piątek, 10 lutego 2012

Koli krótka historia Malamuciego życia...

Nasza historia zaczeła się jak wiele innych, tylko wiele z podobych historii ma inne, mniej szcześliwe zakończenie. Dawno temu bo w 2004 roku, kiedy to postanowiłam zrealizować swoje marzenie o huskim, kosztem, jeszcze ówczas narzeczonego, po kłotni postawiłam ultimatum, skończe z fochem, jak dostanę psa. Oczywiście otrzymałam zielone światło na poszukiwanie psa swoich marzeń, znalazłam na Allegro ofertę, ktoś chciał oddać Huskiego z Alaski (aż wstyd się przyznać, ale wtedy wiedzą o szpicach kończyła się na tym, że Husky miewa niebieskie oczy i ciągnie sanki), bo nie spełnia jego wymogów. No cóż pan chciał psa do pilnowania podwórka, a nie do przekopywania grządek.
Zmuszony przeze mnie Łukasz chcąc nie chcąc, prosto z Bawarii, po 8 godzinnej drodze, musiał podjechać po mnie i jechać dalej- kierunek Siewierz. Narozrabiał (już nawet nie pamiętam o co wtedy byłam na niego zła, pewnie miało to związek z jego hobby, survivalowo/militarnym), to musiał odpokutować.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce, ówczesny właściciel wyszedł z Kolim na podwórko, mały zaczał biegać, szaleć, skakać, lizać, że mieliśmy wrażenie, że to nie jeden pies jest na podwórku, ale kilka naraz. Od razu skradł nam serce, wzieliśmy go.
W Aucie ciąg dalszy atrakcji, skakał po całym aucie, a po wyjściu z auta, żadne z nas nie potrzebowało kąpieli, bo Koli tak nas wylizał, że nawet najlepszę szczoteczki myjąco-peelingujące do twarzy, są niczym przy jego języku.
W drodze powrotnej wstąpiliśmy po wyprawkę dla malucha, miski, szelki, smycz itp. Nigdy nie zapomne akcji pod tytułem "szelki- jak to ubrać?", Łukasz wział psa, wpakował w szelki i zadowolony, nie ważne, że zwykle kólka do przypięcia smyczy są na górze, felerne te szelki, producent się chyba pomylił, chwile potem patrzę, a Koli tu łapą machnie, tu łep przeciśnie i proszę kółko na górze! Jednak się da, tak to się ubiera, trzeba było widzieć minę Łukasza i moją.
Koli w momencie przejęcia go przez nas, miał 3,5 miesiąca, jego cały posa to klapnięte uszy, a po wizycie u wterynarza okazało się, że dodatkowo ma skostnienia na kolanach. No ale nic dziwnego, jak menu psa które dostaliśmy od poprzedniego właściciela opiewało tylko 3 pozycje-> bułki z jogurtem, ziemniaki i makaron, zero jakiejkolwiek psiej karmy, zero mięsa w jakiejkolwiek postaci, może tamten pan się pomylił? może chciał mysz domową? ona szara, Koli też, kto wie.
Jedno było pewne, jeszcze miesiac na tym bogatym Menu  i pies zostałby psim kaleką, wszystko jednak dobrzę się skończyło, łapy zostały uratowane, a uszy? po jednym czyszczeniu staneły na baczność.
Z czasem po wizycie w hodowli malamutów, okazało się, że to Alaskan Malamute, a nie żaden Husky.
c.d.n.


1 komentarz: