piątek, 30 marca 2012

strony

Na blogu powstają dodatkowe strony. Na razie jest to jedna strona z informacją jak można przekazać 1 % podatku Fundacji Adopcje Malamutów. Kolejne strony będę powstawały w miarę potrzeb, są już w fazie rozważań. Linki do stron widać ponad  postami, z powrotem na stronę postów prowadzi link "Strona główna".

Fundacja Adopcje Malamutów opiekuje się między innymi Nuką, a wcześniej opiekowała się Luną. Potrzeb jest bardzo dużo, skrzywdzonych psów wciąż przybywa, a one na swoje utrzymanie i leczenie potrzebują pieniędzy. Jeśli chcesz pomóc, to odliczenie podatkowe jest jedną z form pomocy.

03.04.2012
Zapraszam do przeczytania pierwszej bajki na naszym blogu. Na stronie "Bajki", w zakładce powyżej, mamy bajkę którą napisała Jola o zagłodzonej, ciężarnej Twiggy, która nadal jest pod opieką fundacji. Teraz jest już odkarmiona i szczęśliwa, razem ze swoją przyjaciółką szukają domu.

wtorek, 27 marca 2012

Otwieracz do róż


- Jak ci koń stanie przed przeszkodą i nie skoczy, to wracasz robisz najazd i próbujesz jeszcze raz. Nawet jak to jest koniec treningu. Musi skoczyć – oznajmiłam z desperacją, trzymając mocno obrożę Nuki. Właśnie zakończyliśmy półgodzinny pościg za psem. Wszyscy czworo mieliśmy dość, no może troje, z wyjątkiem Raptora.

- Czyli co: nie do samochodu, tylko dalej? – zapytał zdyszany mąż.
- Tak. Ale po płaskim. I już Nuki nie spuszczam.

Ruszyliśmy więc dalej podziwiając malownicze tereny i zastanawiając się, czemu się nie udało.

Ten spacer mógł być przełomem. Była niedziela. Piękna pogoda. Postanowiliśmy zabrać psy w jedno z naszych ulubionych miejsc. Wyobraźcie sobie: poniemiecki jaz z drewnianym mostkiem, tamę, błękitną Odrę, która z dwóch stron opływa kawałek dzikiego terenu tworząc urokliwą wyspę, pełną łąk, lasów, magicznych cichych jeziorek, kaczek, saren i zajęcy. Miejsce jest piękne o każdej porze roku i zazwyczaj całkiem puste. Większość ludzi wybiera spacer uregulowanymi wałami po „lądowej” stronie Odry, zamiast brnąć po pas w chaszczach, nawet jeśli uroczych. Zwykle spędzamy w tym miejscu kilka godzin, a psy mogą się cieszyć nieskrępowaną wolnością.  Jest czas na zabawę i pracę. To miejsce to nasza tajna broń: taki otwieracz dla psów. Cokolwiek dzieje się z naszymi podopiecznymi z Fundacji, tam otwierają się na życie. Tam pojawia się uśmiech na pyskach. Tam właśnie zaczynają rozumieć, że świat jest dobry, Eskimosi nie krzywdzą, a wspólne bieganie sprawia radość.

I rzeczywiście, także tym razem wszystko szło gładko i zapowiadał się przełom. Nuka biegła tuż przy mnie, zrelaksowana i spokojna, z roześmianym pyskiem. Chyba było jej przyjemnie.

- Spuść ją – podsunął mąż.
- Nie, na to jeszcze za wcześnie. Ona na smyczy mniej się stresuje.
- Nic się nie stanie. Zobacz: gdzie miałaby tu uciec?
- Nie, to zły pomysł. Ta wyspa na ze sto kilometrów kwadratowych. Albo jakoś tak. Może na ląd nie przepłynie, ale jak nam tu zwieje, to będziemy jej szukać lata świetlne.
- Musisz jej w końcu zaufać. Ona wie, że ma tylko nas. Będzie się nas trzymać. Zobaczysz.

Już kiedyś słyszałam tekst o zaufaniu. Kiedy nasze małoletnie dziecko prosiło, żeby pozwolić jej spać u koleżanek. A potem się okazało, że czas spędziły na „dorosłej” dyskotece. W Bóg wie jakim towarzystwie. Więc teraz miałam uzasadnione wątpliwości:

- Ja jej nie przywołam. Ona wciąż słabo reaguje na swoje imię, nie wspominając o komendach. Jak pójdzie, to koniec…
- Spuść. Już czas. Nie będzie lepszej okazji. Zobaczysz, że nic się nie stanie.
- Dobra – poddałam się w końcu. Znajdowaliśmy się na płaskiej jak stół łące. Niełatwo jej będzie zwiać tak, żeby się zgubić. – ale jak pójdzie to ty ją gonisz!
- Dobra. Jak pójdzie to ją złapię. Ale nie pójdzie. No odepnij w końcu tę smycz, bo chce porobić jej ładne zdjęcia. Bez ciebie!

Beze mnie! Milutki… 
No, ale spuściłam. Niech ma te swoje „ładne zdjęcia”. Ruszyliśmy do przodu i po chwili niechętnie musiałam mu przyznać rację. Nuka bez smyczy szła dalej przy nodze.
Zapowiadał się spacer marzeń.  Wędrowaliśmy po łące przez jakieś 15 minut. Krajobraz płaski jak stół, piękne słońce, ciepło, cicho, spokojnie. Raptor śmiga jak kometa tam i spowrotem, Nuka trzyma się przy mnie. Bajka!

- Do lasku? – zapytał maż. A ja się zgodziłam.

Powinniśmy byli to przewidzieć. Ale nie przewidzieliśmy. Mieliśmy listę rzeczy, których Nuka się boi. Zawiera 793 pozycje. Myśleliśmy, że jest już kompletna. Niestety, tego tam nie było...

Skręciliśmy w stronę niewielkiego wału, który oddzielał łąkę od lasu. Wał miał jakieś półtora metra wysokości i był obrośnięty taką samą łąką jak reszta terenu. Zupełnie niczym się nie wyróżniał. Dla nas. Bo Nuka nagle przystanęła. Obejrzałam się na nią zbyt późno.  Ze szczytu pagórka. Nuka stała trzy metry od wału. Skamieniała ze strachu patrzyła na potworne, krwiożercze i wyraźnie agresywnie nastawione WZNIESIENIE TERENU!

- No co ty, daj spokój. Chyba nie boisz się GÓREK? – zapytałam.

A właśnie że się bała!
Przez chwilę przyglądała się mi badawczo, bo może z tego zejdę i wrócimy do domu… I wtedy usłyszała nawoływania mojego męża, potwierdzone entuzjastycznym wyciem Raptora:

- No chodźcie! Tu jest jeziorko! – wrzeszczała w dwóch narzeczach, niczego nieświadoma para moich samców. Nuka zrozumiała, że jednak nie zejdę. Bezradnie rozejrzała się wokoło... I wtedy zobaczyłam w jej oczach ten Malamuci błysk. Patrzyła wzdłuż wałów… Wyraźnie mierzyła odległość.

- Nuka daj spokój! Nie obiegniesz! Te wały są poniemieckie. Solidne. Bez przerw. Ciągną się… ho-ho… - powiedziałam łagodnie, żeby jej dodatkowo nie przerazić.
Jak to: ona nie obiegnie?! No, to ja jeszcze zobaczę, że obiegnie!

- No chodźcie, co tak stoisz?! – krzyczał mąż z odległości jakiś 100 m po jednej stronie wału, podczas gdy Nuka, po drugiej stronie, była już w połowie drogi do źródeł Odry. Miałam zamiar przypomnieć mężowi kto miał gonić za Nuką, ale dałam spokój. Mała Siostra jak się uprze do śmiga jak wiatr. Na tłumaczenia nie zostawia ani minuty…

Pierwszy zorientował się Raptor. Kątem oka zobaczyłam, że biegnie równolegle do mnie, w ślad za Nuką.
- Dobry pies -  wydyszałam, doceniając wsparcie bardziej inteligentnego z moich samców. Była szansa, że dogoni Nukę, przyciśnie do ziemi i każe jej na mnie poczekać. Niestety…

- Raptor, a ty gdzie! Do mnie! Tutaj! Ale już! – wrzasnął mąż za naszymi plecami, niwecząc moje nadzieje na udany pościg. Mój pies spojrzał na mnie przepraszająco:

Sorki, nic nie poradzę. Była komenda: do mnie. Dasz radę sama?” – pytał spojrzeniem.
Spoko. Leć. Takie są zasady.” - odpowiedziałam, mrugnięciem obojga oczu dając sygnał, że ma posłuchać męża. Raptor zawrócił, a ja biegłam dalej.

