sobota, 25 sierpnia 2012

Psy z piekła rodem - Epizod IV:

Sesja z Ekscelencją




To było kilka tygodni po powrocie ze szpitala.
Późnym wieczorem wysłałam Wydawcy maila z kolejnymi uzgodnieniami odnośnie umowy na książkę. Po namyśle, w Post Scriptum dopisałam jeszcze, że proszę o informację, jeśli coś jeszcze powinnam przygotować. Na przykład swoje zdjęcie, albo tekst „o autorze”. Niestety dla mnie, takie zdjęcia i teksty były w każdej książce, którą „wylosowałam” z półek w mojej biblioteczce. Nie jestem fotogeniczna, a tekst „o autorze” to już kompletna abstrakcja. No co miałam napisać: 

 Autor nie jest pisarzem.  Ani nie zna żadnego pisarza osobiście. Ani nawet, najprawdopodobniej, nigdy koło żadnego pisarza nie siedział. Nawet w tramwaju. A do popełnienia niniejszej pozycji wydawniczej został namówiony przez koleżanki. Których w dodatku nie zna osobiście, ani nawet z nazwiska, tylko po Nick’ach ich psów..

????

Wysłałam maila i łudziłam się, że jak już zaczniemy w tej sprawie dyskusję, to miażdżąca siła argumentów:
A) nie jestem fotogeniczna,
B) nie jestem pisarzem i
C) cenna POWIERZCHNIA OKŁADKI,
przekona Wydawnictwo, żeby miejsce na moje zdjęcie i na tekst „o autorze” przeznaczyć pod reklamy i podzielić się zyskiem.

Niestety już następnego dnia dostałam odpowiedź, która kończyła tą nawet nie rozpoczętą dyskusję:

4. Pani zdjęcie na IV stronę okładki jest potrzebne (wręcz niezbędne).
  5. Tekst o Pani - też.

Cholera! A co z moimi żelaznymi argumentami odnośnie powierzchni reklamowej?!!

Poprosiłam męża, żeby zrobił mi zdjęcie. Poszliśmy do ogrodu. Mój skrupulatny małżonek zaczął perfekcyjnie ustawiać aparat uwzględniając: światło, przejrzystość powietrza i kolor mojej szminki…
Po 30 minutach rozbolały mnie nogi (bo na stojąco czekałam tą „jeszcze minutkę”, potrzebną na dostrojenie aparatu). Po kolejnych 10-ciu zabrałam mu aparat, ustawiłam program automatyczny: „zdjęcie portretowe” i kazałam w końcu zacząć pstrykać.
Sesja trwała 7 minut. Potem zaszło słońce. Zabrałam męża i aparat do domu, i obejrzałam rezultaty. Na pierwszych 12 zdjęciach bardziej od mojej twarzy widoczna była moja nadwaga. W kubeł. Na kolejnym była twarz, ale zmarszczona – właśnie tłumaczyłam mężowi co oznacza słowo „portret”. A na następnych rzeczywiście pojawił się idealny pod względem technicznym portret: obejmował twarz i ramiona, i wszystko było na nim ostre. Tyle, że…
Na pierwszym portrecie miałam zamknięte oczy. Na kolejnych czterech wiatr rozwiewał mi włosy i wyglądałam jak kloszard. Ewentualnie jak głupek. Na jeszcze innym spod bluzki wysunęło się ramiączko od stanika. A na ostatnim W OGÓLE MNIE NIE BYŁO! Mąż tak się zapamiętał w fotografowaniu, że nie zauważył, że obiekt, czyli ja, schylił się, żeby pogłaskać psa. Który przyszedł sprawdzić, co para Alfa kombinuje w ogrodzie BEZ NIEGO.

Dałam spokój. W końcu to okładka. Muszę się udać po pomoc do profesjonalisty.

Następnego dnia wybrałam się do studio fotograficznego "Janusz", o którym wiedziałam, że robią ładne zdjęcia. I umówiłam się na profesjonalną „sesję z pupilem”. Za 250 zł!!!
 Ja wiem, że w książkach autorzy zwykle występują na okładkach solo. Ale przyznacie, że w tym wypadku można zrobić wyjątek. W końcu to Ekscelencja jest GWIAZDĄ tej książki. A mi będzie z nim raźniej…
Myślałam i myślałam, i NIE WIEM JAK TO WYMYŚLIŁAM, że ja się na tę sesję wybiorę W SWETRZE! Najgorzej jak mi się da zbyt dużo czasu na myślenie...
Argumentów za swetrem było wiele: pies jest zimowy więc sweter pasuje, ja lepiej wyglądam w swetrach, a Pani Fotograf kazała się ubrać dowolnie, byle nie na czarno i nie na biało. A jedyne ciuchy jakie ja mam w innych kolorach to właśnie swetry są. I piżama. No i wreszcie, pomyślałam, że jak się ciepło ubiorę, to będę wiedziała kiedy mój malamut się przegrzewa i zakończę sesję bez szkody dla psa...
Argument przeciw był tylko jeden: temperatura powietrza. Postanowiłam go zignorować.

Umówionego dnia do zakładu fotograficznego poszliśmy we trójkę: Raptor, moja córka i ja (wymieniam w kolejności ważności). A do plecaka zapakowałam jeszcze czapki i szaliki, żeby było bardziej zimowo!

W studio Pani Fotograf, jej mąż (chyba też fotograf), ich szef (fotograf) i wszyscy klienci od razu, natychmiast i bez żadnych wstępów zachwycili się moim psem. „O jaki ładny”, „ale misiu”, „nie gryzie?” i tym podobne hymny na cześć rozlegały się ze wszystkich kątów mikroskopijnego wnętrza. Ekscelencja poczuł zew sławy. Po 10 minutach sam już nie wiedział, do kogo najpierw podchodzić po głaski, całusy i mizianka. Na pysku odmalowane szczęście, ekstaza, zachwyt i w ogóle. Jakie świetne miejsce! Warto je jakoś oznakować...
Zanim zdążyłam zareagować, mój pies podniósł nogę i wycelował w ladę do obsługi interesantów. W ostatniej chwili szarpnęłam za smycz. Zdążyłam. Na szczęście, bo dzięki temu zażegnałam ryzyko, że mnie stamtąd wywalą i naprawdę zamiast „zdjęcia autora” będzie trzeba dać reklamy. A pojęcia nie miałam, jakbym do tego przekonała Wydawcę.

Zaprowadzono nas do studia. Na szczęście nie było tam tak gorąco jak na zewnątrz. Może damy radę: ja w swetrze, malamut w… też w sumie w swetrze. Pani Fotograf była równie zachwycona moim psem, co on nią, więc postanowiłam jej nieśmiało przypomnieć jaki jest cel sesji:

- Ja bym prosiła, żeby było tam trochę więcej mnie na tych zdjęciach niż mojego psa, bo zdjęć psa to my mamy dużo, no a poza tym to do książki jest. Na czwartą okładkę, w sensie, że na skrzydełko. Do „o autorze”…

….patrząc jak Pani Fotograf ustawia światła. Wszystkie na wysokości moich kolan, za to pięknie oświetlające pysk mojego psa. Po czym powtórzyłam tę kwestię jeszcze 7 razy.

Kiedy w końcu wszystko było gotowe, Ekscelencja po raz pierwszy poczuł się znudzony. I wyszedł. Zwabiliśmy go spowrotem miską z wodą, wypożyczoną z zaplecza. Oczywiście, że chciał się napić. Ja też chciałam (choć akurat mi nikt wody nie zaproponował). Było ciepło, a lampy fotograficzne podgrzewały powietrze o 10 stopni na minutę. A ustawialiśmy oświetlenie już od 10 minut, więc jak łatwo policzyć, w przytulnym, chłodnym wcześniej atelier, teraz powietrze… wrzało.