Nuka zobaczyła, że teraz już wszyscy są po właściwej stronie krwiożerczej górki, więc uznała, że zamiast ją obiegać, najbezpieczniej będzie wziąć azymut na samochód i wrócić do domu. Przecięła łąkę. Obejrzałam się przez ramię i zobaczyłam, że niezawodny Raptor jednak pomaga. Już na smyczy z całej siły wlecze zziajanego męża w naszym kierunku.

- To Ty miałeś ją gonić – wrzasnęłam do męża przez ramię. Dałabym spokój, ale moje serce było w stanie przedzawałowym.
- Ja prowadzę Raptora – odwrzasnął mąż. Leniuch jeden!

Zatrzymałam się. I tak wiedziałam, że Nuka wraca do samochodu.

- To ja go poprowadzę, a ty ją goń – oświadczyłam. Bo nie lubię cwaniactwa, lenistwa i niedotrzymanych obietnic. I też dlatego, że byłam o krok od śmierci z wyczerpania.
Zamieniliśmy się rolami: ja dostałam psa i aparat (choć dźwigałam już plecak), a mąż dostał zadanie żeby złapać Nukę. Bez wsparcia psa pociągowego.

Ostatecznie to ja ją jednak złapałam, a dokładnie usiadłam na ziemi, odetchnęłam głęboko, rozluźniłam wszystkie mięśnie, wyciągnęłam dłoń i miękkim głosem poprosiłam żeby do mnie przyszła. Zadziałało. Ale tylko dlatego, że dzięki wsparciu Raptora i sprytowi mojego męża, który nieznacznie zmienił kierunek biegu, udało mi się zbliżyć do niej na 10 a nie na 100 metrów…

Postanowiliśmy wdrożyć „Regułę konia” i zamiast wrócić do samochodu, jeszcze godzinę spacerowaliśmy po wyspie. Nuka, przerażona i załamana, ani razu już się nie uśmiechnęła. Wlekła się za nami, bojaźliwie wypatrując kolejnych wzniesień terenu. Znaleźliśmy łagodne zejście z nad wodę i mąż zabrał tam oba psy. Zachwycony Raptor stał po kolana w Odrze zanim mąż z Nuką dotarli do połowy pagórka. Ani przykład Raptora, ani zrelaksowany, pewny siebie krok mojego męża nie podziałały. Nuce nie podobało się schodzenie z górek, a jeszcze bardziej wspinanie się na ich szczyty. Chciała do domu i koniec.

***

- Nie wiem dlaczego się nie udało. To miejsce zwykle otwiera psy jak otwieracz. Tracę nadzieję, że ona kiedykolwiek przestanie się bać… – powiedział smutno mój mąż wręczając mi w domu kubek gorącej herbaty. Usiedliśmy na werandzie przyglądając się  zrelaksowanym psom leżącym na trawie w naszym ogrodzie. Nuka dopiero teraz uśmiechała się pełnym pyskiem.

Może z innymi psami tak było, ale Nuka to Nuka. Nie przypomina innych psów. Nie da się jej otworzyć jak puszki konserw: bzyk i po sprawie. Nukę trzeba otwierać jak… RÓŻĘ:

Otulać ciepłem, zraszać mgiełką miłości. Osłonić od wichrów okrucieństwa. Nawozić nadzieją, żeby puściła młode i silne pędy wiary… Wytępić niewidzialne mikroby złych doświadczeń… Wypielić z serca wszystkie bolesne chwasty wspomnień… Pielęgnować, chronić i... Czekać. Aż pewnego dnia zobaczymy ją w pełnym rozkwicie. Każdy płatek osobno. Radość i dumę. I wiarę że miłość, bezpieczeństwo i troska nie są kaprysem natury. Że nie przeminą. Że wolno być szczęśliwym. I śmiać się od ucha do ucha. Cały czas.

- A widziałeś nasze róże? - zapytałam zmartwionego męża.
- Widziałem. Wyglądają fatalnie…
- Właśnie! Zawsze tak wyglądają po zimie. Suche, martwe badyle. Jakby się miały nigdy nie zazielenić. A jednak kwitną co roku!
- ...dobrze... Dajmy jej czas... Do sierpnia. - uśmiechnął się mąż.

…a więc do sierpnia…

sobota, 24 marca 2012

Lunie fascynacje czyli pies też człowiek




Wygląda na to, że Luna na dobre się u nas zadomowiła. Ostatnie pozory respektu i szacunku zniknęły, a to za sprawą kuchennej leżanki. Psia spryciula aby pokazać, że akceptuje nowe warunki lokalowe zaanektowała któregoś ranka niezamieszkałą jej zdaniem kanapę. Ledwo ją siłą intelektu i odrobiną marchewki zwlekłam z ludzkiego legowiska, bo już groziła mi poranna kawa na stojąco. Aby zapobiec w przyszłości podobnym ekscesom za radą doświadczonej właścicielki dwóch krnąbrnych malamutów popsikałam obficie kanapę renomowanym specyfikiem. Zgodnie z instrukcją obsługi miał on przy pełnej nieszkodliwości dla ekosystemu i lodów Arktyki trzymać mojego pupila z dala od powierzchni nim uraczonej pozostawiając przyjemny dla mnie cytrynowy zapach. Nie wiem czy to była cytrusowa bryza czy raczej zapach dezodorantów z początków lat 90tych, dość że na mnie preparat zadziałał zaskakująco skutecznie – opuściłam pomieszczenie z kanapą i poszłam się wietrzyć przy myciu okien. Gdy po chwili zerknęłam do kuchni - ot tak bez przyczyny - zobaczyłam Lunią mordkę z rozkoszą wtuloną w koc jeszcze wilgotny od odstraszacza. Reszta Luny leżała na kanapie. Konkluzja – gdy spodziewamy się niespecjalnie mile widzianych gości siedziska dla nich przewidziane spryskujemy owym preparatem. Do nabycia w dobrych sklepach zoologicznych.
A tak z zupełnie innej beczki.....niedawno odwiedził nas zaprzyjaźniony strażak. Ubrany w mundur, z wzorową postawą zrobił na naszej psiej pannie piorunujące wrażenie. Zazwyczaj nieufna wobec obcych, w szczególności mężczyzn, tym razem Luna pozwoliła się od razu pogłaskać, pokazała większość opanowanych komend i jeszcze wycałowała naszego strażaka jakby szedł na wojnę. Bez smakołyka w zamian!! A to wszystko patrząc mu z rozanieleniem w oczy! A na koniec uciekła za nim aż na schody i siłą ją trzeba było zaciągać do domu. Służby mundurowe najwidoczniej Lunie przypadły do gustu. Nic to, jutro jedziemy na skały, może ciężka praca wspinacza też jej zaimponuje. Bo przecież pies powinien być dumny ze swoich domowników, a żaden z nas strażakiem niestety nie jest....Poza tym myślę, że to była tylko chwilowa młodzieńcza fascynacja, a prawdziwą miłością Luny są...rowery i podmokłe plenery. Ale o tym następnym razem.





poniedziałek, 19 marca 2012

Epizod III

Kto by pomyślał, że to już dwa tygodnie minęły odkąd Luna została Tarnogórzanką. A na dodatek dziś są Jej urodziny! Właśnie leży przy Karolu i wsuwa pestkę z grejfruta, którą ten niebacznie upuścił. Luna w ogóle jest naczelnym konserwatorem powierzchni nie tylko płaskich w naszym domeczku - dzięki Niej każda bliższa sercu rzecz grzecznie leży na swoim WYSOKIM miejscu, a jak nie leży, to już i tak długo nie poleży i będzie posprzątana. Wracając do Solenizantki, zdaje się, że już całkiem zadomowiła się na Górnym Śląsku i wyje tylko wespół z przejeżdżającymi na sygnale karetkami, ale to przecież zrozumiałe.W prezencie urodzinowym Luna dostała swoją własną skórzaną piłkę do zmaltretowania  (zjedzona została już pamiętająca zimowe zawieruchy socjal rękawica z kożuchem oraz miś nie-dla-malamutów) oraz długi spacer po polach. W rolę gości proszonych wcielili się Mila i Youkon - malamuty Maji, dzięki której "obsługa" naszego północniaka w pierwszych dniach poadopcyjnych miała zdecydowanie bardziej fachowy charakter. Nieoceniona była i jest nadal Anioł Stróż Asia - pewnie całkowicie zapchałam jej telefon esemesami w stylu - Luna lodołamacz, Luna śpi z Karolem przy kominku, goni motyla - tego pierwszego cytrynowego oj, zjadła tuńczyka - sama jaka zdolna, zjadła misia, nie zjadła butów huraa!Tak naprawdę to przez te dwa tygodnie odkąd Psiak stał się pełnoprawnym członkiem naszej rodziny tyle się wydarzyło, że chyba musiałabym wypunktować skrótowo co ciekawsze sytuacje, żeby dać pełny obraz naszej nowej rzeczywistości. Chyba w trzech słowach można to ująć tak: BEZPOWROTNIE UTRACONA NUDA!
Śpi sobie teraz na swoim czerwonym kocyku i tylko uchem porusza na znak, że czuwa, bo przecież jeszcze 8 minut JEJ DNIA i może się załapie na jakiegoś nadprogramowego smakołyka - śmierdziela. Śpij mała śpij, jutro czekają Cię wielkie rzeczy...bylebym tylko po powrocie z pracy nie znalazła śladów łap na suficie, chociaż z drugiej strony takie łapy - Lunie łapy to okrutnie fajna sprawa.















Alaskańskie polowanie


Raptor jest wspaniałym Rodzicem Zastępczym. Psy, które do nas trafiają, uczy praktycznie wszystkiego i jest w tym znacznie skuteczniejszy, niż my sami. Ma życiową mądrość płynącą z lat doświadczeń z kontaktów w Eskimosami, cierpliwość, którą dał mu wiek i psią wiedzę jak bez słów dotrzeć do tych małych kłębków emocji, do których żadne ludzkie gadanie nie dociera.

Zwykle kilka dni obserwuje nowego psa, przygląda się i opracowuje plan nauczania. Decyduje czy posłać malca do pierwszej, czy od razu do trzeciej malamuciej klasy, czy posadzić w pierwszej ławce, tuż pod okiem nauczyciela, czy wystarczy przedostani rząd, bo młode jest zdolne i i tak się nauczy…

Tym razem nasz samiec postanowił rozpocząć edukację Nuki do sztuki polowania, alaskańskiego oczywiście:

- Słuchaj mała, musisz umieć o siebie zadbać, bo bez tego zginiesz! Popatrz jakie z ciebie chuchro, machnę ogonem i cię zabiję. Jak masz zamiar przeżyć tu, na Alasce, jak nie umiesz zdobyć kromki chleba z masłem?! To się musi zmienić, bo wyglądasz jak nieszczęście – aż wstyd z Tobą na spacery uczęszczać!
- Tu na Alasce – kontynuował, widząc, że kromka chleba z masłem przemówiła do wyobraźni Nuki i mała słucha go z coraz większym przejęciem – jest zima. Zimą jest zima i wiosną jest zima. Latem jest jesień, ale tylko przez połowę, bo potem znowu jest zima. Wiem, wiem, ostatnie lata, powiedzmy jakieś osiem ostatnich lat, czyli tyle ile ja żyję, było dość nietypowych klimatycznie… Ale to się może zmienić w każdej chwili! I musisz być gotowa na wielkie mrozy. Przy takiej pogodzie najlepsze polowanie to takie, w którym zdobywasz maksimum pożywienia, wkładając w to minimum energii…
 
Nuka była wyraźnie przejęta jego słowami. Przez cały następny dzień chodziła za nim krok w krok, bacznie śledząc wszystko co robił, żeby się jak najszybciej nauczyć się alaskańskiego polowania. Raptor jednak nie spieszył się z kolejnym wykładem.

- Spójrz na Eskimosów – podjął przerwany wątek dopiero wieczorem, kiedy oboje odpoczywali po pochłonięciu drugiej miski chrupek (u Nuki z rosołkiem) z dokładką pasztetu „do smaku” – jacy oni są duzi! Co prawda trochę słabawi, i smyczy nie zawsze są w stanie utrzymać (lekcje z ciągnięcia Eskimosa będziesz miała, ale dopiero w drugiej klasie), ale za to wysocy i ciężcy. Potrafią zdobywać pożywienie to pewne. Ty też taka wysoka urośniesz, jak będziesz jeść to co oni. Nie daj się zwodzić chrupkami – oni sami ich nie jedzą! Lepiej miski nie dojeść, a w brzuchu miejsce na chleb z masłem zostawić…
- Ale Raptuś! Jak ja mam jeść ten chleb z masłem jeśli mi ciągle tylko chrupki do miski wpadają! Nie mam przecież przeciwstawnego kciuka, żeby sobie sama ukroić i posmarować.
- O to się nie martw. Oni ukroją. Oni posmarują. A nawet na dokładkę szyneczki na wierzch dorzucą.  Weź dziecko kajecik i notuj:

„Wyróżniamy dwie techniki polowania alaskańskiego: ŻEBRACTWO i ZŁODZIEJSTWO.”

Zapisałaś? Żebractwo to rzeczownik, a czynność nazywany żebraniem, podobnie ze złodziejstwem: czynność to kradzież. Mamy jeszcze określenia psów, które się tym zajmują, ale zasługują na nie tylko profesjonaliści: pies który żebra to żebrak a pies który kradnie to...
- Kradniak!
- Nie kradniak, tylko złodziej. Eskimosi logiką nie grzeszą, a ich język jest naprawdę popaprany. Reguł to ty się w nim lepiej nie doszukuj. Ale wracając do wykładu: byle kto złodziejem nie zostanie. Ty nie masz szans. Takie niepewne siebie chuchro nigdy niczego nie ukradnie. Umarłabyś ze strachu, sama w kuchni. Chociaż z drugiej strony… - i tu przyjrzał się Nuce od stóp do głów – masz za to naturalne predyspozycje, żeby zostać żebrakiem. Te wielkie oczy i chudy tyłek… Kochana! Jeszcze nas oboje wyżywisz… A’propos wyżywienia: nasi Eskimosi muszą być w tym naprawdę dobrzy. Wychodzą na godzinę i wracają z wielkimi torbami żarcia. Nie wiem czy kradną czy żebrają, ale chyba jedno i drogie, bo jedną techniką tyle by nie zdziałali!

Raptor dał Nuce kilka dni na przetrawienie teorii i zabrał się za zajęcia praktyczne. Idealny okazał się dzień imprezy rodzinnej – przybyło dużo Eskimosów, dzieci, młodzież, dorośli i seniorzy. Samce i samice, i nawet jedna sztuka na wózku inwalidzkim. Raptor mógł rozwinąć skrzydła. A Nuka łaziła za nim krok w krok i chłonęła wszystkie jego nauki. Teraz to całkiem inny pies. I Raptor ma rację - z jej talentem jeszcze ich oboje wyżywi... 