Czując jak włosy robią mi się mokre po raz ósmy przypomniałam Pani Fotograf o tym, że chciałabym być na jakimś zdjęciu. Pani grzecznie mnie wysłuchała i… dalej fotografowała psa. Tak „na próbę”… Po pół godzinie, ja wciąż nie miałam ani jednego zdjęcia, za to miałam włosy mokre jakbym wyszła spod prysznica. Mój staranny makijaż spłynął podłogę i bolało mnie całe pooperacyjne ciało. Bo jeśli myślicie, że takie fotografowanie samego psa (zwłaszcza to „na próbę”) odbywa się z samym psem i bez człowieka to jesteście w błędzie: stałam, klęczałam, leżałam, chodziłam po ścianach, wisiałam na rekwizytach, robiłam szpagaty, mostki i cyrkowe wyskoki, żeby malamuta ustawić w odpowiedniej pozycji, żeby zejść z planu i jednocześnie być na planie (bo trzeba zachęcić smakołykiem, żeby malamut zrobił odpowiednio uśmiechnięty pysk. Bo wiadomo przecież kiedy one się najładniej uśmiechają)...

Fakt, na planie towarzyszyło mi dziecię, które miało się zajmować psem. Ale ubrało w tym celu szpilki! A jak już doszło do studia to się zmęczyło, rozsiadło na fotelu, z daleka od lamp fotograficznych o temperaturze powierzchni Słońca, tak aby przypadkiem nie zrujnować sobie makijażu. No i musze przyznać, że ONA osiągnęła wszystkie swoje cele. Miała rozrywkę, a po godzinnej sesji wyszła stamtąd tak samo piękna jak weszła…

Kiedy mój pies, ekscelencja, gwiazda, miał już z 80 zdjęć, z tego 50 udanych poprosiłam o przerwę. Podeszłam do lustra i obejrzałam ruinę swojej twarzy i kompletnie mokre włosy.

- To może niech pani zdejmie ten sweter. Mi samej gorąco jak na panią patrzę – życzliwie doradziła Fotografka.
- Ale ja pod spodem mam tylko… ciało... – odparłam. Bo co ona myślała, że ja ten gruby sweter założyłam na bluzkę, koszulkę i halkę? Żeby mieć się z czego rozbierać? Halo…! Lato jest!
- Acha… - odparła Fotografka i bez dalszych dyskusji (bo o czym tu gadać. To "sesja z pupilem" była a nie "fotografia erotyczna"... mniej lub bardziej...) powróciła do robienia zdjęć Ekscelencji.

Stałam przed tym lustrem i powtarzałam sobie wszystko czego się w życiu nauczyłam na szkoleniach i kurso-konferencjach o byciu asertywnym.

- To może teraz zaczniemy robić jakieś zdjęcia ZE MNĄ? – odważyłam się zapytać. Choć przecież doskonale wiem, że Raptor jest ode mnie ładniejszy i gdyby nie „o autorze” to nawet by mi nie przyszło do głowy, żeby o to poprosić…

Pani Fotograf, która miała identyczne zdanie na temat tego kto jest ładniejszy, ustawiła mnie ZA Raptorem, tak że widać było tylko moje czoło i kawałek oka i pstryknęła nam kilka zdjęć. Z ostrością ustawioną na Raptora. O tym, że byłam podświetlona od dołu, bo światło było ustawione na ekscelencję co znakomicie uwydatnia duży biust, drugą brodę oraz zmarszczki, nawet mi się nie chce wspominać! Po czym, kiedy udało mi się wykręcić tak, żeby na zdjęciu było widać coś więcej niż czubek głowy ze spoconymi włosami,  Raptor, gwiazdor jeden, się zmęczył i postanowił, że już nie będzie pozował!!! Bo za ciepło i ser na przekąski się skończył i w ogóle nudzi mu się...
I sobie poszedł: wlazł z atelier do holu (zamiast drzwi mieli kotarę) i zaczął obsługiwać klientów. Zanim moja córka na szpilkach zdążyła podnieść się ze stołka, już "obsłużył" wszystkich. Jak tam wpadłyśmy to zażenowani klienci właśnie wycierali z malamuciej śliny swoje ubrania. A Raptor, po namyśle, już się nie dał do studia zawlec spowrotem...
Dopiero 20 minut i jeden spacer później można było dokończyć fotografowanie. Moje włosy były już tak mokre, że na ostatnie zdjęcia założyłam czapkę. W której, po sesji wyszłam na 30 stopniowy upał, zapakowałam nas do samochodu i pojechałam do domu. Czym o mało nie spowodowałam serii wypadków, z winy zagapienia: innych kierowców na moje ubranie. Ciekawe co oni sobie myśleli o klimatyzacji w naszym aucie. Jak im się w salonie Volvo sprzedaż zwiększyła po tym incydencie, to ja powinnam dostać procent! A właściwie Ekscelencja.