…a ja, specjalnie dla Was, wynotowałam kilka technik i praktycznych wskazówek jak zdobywać pożywienie na Alasce. Na wypadek jakby ktoś z Was się tam wybierał…


Technika „na śmierć głodową”

 Ta technika najlepiej się sprawdza wobec Eskimoskich samic. Bo mają dobre serca i bardzo psy kochają. I nigdy, przenigdy, nie dadzą im cierpieć, zwłaszcza głodu, wolą już sobie od ust odjąć niż ryzykować ich smutek i przygnębienie. Technika polega na tym, żeby bacznie obserwować samicę. Najlepiej to robić niezbyt natarczywie, udając że się śpi na przykład. I kiedy ona wraca z kuchni z talerzykiem kanapek, trzeba szybko się zbliżyć i zrobić minę „psa nie karmionego od trzech miesięcy”. Wielkie błagalne spojrzenie, koniecznie grzeczne „siad”, bo psy o złych manierach mogą Eskimosa wkurzyć, a wtedy nic nie dostaną. Lekki uśmiech, żeby było wiadomo, że pies kocha zarówno Eskimosa jak i jego kanapkę. Jak nie zadziała, to należy utkwić wzrok w pożywieniu w taki sposób, żeby Eskimosowi kęsy w gardle stanęły. Wypracowany w ten sposób kawałek kanapki trzeba pochłonąć dość szybko, żeby zdążyć wybłagać jeszcze drugi, zanim Eskimosi wszystko sami zjedzą…

Technika „na separację od stołu”

To jest technika, którą stosujemy kiedy Eskimosi jedzą (zwykle cista) przy niskiej ławie. Pod pretekstem pieszczot należy niepostrzeżenie wepchnąć się między stół a Eskimosa, odgradzając go od jego talerzyka. I się NIE RUSZYĆ, choćby nie wiem co, udając że się nie rozumie ŻADNYCH komend. Eskimos oddzielony od swojego talerzyka wkrótce o nim zapomni, a wtedy my niepostrzeżenie możemy się zabrać za wylizywanie zawartości… 
UWAGA: Na tą technikę dają się nabierać tylko goście. W przypadku kryzysowym, kiedy nasz własny Eskimos zauważy co wyprawiamy, należy niezwłocznie przystąpić do wylizywania talerzyka, zanim zostaniemy przepędzeni na dobre.
UWAGA 2: Mistrzowie tej techniki, tacy z czarnym pasem, potrafią tak się ustawić, żeby wylizywać talerzyk i jeszcze równocześnie być głaskanym! Raptor się do mistrzów zalicza...

Technika „na ślinotok”.

Nieźle się sprawdza przy żebraniu u kogoś odświętnie ubranego: siadamy blisko delikwenta i zaczynamy toczyć ślinę (nie zapominając o odpowiednim wyrazie pyska, w stylu: "śmierć głodowa"). Większość Eskimosów będzie wolała zrzec się jedzenia, niż ryzykować ruinę kreacji.
UWAGA: odmianą tej, jest inna technika: „na zaciągnięte rajstopy”: wybieramy Eskimoskę w spódniczce, siadamy i pacamy ją łapą w kolano. Najpierw delikatnie, ale na tyle wyraziście, żeby zorientowała się, że przy drugim pacnięciu pozaciągamy jej rajstopki. Ten szantaż ZAWSZE działa i już po chwili będziemy mogli delektować się jej kawałkiem ciastka, a także wszystkim co tylko jest w zasięgu jej ręki.

Technika „na: oblizanego nie ruszą”

Polega ona na przejściu, niby bez powodu, przypadkiem i bez złych zamiarów, w pobliżu ławy na której Eskimosi postawią talerze z przekąskami, i kiedy nikt się tego nie spodziewa, polizaniu najbliżej leżących przekąsek. Możecie być pewni, że Eskimosi polizanych nie ruszą. Pani domu, czerwona jak burak, zbeszta nas pokazowo, a potem zdejmie te polizane kąski i wrzuci wprost do naszej miski. Na co oczywiście od początku liczyliśmy!

Technika na „uciążliwy podnóżek”

To jedna  z niewielu technik, które można stosować do swoich własnych Eskimosów, a także, a nawet w szczególności, do wszystkich dzieci. Polega na poczekaniu aż wszyscy usadowią się przy stole, a potem wepchnięciu się siłą pod ich nogi. I kręceniu się tam długo i uciążliwie, szturchaniu zimnym nosem, łaskotaniu w bose stopy, zwijaniu obrusa z całą zawartością pod przykrywką merdania ogonem i stosowaniu wszystkich innych sztuczek, jakie tylko podpowie Wam wyobraźnia, żeby tylko uniemożliwić Eskimosom jedzenie. Jest nadzieja, że chcąc nas wywabić spod stołu Eskimosi wystosują ofertę w postaci smacznego kąska. W przypadku dzieci, może się udać zdobyć pożywienie bez konieczności wychodzenia spod stołu (co umożliwi wielokrotne powtórzenie czynności żebrania), o ile na obiad nie ma naleśników (dzieci naleśnikami się nie dzielą, no chyba że się najadły, lub to naleśniki ze szpinakiem).

Technika na „brutalną siłę”

Nie ważcie się stosować tej techniki, jeśli wasz Eskimos jest w pobliżu i może to zobaczyć. Może Was spotkać surowa kawa, z zamknięciem w kojcu na cały dzień włącznie! A wtedy rodzinne przyjęcie zmarnowane: już nic nie wyżebrzecie… Nie wolno też robić tego małym dzieciom, bo się rozpłaczą i wtedy… patrz: „kojec”.
Jest to technika z pogranicza żebractwa i złodziejstwa. Najlepiej stosować ją wobec nastolatków, robiąc przy tym zabawne miny i merdając ogonem. Nie tylko nie zostaniemy ukarani, ale nastolatek zapewne uzna całe zajście za bardzo zabawne i pobiegnie do kuchni po nowy kąsek, żeby sprawdzić czy potrafimy powtórzyć tę sztuczkę. Technika jest prosta: z uśmiechem na pysku podbiegamy do dzieciaka i strojąc zabawne miny, kradniemy mu z ręki kanapkę. UWAGA: złodziejskie kłapniecie musi być bardzo precyzyjne i obejmować tylko jedzenie! Bo jak niechcący złapiemy za palec to… patrz „kojec”.

środa, 14 marca 2012

Mój przyjaciel KOT


 - Więc prawie na pewno umarłam. I poszłam do raju. Sami zresztą oceńcie. To było tak...

Najpierw mieszkałam TAM. Byłam tam odkąd sięgam pamięcią. Na początku było fajnie. Biegałam sobie po podwórku, a dzieci bawiły się ze mną. Aż któregoś dnia zostałam przypięta do łańcucha. Wtedy nie wiedziałam, że to będzie na zawsze. Przez wiele dni próbowałam się zerwać. Gryzłam łańcuch, podkopywałam słupek, do którego był przyczepiony... Kara za to była surowa. ON bił mnie i kopał, za każdą wykopaną dziurę. Od gryzienia łańcucha bolały mnie zęby. Aż w końcu zrozumiałam, że nic nie mogę. Tak już zostanie: ja, łańcuch i ściana stodoły…

Łańcuch był krótki, tak na półtora psa. I bardzo ciężki. Obroża wrzynała mi się w szyję, bo wciąż jeszcze rosłam, a ON zapominał mi ją luzować. Od ciężaru łańcucha bolał mnie kark i barki. Cały czas. Nigdy do tego nie przywykłam, choć z czasem nauczyłam się stąpać na szeroko rozstawionych łapach, żeby łańcuch nie plątał się i mnie nie ranił.  

Miałam miejsce koło stodoły. Byłam za to wdzięczna, bo jej ściana chroniła mnie od wschodnich wiatrów. Dostawałam też trochę siana, żeby mieć na czym leżeć, ale wiatr je rozwiewał, a deszcz moczył. Było w nim pełno pcheł i insektów. ON zrobił mi mały daszek, żeby na mnie nie padało. Powiedział, że buda mi nie potrzebna, bo jestem psem zimowym. Muszę jednak mieć chyba coś z psa letniego, bo w ciężkie zimy bardzo marzłam. Śnieg mi nie przeszkadzał, nawet go lubiłam. Okrywał mnie puchatą, delikatną kołderką, wyciszał i uspokajał. Cała zasypana białym puchem bawiłam się w znikanie. Leżałam cichutko udając, że mnie nie ma. Że jest tylko to miłe, białe, co zakrywa rzeczywistość... Ale przenikliwy północny wiatr rozwiewał śnieg i moje futro, i przeszywał ciało tysiącem igieł. Nie było od niego ucieczki. Dlatego myślę, że nie jestem takim całkiem zimowym psem. 

Całkiem letnim też nie jestem. Bo w czasie upałów bardzo męczyłam się bez budy. Daszek chronił przed promieniami słońca, ale cień, który rzucał był mały. I musiałam bardzo się kulić, żeby cała się w nim mieścić. Kopałam sobie dołki, bo ziemia głębiej była chłodniejsza, ale w końcu przestałam, bo za każdy dołek, który ON musiał zasypywać, dostawałam KARĘ. Bardzo bolesną. Ani daszek, ani dołki nie chroniły jednak przed żarem powietrza, które w upalne lato było po prostu nie do zniesienia. Miałam miskę z wodą, ale i ona w te najgorsze letnie dni bywała pusta. A nawet kiedy coś w niej znalazłam, to nie przypominało to wody: śmierdzące i pełne komarzych larw, zielone... Wolałabym pić z kałuży. Kury miały lepiej, w czasie upału zbijały się w gromadki w cieniu za kurnikiem. Ja nie miałam wyboru. Miałam łańcuch na półtora psa. Nie sięgał za kurnik.

Bardziej od upałów nienawidziłam tylko deszczu. Daszek od niego nie chronił. Wiatr potrafił wepchnąć wilgoć wszędzie. Mokło siano i moja sierść. Jedno i drugie potem gniło. Na ziemi wydeptanej wokół łańcucha robiły się kałuże i nigdzie, ale to nigdzie, nie mogłam znaleźć suchego miejsca. Woda spływała z całego podwórka znosząc ze sobą kupy kur i moje własne odchody, które próbowałam zostawić jak najdalej – na granicy łańcucha. W takie mokre listopadowe dni, kiedy leżałam w błocie, czekając aż zimny deszcz w końcu przestanie zacinać i choć na chwilę pojawi się wątłe słońce, patrzyłam w okna ICH domu. Było tam jasno. Widziałam JEGO i JĄ i ich DZIECI. Jedli. Pili. Śmiali się. Kiedy otwierali drzwi docierała do mnie fala ciepła z wnętrza i zapachy pyszności ze stołu.  Wtedy byłam pewna, że tak właśnie musi wyglądać raj. Jak ten dom. Ciepły, jasny, suchy… Miejsce gdzie jest jedzenie, kocyk, gdzie nie pada deszcz. I gdzie nikt nikogo nie bije...

Na łańcuchu było nudno. Minęło dużo czasu zanim do tego przywykłam i nauczyłam się spędzać dni, tygodnie i miesiące bez żadnych bodźców… Wcześniej próbowałam się bawić: szczekałam na kury, gryzłam deski w ścianach stodoły. Wskakiwałam na swój daszek. Kopałam dołki. Ale za każdą taką zabawę ON dawał mi KARĘ. I w końcu mnie nauczył, że nie wolno. Jedyną rozrywką było wykopywanie i noszenie w pysku kamieni oraz gryzienie łańcucha. Robiłam to długo, aż w końcu zrozumiałam, że to niszczy mi zęby. I potem bolą w czasie jedzenia... Więc i z tym skończyłam. Pozostało już tylko czekanie.

Raz dziennie przynosił mi jedzenie. Miskę z rozmoczonym chlebem. Czasem pływały tam resztki z obiadu. A często nic, tylko ten chleb… Ale cieszyłam się na widok tej miski, bo chleb pozwalał zapomnieć o głodzie...

ON nie lubił jak się cieszyłam. Mówił do mnie „brudny kundlu” i wciąż o coś się złościł. Nawet miską potrafił w ostatniej chwili rzucić tak, że całe jedzenie wpadało w kałuże. I musiałam je stamtąd wyjadać… Szpadlem, widłami i butem nauczył mnie czego nie wolno: zbliżać się do niego, nawet jak ma miskę, szczekać, piszczeć, skamleć, ani wydawać jakichkolwiek dźwięków (odkąd to zrozumiałam jestem najcichszym psem na planecie), patrzeć mu w oczy, stać prosto, merdać ogonem, uśmiechać się, dyszeć, biegać, węszyć, kopać, gryźć (nawet patyków i desek), obserwować kur…

Mam złamane i krzywo zrośnięte dwa palce przedniej łapki. To była jedna z lekcji za gryzienie desek od stodoły. Zamachnął się na mnie szpadlem, ale uskoczyłam. I tylko moja łapka nie zdążyła... Bolało bardzo długo, ale teraz już nie boli. To znaczy łapka, bo w sercu wciąż coś gniecie na tamto wspomnienie.

Mam na karku bliznę – małą, okrągłą, wielkości końcówki papierosa. To było wtedy, kiedy z pijanej dłoni wypadł mu niedopałek. I spalił mi skórę. Wtedy zrozumiałam, że czasem zasługuję na ból, nawet jak nic złego nie robię. Po prostu dlatego, że jestem…

Bardziej od NIEGO bałam się tylko psów. Tych niczyich. Podwórko było nieogrodzone do pola. Nocami odwiedzały mnie bezdomne psy. Kiedy miałam cieczkę przychodziły często. Grupami. I robiły mi TO. Myślicie, że u psów to jest tak jak u ludzi? Nie prawda. Nie ma w tym miłości, bliskości, przyjemności. W moim przypadku nie było nawet chęci. Ale nie było też ucieczki. Miałam łańcuch długości półtora psa. Nie mogłam się bronić. Nikt mi nie pomógł. Nikt ich nigdy nie przepędził... Nauczyłam się, że mniej mnie pogryzą, kiedy będę uległa… Przyciskałam brzuch do ziemi, zaciskałam oczy, kuliłam się i czekałam aż TO się skończy… Czasem to było wiele psów. Czasem to trwało długo... Nie chciałam, żeby się działo. Ale kiedy miałam cieczkę, działo się. Wy to nazywacie "gwałt". Ale tylko kiedy się dzieje waszym samicom. Kiedy się dzieje suczkom na łańcuchu, to nie ma nazwy. I o tym jest cisza...
Teraz bardzo boję się psów, szczególnie wielkich samców. Tu, w raju, mieszkam z jednym. I wiecie? On nie robi mi krzywdy… Dlatego myślę, że to jest raj!

A potem były szczeniaki. Cóż to była za radość! Maleńkie bezbronne kuleczki. Takie pachnące, słodkie, cieplutkie. W końcu nie byłam sama. W końcu ktoś mnie kochał. Ale nigdy nie cieszyłam się nimi długo. ON zabierał je tuż po urodzeniu. Czasem udawało nam się być razem przez noc, czasem przez dobę. Ukrywałam je przed nim, zasłaniając własnym ciałem. Ale brał szpadel, a wtedy… musiałam uskoczyć… Zamiast łapki bolała mnie wtedy dusza.

Pakował szczeniaki do worka i nigdy już ich nie widziałam. Mam nadzieję, że zanosił je prosto do raju.

Miałam tam przyjaciela. Przychodził do mnie wieczorami, siadał obok i mruczał. Miał krótkie pręgowane futerko i długie wąsy. Mówił, że nazywa się kot, i ma pracę która polega na łapaniu myszy. Dlatego nie musiał nosić łańcucha. Ale też nie dostawał miski. Jadł tylko to co sam upolował. Więc czasem zaglądał do mojej. Tak właśnie zaczęła się nasza przyjaźń. Ale wyjadał mi tylko mięso. Twierdził, że chleb z wodą mu szkodzi. W zimne noce kładł się tuż przy mnie i grzaliśmy się własnym ciepłem. Zwykle odchodził o świcie, żeby się z NIM nie spotkać. Gdybym mogła, też bym odchodziła…

Aż któregoś dnia, kiedy obce psy znów mi TO zrobiły, ON odpiął mnie z łańcucha i wsadził do Metalowego Potwora. Potwór zawarczał i po chwili pędziliśmy jak wiatr, coraz dalej od domu. Była noc. Po jakimś czasie zwolniliśmy, ON otworzył drzwi i wypchnął mnie na zewnątrz...

Bałam się. Wciąż w warkotem mijały mnie kolejne rozjuszone Bestie. Szukałam tej jednej, z NIM w środku. Wiem, że tamten mój świat, to nic ponad łańcuch i stodołę, ale zrozumcie: to było wszystko co znałam. Tam został mój Przyjaciel KOT. I miska z rozmoczonym chlebem. A tu, w obcym miejscu, wśród rozpędzonych drogowych Potworów, nic nie było choćby znajome... Nic... 

Dlatego chciałam wrócić. Biegałam wzdłuż drogi, tam i spowrotem. Oślepiały mnie światła, nie wiedziałam gdzie iść, byłam przerażona, głodna, zdezorientowana... Nie zauważyłam kiedy nadjechał mój Kres. Sądziłam, że zdążę uskoczyć. Jak kiedyś przed szpadlem. Że tylko łapka nie zdąży. Bestia natarła z wielką mocą. Bardzo, bardzo, bardzo bolało... I zaczęłam umierać…

A potem obudziłam się w raju. Najpierw ten raj nazywał się Lecznica. Było tam dużo Eskimosów, ale żaden z nich nie chciał mnie skrzywdzić. Robili wszystko, żebym poczuła się lepiej. Dawali mi różne rzeczy po których mniej bolało i mięsne chrupki zamiast rozwodnionego chleba. UŚMIECHALI SIĘ. Nie byłam w stanie im powiedzieć jak bardzo jestem im wdzięczna, bo wciąż się bałam. Przecież w przeszłości, za merdanie ogonem była kara… A potem było inne miejsce, ale też dobre. 