Tydzień później dostałam na płycie efekty tej sesji. I kurcze… NIEZŁE BYŁY! Choć mokre włosy i makijaż się po drodze ulotnił... Nie wiem czyja to jest zasługa: modeli (czyli mnie i Raptora), asystentów (czyli mojego dziecka), Pani Fotograf czy może Photoshopa, ale trzeba przyznać, że zdjęcia okazały się zaskakująco dobre. Zwłaszcza biorąc pod uwagę OKOLICZNOŚCI.

Choć i tak widać to czarno na białym, że Ekscelencja jest ode mnie ładniejszy!


 

środa, 15 sierpnia 2012

Psy z piekła rodem



To było rok temu. Właśnie napisałam na Forum post o wizycie u wujostwa. Z dwoma malamutami. W wyniku której zginęło całe stado kur, a mieszkanko wujostwa zostało zdewastowane. Siedziałam przy komputerze i czekałam, aż dziewczyny z FAM zabiją mnie słowami, za bezmyślność spuszczania psów w obecności drobiu… Zamiast krytyki pojawiły się same roześmiane buźki... A potem więcej roześmianych buziek i więcej… Aż w końcu komentarze w stylu: „książkę powinnaś napisać”.

Ja i pisarstwo… Równie dobrze można by prosić malamuta, żeby hodował bażanty! Wieczorem całkiem sporo dziewczyn wspomniało już o książce. Zdziwiona zaniosłam laptopa do męża:
- Patrz co się dzieje! Malamuty zrujnowały dom wujka i pozabijały kury, a dziewczyny na Forum zamiast mnie zabić za bezmyślność, to gadają o książce. Czy ja im mam napisać że jestem mgr. inż. INFORMATYK?

Mój mąż zgodził się ze mną całkowicie. Do pisania to ja się nie nadaję. Jakieś dwa tygodnie później zagadnął przy herbatce:
- Wiesz, czytałem ten twój post o wizycie u wujostwa… Aż się popłakałem… Jest naprawdę śmieszny! 
- Śmieszny. No jasne. A wujek do tej pory się nie odezwał. Nie zadzwonił, ani nic… Pewnie już nigdy nas nie zaprosi…
- No fakt. Raczej nie zaprosi. Zdemolowaliśmy mu mieszkanie, ogródek i… stosunki sąsiedzkie. Ale wiesz co? Tak sobie pomyślałem… może pospisywałabyś te wszystkie historie… no wiesz. O Raptorze i w ogóle. Przecież jak to opowiadasz naszym gościom przy grillu, to wszyscy się śmieją. Do łez!
- Bo to śmieszne historie są. Jak Raptor porwał chomika, pamiętasz?
- Pamiętam – zaśmiał się mąż – albo ta historia z lisem…
- No! Albo jak próbował upolować krowę i ten rolnik z widłami… Ech, jak my wtedy szybko wialiśmy! Albo, na mazurach jak zatrzasnęliśmy kluczyki do samochodu, pamiętasz?
- Pamiętam. – rozmarzył się mąż - Ale to nie o psie, tylko o nas by było.
- Nie! O psie! O tym jak jechaliśmy na pocztę po zapasowe kluczyki i on znalazł…
- No właśnie... – przerwał mi mąż, wciąż uśmiechając się na wspomnienie tamtych wakacji – Zrobiłabyś kiedyś takie kurki w śmietanie... I spróbuj to spisać. Zobaczymy jak wyjdzie. Niczym się nie przejmuj tylko pisz. Tak jakbyś to chciała opowiedzieć naszym mamom.

Nawet on! No, ale skoro tak… to co jakiś czas, po cichutku, nie mówiąc zupełnie nikomu, nawet córce i mężowi spisywałam. Czasem tak się śmiejąc, że jeszcze długo w nocy nie mogłam zasnąć. Co jak co, ale psy nam się udały!

A potem była u nas Luna. Miała inteligencję Einsteina, zwinność Houdiniego i wyobraźnię Verne, więc co rusz coś o niej pisałam na Forum. O książce dawno już zapomniałam, i nawet historyjki z przeszłości przestałam spisywać po kryjomu… Miałam przecież pełne ręce roboty Szalonym Psem Tymczasowym. Ku mojej zgrozie po którymś z wyczynów Luny znów pojawiły się głosy za książką. Tym razem zaczęła Pchełka.

- Ma taki niewinny nick, a taka zaraza! Zobacz, nie chce zapomnieć o tej książce. No jak ja mam im wytłumaczyć, że ja się bardziej nadaję na linoskoczka niż na pisarza?! – żaliłam się mężowi.
- Przemilcz to, zapomną – doradził mąż.

Próbowałam. Ale nie zapomniały. Po dwóch dniach zauważyłam że temat książki przelał się na kolejną stronę. Miałam kłopoty! Żeby tego było mało, dziewczyny wymyśliły, że jak nie książka to Blog. Wiedziałam, że na to wpadną, bo to wszystko inteligentne bestie są!! Miałam WIELKIE kłopoty!!
Pomyślałam, że muszę jakoś to ukrócić. Spróbowałam zagadać o Lunie. Nic z tego. Dyskusja nad książką/blogiem dalej się toczyła. Cholera!
- Może ja im wprost napiszę, że na liście potencjalnych autorów książek ja się plasuję na ostatnim miejscu? – zapytałam męża w akcie desperacji.
- Ja tak nie myślę. Ale napisz co chcesz.

Kompletnie mnie zbił z pantałyku. Jak to on tak nie myśli?! Przecież mnie zna! Ja NIE UMIEM NAPISAĆ KSIĄŻKI! Na wszelki wypadek, żeby się upewnić, że mam rację, zapytałam wujka Googl’a. I proszę! Rzeczywiście: pisanie książki było trudne, a znalezienie wydawcy prawie niemożliwe. Nawet Joan Rowling szukała przez rok. No i co??!! No! To po sprawie!!

Napisałam grzecznego posta, że OK, myślę nad książką (prawda to była. Myślałam. A tak dokładnie o tym, że ze mnie pisarki nie będzie), a odnośnie bloga, to nic z tego, bo ja tego nie umiem założyć (to też była prawda. Nie umiałam). No! I miałam nadzieję, że koniec tematu.
...a następnego dnia dostałam „na priv’a” maila od Cynthii: „…to ja ci tego bloga założę. Żaden problem!”

No super! 

Wytłumaczyłam Cynthii, że ja nie umiem pisać...
Ale po namyśle uznałam, że przecież taki blog może pomóc psom i Fundacji. I brak umiejętności pisarskich nie jest tu żadnym usprawiedliwieniem. Zwłaszcza, że jeśli Cynthia chciała pomóc, to jakie ja mam prawo, żeby się wykręcać. Nędzna ze mnie kreatura, leń i w ogóle beznadzieja! 
...no więc dodałam, że jak będzie Blog to ja będę na nim coś skrobać, choć nie czuję się kompetentna. I że to piękne, że Cynthia chce pomóc. Oraz, że może poszukamy więcej autorów, bo ludzie na Forum piszą świetnie, lepiej niż ja.

I tak powstał Blog. A ja padłam z wrażenia kiedy zobaczyłam, że posty o Lunie czyta po 200 i więcej osób!!! To było NIEMOŻLIWE!