A potem przyjechałam TUTAJ. 
Mieszka tu Eskimos i Eskimoska. I ich młode, którego najmniej się boję, bo jest z całej trójki najmniejsze. Dali mi kocyk. I pozwalają być w DOMU! Kocyk jest ciepły, suchy i miękki, a w domu jest jasno i przytulnie. Jest też pies, duży samiec, który nie robi mi krzywdy. Do miski dostaję mięsne chrupki, dwa razy dziennie. I czasem pasztet, a czasem kiełbaskę! I w całym domu NIE MA ANI JEDNEGO ŁAŃCUCHA! Sprawdziłam jak spali. Nie ma!!! 
Ona codziennie przypina mi coś do obroży, coś co łączy... Ale nie łańcuch. Jest czerwone i lekkie i pachnie wiatrem. Ona trzyma to z drugiego końca. Nie puści. Nie da mi znowu się zgubić, oddalić, zaginąć. Tym parcianym łączem spływa na mnie jej siła i spokój. Więc kiedy słyszę jak ładnie prosi, żebym poszła za nią, to idę, choć się boję, bo bardzo mi zależy, żeby jej nie zawieść. Musimy wyjść z domu, ale, i to jest naprawdę EKSTRA, ZAWSZE WRACAMY! I czeka na mnie mój kocyk. I miski z wodą, i oni, i ich pies też czekają. Już wiem, że z tymi spacerami to chodzi o to, żeby w domu nie nabrudzić. I żeby sobie pooglądać co słychać w okolicy. Wiem też, że ona nie pozwoli, żeby znów napadł mnie jakiś Metalowy Potwór. Wciąż strasznie się boję, bo TAMTO naprawdę BOLAŁO. Ale kiedy widzimy Bestię ona stoi spokojnie i czeka, a mnie się powoli ten spokój udziela.

A ostatnio tu w raju odkryłam KOTY!! Właściwie, to się nie dziwię. One wiedzą jak się ustawić. Założę się, że raj znalazły jeszcze przed psami. Nie są takie miłe, jak mój Przyjaciel, i kiedy na nie patrzę, to bardzo za nim tęsknię. Kto go teraz ogrzewa własnym ciałem w zimne noce, kiedy mnie nie ma już na tamtym łańcuchu…? A może kiedy ja zniknęłam, on też znalazł sobie jakiś raj…?

Eskimosi mówią, że to nie żaden raj, tylko taka poczekalnia. I że kiedyś, jak już przestanę się bać, znajdę jeszcze lepsze miejsce. I że to nowe miejsce już istnieje, choć jeszcze nie wiemy gdzie. I że tam  czeka ktoś, kto będzie cały mój. I będzie dla mnie bardzo dobry, jak Anioł. Nie wiem czy w to wierzyć więc póki co staram się nie stracić z oczu swojego kocyka… Czasem też robię rzeczy, których mi wcześniej nie było wolno: merdam trochę ogonem, podchodzę do nich i do ich psa. Uśmiecham się… Spodziewam się wtedy srogiej kary. I nic. Nic się złego nie dzieje. Czy to możliwe?!

Ona czasem siada koło mnie, czesze mi futerko i opowiada o ludziach, którym na mnie zależy. Mówi, że jest ich bardzo dużo. Czyta mi wpisy na FAM i tłumaczy co znaczą niektóre słowa: ufać, wierzyć, kochać, szczęście, ciepło, przyjaźń… Dużo jest takich słów, których jeszcze nie znam. Ale ona mówi, żeby się nie martwiła, bo w końcu poznam je wszystkie.

Pyta, czy chciałabym coś powiedzieć tym wszystkim, którzy się o mnie martwią. Ale co? Wszystko co mi się zdarzyło ostatnio jest tak niewiarygodne, że nawet sama nie mogę do końca tego pojąć. A co dopiero o tym mówić. Więc tylko to przychodzi mi do głowy:

Jeśli spotkacie mojego Przyjaciela KOTA, to powiedzcie mu, że umarłam i trafiłam do raju. I że tu jest bardzo dobrze. Więc niech się nie martwi. Zajęłam mu tu kawałek kocyka i czekam. Może kiedyś mnie znajdzie.

…i jeszcze bym chciała, tym wszystkim Eskimosom na całej ziemi, tym którzy znają te nowe słowa: miłość, pomoc, zaufanie… im bym chciała powiedzieć:

Dziękuję.



PS.
Nuka to jeden z tysięcy psów, które mogłyby napisać tą historię. Wszystkie zasługują na "raj". Potrzeba im niewiele: kocyka, ciepłego, suchego miejsca, pełnej miski, miłości i trochę naszego czasu. Być może zastanawiasz się nad adopcją psa. Być może nie masz warunków na trzymanie zwierzaka, ale chciałbyś pomóc w inny sposób. Jest wiele możliwości wsparcia: możesz pomagać swoim czasem, działaniem, nawet niewielkim datkiem finansowym (konto FAM, oraz dane do odliczenia 1% znajdują się tu: http://www.adopcjemalamutow.pl/doku.php?id=pl:1procent2010 ). Możesz zamieścić ten post na FB. To też wymierna pomoc - może dzięki niej ktoś zrozumie, że czasem krzywda się dzieje w ciszy. Tuż, blisko nas, pod samym nosem i wszystko co trzeba, to nie przechodzić obojętnie. W imieniu Nuki, za każdy rodzaj wsparcia, DZIĘKUJĘ.

sobota, 10 marca 2012

Poznajcie Nukę


Mam zaszczyt przedstawić Nukę, naszą "Małą Siostrę". Malamuta Miniaturkę. Tycie łapki, wielkie oczy i ogromne przerażone serce. Oto jej historia... 


- Corsa do niej nie pasuje. Wiem, że tak jest w ogłoszeniach i na Forum, ale zobacz tylko... Zwyczajnie nie pasuje. – stwierdzam patrząc na kupkę nieszczęścia u moich stóp. Zwinięta w kulkę suczka udaje, że jej nie ma. Stara się ze wszystkich sił nie zabierać przestrzeni ani powietrza, więc kładzie się tak, że całe jej wątłe ciałko zajmuje jeden kafelek w przedpokoju. I prawie nie oddycha.

Przyjechała do nas późnym wieczorem, cztery dni po oddaniu Luny. Ledwo zdążyłam zrobić wszystkie te rzeczy, które czekały na załatwienie, aż będę miała o jednego psa mniej. Zwykle Fundacja daje odpocząć między jednym zwierzęciem a drugim, ale teraz sytuacja była pilna. Suczka po wypadku samochodowym trafiła do kliniki, a stamtąd do schroniska. Szef schroniska zadzwonił do FAM z błaganiem, żeby suczkę zabrać do DT, bo w boksach ogólnych po prostu nie przeżyje. Dlatego jeszcze tydzień przed oddaniem Luny musiałam podjąć decyzję o nowym psie. I cieszyłam się choć z tych czterech dni luzu.

Wiedzieliśmy, że suczka jest bardzo skrzywdzona, strachliwa i niepewna, ale to co zobaczyliśmy przerosło nasze oczekiwania. Późnym wieczorem przez szybę opla pana Adama zobaczyłam maleńkiego liska, łypiącego na mnie przerażonymi oczami. Cudem udało mi się nakłonić zwierzę do wyjścia z auta. Poszłyśmy na spacer i nad rzeką spotkałyśmy Raptora z mężem. Maleństwo, które okazało się najmniejszym malamutem w historii świata, na widok mojego wielkiego samca, a właściwie moich dwóch wielkich samców, przywarło do ziemi i przestało oddychać. Bałam się, że zupełnie na serio umrze ze strachu. Mój pies na szczęście okazał dość serca, żeby jej nie zabić, co mógłby zrobić łatwo, jednym machnięciem ogona. Sekundę tylko ją wąchał, a potem, z całą mądrością, której nam często brakuje, uznał, że mała poczuje się najlepiej kiedy on będzie udawał, że jej nie widzi. Podniósł ogon i głowę i ruszył w stronę domu nie oglądając się na dzikiego liska, który na ugiętych łapach, szorując brzuchem po ziemi, podążał za nim.

W domu suczka wcale się nie rozluźniła. Wepchnęła swoje maleńkie ciałko w kąt i cały wieczór łypała na nas przerażonymi oczami.
Daliśmy jej spokój. Nakarmiliśmy i pozwoliliśmy odetchnąć. Przed snem jeszcze raz zabraliśmy na spacer. Corsa, bo takie tymczasowe imię dostała w FAM, z przerażeniem zeszła z kocyka i ledwo dała się wyciągnąć na dwór. Okazało się, że panicznie boi się praktycznie wszystkiego: innych psów i kotów, cieni, świateł, odgłosów przejeżdżających samochodów, nie wspominając o widoku samochodów z bliska. Nie da się z nią przejść nawet obok samochodu zaparkowanego na poboczu. Boi się też przechodniów, rowerów, wszystkich głośnych dźwięków… Boi się smyczy do której jest przypięta. I nas...

- To jak byś ją nazwała? – zapytał mąż.
- Nie wiem. Przerażenie?

No tak. Ale „przerażenie” nie brzmi dobrze w żadnym znanym nam języku. Wieczorem zapytałam o zdanie dziewczyny z Forum. Przed snem sprawdziłam jeszcze jak jest w różnych językach „porcelana” (bo suczka jest delikatna i krucha), „lisek” i „delikatny”. Najbardziej spodobał mi się dźwięk tego ostatniego po turecku: „narin” z akcentem na drugą sylabę.

Rano na Forum przeczytałam propozycje dziewcząt z FAM. Najwięcej głosów zdobyło: „lelou” [czyt. li-lu] – imię głównej bohaterki z „Piątego elementu”, które dodatkowo po eskimosku znaczy „wilk”.

- Jaki tam z niej wilk – oświadczył mąż – już prędzej lisek.

No tak. Wiem, że prędzej lisek, ale tak się składa, że lisek brzmi seksownie tylko po tamilsku („nari”), a ja nawet nie wiem gdzie leży ta cała Tamilandia. Może oni tam wcale lisów nie mają i tłumaczenie jest czysto akademickie...

Tego dnia postanowiliśmy wyprać kupkę nieszczęścia, w nadziei, że trochę po praniu wypięknieje, a co najmniej przestanie śmierdzieć. Kąpiel suczki była przeżyciem traumatycznym. Zmoczona sierść śmierdziała tak, że dwa razy musiałam odejść żeby uspokoić żołądek. Mąż, który nigdy w życiu nie widział pchły zobaczył ich tyle, że już na pewno do końca życia zapamięta. Po 2 godzinach szorowania psa o powierzchni piłki do koszykówki, dwoma butlami szamponu przeciw insektom i po dodatkowej godzinie suszenia wszystkimi ręcznikami, jakie były w domu, po 30 minutach wyczesywania martwej sierści oraz po godzinie szorowania łazienki i siebie, mogliśmy w końcu obejrzeć rezultaty. Suczka nie prezentowała się dużo lepiej – jeden bok nadal przecież był wygolony (skutek interwencji ratującej życie po wypadku samochodowym), z drugiego wyczesałam cały podszerstek, więc stał się równie łysy jak ten pierwszy. Nie udało mi się też zmyć do końca różowych „łezek” pod oczami, a sierść zamiast biała dalej była żółtawa. Ale na grzbiecie i karku zaczęła się ładnie puszyć. Ogon też zyskał objętość i klasę, i pies z marniutkiego liska przeobraził się w… niczego sobie kojota. No i pachnieć zaczął jak człowiek…

Oprócz kąpieli, tego dnia uczyliśmy się rzeczy podstawowych: gdzie sikamy, kiedy jemy, że zakładanie smyczy nie boli, że można bezpiecznie przemknąć koło zaparkowanego auta oraz że dźwięk autobusu na drodze oddalonej o kilometr nie zabija… A przede wszystkim CO TO JEST ZABAWA. Mąż dokazywał z Raptorem na pokaz, a nieszczęście zabunkrowane na swoim kocyku nie mogło uwierzyć własnym oczom. Jak to: to pies może wyrywać zabawkę człowiekowi z ręki? I nie boi się tak blisko podejść? I wolno skakać i powarkiwać? I biegać wolno po całym domu pędem, i po ogrodzie? I czemu człowiek się śmieje zamiast kopać i bić???!! Oczy prawie wyszły jej z orbit. Patrzyła jak zahipnotyzowana: skamieniała, nieruchoma z oczami jak spodki… Takie coś nie mieściło jej się w głowie.

Następnego dnia rano wstałam z mocnym postanowieniem, że pies może i jest niczyj, ale to nie znaczy, że ma nie mieć imienia.
- Chcę ją przedstawić na blogu – podałam ważny argument.
- To przedstaw – niewzruszenie oznajmił mąż.
- Ale jak? Co powiem? Jaką dodam etykietę???
 Etykieta przemówiła do męża. Całą rodziną zabraliśmy się do ustalenie imienia.
- Niech będzie „dziewczyńskie”. Wiecie, takie z końcówką na „a” – zaproponowało dziecko.
- I nie żadna nazwa samochodu! Nie będę łazić po polach i wołać „Porsche gdzie jesteś” – zastrzegłam widząc, że mąż otwiera w necie portal motoryzacyjny.
- Ale Porsche jest ładne… - zaoponował mąż. A potem zamknął przeglądarkę:
- I nie żadne Lelou! – odgryzł się – To ja nie będę chodził po polach i wołał jakieś lilijki! 
- Nie żadne lilijki, tylko imię z "piątego elemantu" - próbowałam negocjować.
- Ale brzmi jak jakiś kwiatek! A poza tym musi się pisać tak jak się czyta. Może ją będzie chciał ktoś kto nie zna angielskiego…
- To może znajdźmy stronę z imionami dla psów i zobaczmy czy na któreś nie reaguje? – zaproponowało dziecko.
Otworzyłam pierwszą stronę jaką podała wyszukiwarka i zaczęłam:
- ABBA, ABI, ABIGAIL, ABRA, ADA, ADELAJDA… Ale ich tu jest z tysiąc! To może przejdę od razu na „P” – zaproponowałam, patrząc z przerażeniem, że suwak po prawej stronie okna zrobił się maleńki.
- Czytaj wszystkie… - oznajmił niewzruszony mąż. Macho! To dlatego, że nie widział suwaka!
- …ZULUS, ZWIAD, ZWID, ZWIS, ZYGA, ZYGZAK, ZYSK – zakończyłam godzinę później zachrypniętym głosem – i co zareagowała?
- Nie – ziewnęło znudzone dziecko.
- Bo ty złą stronę otworzyłaś! – mąż natychmiast znalazł winnego - Co to jest?! Jamniczki.pl?!! Otwórz taką z imionami dla kojotów!
Jasne! Ktoś tu przecenia internet…
- Saba!... Nora!... Kora!... Luna!... – spróbowałam. Nieszczęście zamknęło oczy i odwróciło się jeszcze bardziej bokiem.
- Mam! – krzyknęło dziecko.
- Co masz? – z nadzieją spojrzeliśmy na córkę,
- Imiona bogów peruwiańskich i hinduskich!
- No dawaj... – zgodziliśmy się bez wielkich nadziei.
Po kolejnej godzinie okazało się, że do nieszczęścia nie pasuje żaden z bogatej palety bóstw Inków, Azteków, Majów, Hindusów, Buddystów ani Egipcjan…

Byliśmy w kropce. W akcie rozpaczy otworzyliśmy stronę ze słownikiem Eskimosów z Alaski.
- Wiesz, że Nanook, to znaczy „niedźwiedź polarny”? A Nanuk to znaczy „słodki, miły”. – oznajmiło dziecko. – Raptora tak chciałaś nazwać, pamiętasz? Tylko nie wiem którym z tych imion.
- No tak. Ale to był okres, kiedy ty chciałaś zostać paleontologiem. Dobrze, że nie nazywa się pterodaktyl…
Przez chwilę w ciszy gapiliśmy się w monitor, przeglądając dziwnie brzmiące, eskimoskie słowa...
 - A "nuka"? Kończy się na "a" – zapytało dziecko marszcząc brwi.