Nie wszystkie historie publikowałam na Blogu. Niektóre były za długie, inne „niepedagogiczne”, a jeszcze inne zupełnie dla mnie kompromitujące. Nie chciałam też ludzi zalewać swoją pisaniną. Uznałam, że jedna historia na tydzień wystarczy. Przecież ludzie mają swoje życie, no nie?

A potem dowiedziałam się, że jestem chora. To było jak grom z jasnego nieba. Myślałam, że mam torbiel na jajniku. Potwornie bolało. Ale lekarz wyglądał na zmartwionego i wysłał mnie na TK. Po wynik pojechałam sama, choć miałam złe przeczucia. Radiolog, która robiła badanie na końcu wyszła ze swojej kanciapy. Była delikatna i miła i pogładziła mnie po ręce. Ach… Może taka jest dla wszystkich. No więc pojechałam. Otworzyłam kopertę: nie torbiel, tylko lita zmiana. 12 cm. Nacieki wielonarządowe. I zmiany w wątrobie. No i ostatnie zdanie: „obraz wskazuje na przerzuty podtorebkowe”. PRZERZUTY!!!!

Moja mama miała przerzuty. I zmarła.

Następnego tygodnia nie pamiętam dokładnie. Nic nie jadłam przez kilka dni. I zrobiłam klomb w ogrodzie. Przytulałam się do drzew. Prosiłam Słońce, żeby nie zachodziło. A potem wróciłam do mojego lekarza, błagać go, żeby mnie uratował. A on powiedział, że to nie musi być rak. NIE MUSI BYĆ RAK!!! ROZUMIECIE?!!! NIE MUSI!!!

Wróciłam do domu. Słowa lekarza powtarzałam jak mantrę. TO NIE MUSI BYĆ RAK. To przecież nie musi być rak… Powiedział, że to nie musi…
Otworzyłam komputer. Plik pt. „Książka” wpadł mi w dłonie niechcący. Zaczęłam czytać. Jakie dobre, radosne, szczęśliwe życie. Śmiałam się i płakałam równocześnie. A potem spakowałam go do pdf’a i wysłałam do 4 wydawnictw. Bo to jednak mógł być rak. Bo to nie musiał być rak. Bo oba te powody. Bo co mi tam!

Wszystko co nastąpiło potem było cudem. Najprawdziwszym. Opiszę to następnym razem, bo to długa historia. A dziś chciałam Wam przedstawić książkę.

Ma tytuł „Psy z piekła rodem” (w temacie tytułu też mam dla Was opowieść). Jest podzielona na 3 części: „Raptor”, „Inka” i „Luna”. Opowiada historie tych psów w naszym domu. I troszkę naszą domową historię przy okazji. I jest zabawna. Naprawdę. Ja się śmieję, jak ją czytam.
Składa się z… czekajcie policzę…
…z 68 historyjek. Są tak takie tytuły jak: „Park Jurajski”, „Trup pod baklonem” (to jest o małym jeżu. Żywym.), „Polowanie na bizona”,  „Basen sąsiadów”, „Rasa pierwotna”, „Sabotaż”, „Psy nie są złośliwe”, „Osobowość z >>piekłarodem<<”, no i oczywiście „Wizyta u wujostwa”, wzbogacona o fakty znane dotąd tylko nielicznej garstce uczestników tamtych wydarzeń. A na końcu 4 przepisy na pyszności, które piecze się bardzo łatwo, zawsze się udają, i bardzo smakują nie tylko ludziom, ale i psom ras pierwotnych. Nie… WSZYSTKIM PSOM.

…A jeszcze bardziej na końcu jest przepiękne „Posłowie” napisane przez Elę Łukaszek z FAM. Przy którym się poryczałam.

Książka jest już w przedsprzedaży, można sobie obejrzeć i poczytać o czym traktuje. Podam linki, choć się trochę obawiam, że potraktujecie to jak reklamę. Ale…

TO JEST WASZA WINA TA KSIĄŻKA.

Więc teraz reklamacji nie przyjmuję!