Każde z nas w myślach przymierzyło nowe słowo do nieszczęścia. Obróciło je na języku. "Nuka" smakowało jak karmelek. Było słodkie, krótkie, małe, miłe. I pisało się tak jak się czytało…
- A co znaczy? – zapytałam.
- Znaczy "mała siostra".

Spojrzeliśmy na kupkę nieszczęścia. I na Raptora, który był od niej pięć razy większy... 
A ja pomyślałam o Św. Franciszku i jego "braciach mniejszych". Których trzeba chronić i kochać... hmmm...
- Nuka! – zawołałam na próbę. Nieszczęście zastrzygło lewym uchem i łypnęło oczami. Lepsze to niż nic.
- Idę na spacer, wypróbować nowe imię… - oznajmiłam.

"Nuka", nawet na spacerze brzmiało ładnie. Niezbyt ostro. Nie donośnie. Nie warczało jak "corsa" nie syczało jak "porsche"... "K" cichutko mlaskało o podniebienie, jak przy ssaniu mleka. "Nu" rozlewało się w ustach nugatową słodyczą. To imię, którego nie trzeba było krzyczeć. Które ładnie brzmi wypowiedziane szeptem. Którego nie boi się pies, który boi się wszystkiego.

- "Nuka" zostaje - oświadczyłam. 

Nuka zaległa na kocyk - jedyne miejsce we wszechświecie, gdzie czuła się bezpiecznie. I pierwszy raz od kąpieli uśmiechnęła się do wszystkich. Jeszcze nie pełną gębą. Jeszcze cichutko i nieśmiało. Jeszcze... 

Lataj wysoko


Maleńka,

Jestem z Ciebie taka dumna. Znalazłaś dom, SWÓJ WŁASNY, i Mamę i Tatę, którzy bardzo Cię kochają. Pamiętaj bądź sobą i nigdy się nie zmieniaj. Pokaż im wszystko czego się u nas nauczyłaś: szeroki uśmiech, zabieranie kołdry z łóżka, buziaki z dowolnej okazji, żebractwo i przyjazny charakter, szalone galopy przez pola i las, i wyobraźnie łobuza w spódnicy, złodziejstwo, aportowanie piłeczki, znikanie kanapek, spijanie drinków, rozszarpywanie misia, uwielbienie dla czekolady i spanie na kanapie, kiedy nikogo nie ma w domu…
Pokaż im jak umiesz być Wspaniałym Psem z Napędem Atomowym. Jak kochasz życie. I jak uwielbiasz ludzi, psy, koty, pokój na ziemi i życie w dużym stadzie.

Tylko gołębie zostaw w spokoju… Niech sobie latają. Wysoko. Jak TY.

Całusy,
Twoja ciocia Asia

PS.
To mój ostatni wpis o Lunie. Teraz suczka ma nowy dom i bardzo fajnych rodziców. Wiem, że jest szczęśliwa i hołubiona jak jedyne dziecko w rodzinie. Choć to się wydaje nieprawdopodobne, jej Eskimosi lubią ruch nie mniej niż ona, i nawet kilka razy udało się im zmęczyć tego Psa z Napędem Atomowym. Wyobrażacie sobie? U nich Luna rozwinie skrzydła. Kto wie, na co ją jeszcze stać. 

Mama Luny, Magda, obiecała czasem napisać nam o niej na Blogu. Trzymamy za słowo! Luna, to małe diablę, wciąż ma głowę pełną pomysłów, które, mam nadzieję, jeszcze nie raz rozbawią nas do łez.

poniedziałek, 5 marca 2012

Niania


Jak już wcześniej wspomniałam dodatkową funkcję jaką otrzymaliśmy w pakiecie była niana. Zaczeło się normalnie jak to w większości przypadków bywa, ciąża, rozterki jak to będzie jak się pojawi mały człowiek w rodzinie. Tysiące dobrych rad, ostrzeżeń, przepowiedni mrożacych krew w żyłach, a to, że pies zagryzie dziecko podczas snu, a to, zgniecie swoim cielskiem, albo zje wszystkie paluszki. Koli od początku czuł, że coś się w naszym domu zmieni, kładł mi pysk na brzuch, pilnował na każdym kroku, a jak wychodziłam z domu bez niego strasznie piszczał, jakby wołająć beze mnie nigdzie sama nie pójdziesz, teraz potrzebujesz dobrej ochrony, nie jesteś już sama.
W domu oczywiście nadzorował każdy krok w przygotowaniach, pilnował by ściany były dokładnie poukładane, sprawdzał czy ubranka leżą w szafce jak należy i czy są odpowiednio miękkie. Aż nadszedł ten dzień, a właściwie noc i dzięń, bo jak trafiłam do szpitala 5 minut po północy, tak Nadię urodziłam o 23.58. A Koli w tym czasie ciągle skomlał, w końcu  jak to tak mogło być, że on ochroniarz nie został wogóle zabrany do szpitala, uspokoił się dopiero jak maż wrócił.
Przed powrotem do domu, oswajaliśmy Myszaka z zapachem dziecka, po prostu mąż brał ubranka od Nadki do domu i Myszak je sobie obwąchiwał. Dzień w którym  Koli mial poznać Nadię był coraz bliżej,  a my z męzem coraz bardziej przerażeni, mieliśmy tysiące myśli i wątpliwości czy dobrze zrobiliśmy decydując się by pies z nami został, nie słuchając rad "dobrej babci i cioci", zastanawialiśmy się
co będzie, jeśli Koli nie zaakceptuje nowego członka rodziny, strach spotęgował jeszcze bardziej fakt,że kiedy wróciliśmy do domu , wowczas, gdy wrocilismy z Nadia, Koli witał już nas od wejścia, skakał, lizał mnie, probował wcisnąć się do nosidełka, a kiedy Nadusie położyliśmy do łóżeczka próbował do niego wskoczyć. Wystraszyłam się wtedy nie na żarty, bo jeżeli teraz tak to będzie wyglądać, że co rusz będę musiała odganiać psa i bronić dziecka, to ja sobie tego na dłuższy czas nie wyobrażam. Przecież miało być tak idealnie, ja karmie na fotelu, pies leży u stóp. Na szczęscie pies po wykluczeniu z stada (zamknięciu na balkonie), uspokoił się i już nie próbował na siłę być jak najbliżej nowej żywej istoty w domu.
Nadeszła pierwsza noc i jak to z noworodkiem bywa, co chwilę pobudka, karmienie, przewijanie, naszczęscie miałam towarzystwo, Koli gdy tylko Nadii zapłakała, stęknęła przez sen, wydała jakikolwiek dźwięk już był przy koszyku, w ciągu dnia, każdy zabieg pielęgnacyjny, nie mógł odbyć się bez asysty włochatego starszego brata. Kolejne dwa dni i noce przebiegły podobnie. Po kolejnej nieprzespanej nocy Koli wstał i idąc w kierunku drywi wejściowych, zaliczył wszystkie możliwe ściany i to kilkakrotnie. Wyobraźcie sobie psa z deficytem snu, który chcę wyjśćna spacer, ale jednocześnie wykorzystać każdą sekundę na sen.
Po tym wydarzeniu na każdy pierwszy takt płaczu, Koli uciekał na balkon, z czasem jednak poznał zalety posiadania małego człowieka w domu, w końcu mała nie krzyknie jak będę probował podebrać jej małe conieco z ręki, talerza, mała sama podetknie mi smakowitę kąski i dużi nie mogą mi nic zrobić. Mała ma ciekawe zabawki które mi pod nos podtyka, pryz okazji i ja się pobawię. A na spacerze jako jej obrońca odgonie od wózka wszystkie agresywne psy, bez smyczy.
Mimo, że z Nadią Koli był 5 lat, to i tak najlepszym przyjacielem był mojej młodszej 3 letniej córci. Najmłodsza,a jednak to ona została przywódcą grupy, składającej się z niej i psa. Wszędzie razem, on bronił jej, a ona zawszę stawała w jego obronie, w przypadku rozprawy w sprawie kradzieży pączka, zaginionego masła czy też porwanej ze stołu kanapki z szynką. Takiej więzi nie przerwie nic, nawet śmierć mimo, że Myszaka nie ma już z nami obie dziewczyny tęsknią za nim, wspominają go i proszą o opowieści jak to z nim było wesoło.