poniedziałek, 26 listopada 2012

I tak to się zaczęło...

Luty 2012 roku.

Umiera Misia-najfajniejsza i najbardziej cwana bernardynka jaką Matka Natura na świat wydała.Jedyna istota, która po odejściu znanego już co niektórym Romea była blisko i pozwalała popłakać w futerko.
Jak powszechnie wiadomo kobiety są twarde i nie pozwalają sobie na łzy w nieodpowiednim towarzystwie, więc padło na Misię. Aż tu nagle budzisz się pewnego dnia a jej już nie ma...Odeszła- no cóż kolej rzeczy, cykl życia, prawo natury...Dla nas smutek trwający miesiącami.
Jak to mówią- czas lekarstwem na wszystko. W tym przypadku było podobnie- zostały przecież wspomnienia.

Nadszedł dzień , kiedy zaczęliśmy się zastanawiać nad nowym domownikiem...No i zaczęło się starcie Tytanów. Temat bitwy na głosy toooo: " Mały vs. duży". Miałam w drużynie Kubę i ojca. Brat jak zwykle neutralny, a mama zaczęła grać nie fair. Przekupiła Kubę autkami i stanęło na 2:2. Już wiem po kim mam te jędzowate geny...
No to szukamy miłego, małego szczeniaczka...W tym momencie muszę się przyznać, że mam problemy ze wzrokiem a poza tym "wielkość" to przecież pojęcie względne.
Oglądam ja sobie te śliczne, małe mamuciątka o rozbieżności cenowej 300- 1700 zł aż tu nagle Millo. Nie no ideał! Cichaczem za telefon a tam mi mówią, że zarezerwowany. No ja tu się narażam na gniew Władzy Najwyższej ( czyt. Mamy) a oni juz go zarezerwowali??? Co za świat!
Mijają dni, miesiące, mija rok.....
Tak naprawdę to kilka dni ale niech będzie bardziej nastrojowo.
Wracam na magiczny portal, który zawsze będzie mi się kojarzył z matematyką- "Jakubowska szybciej do tej tablicy!" i wracam również do srebrnych pyszczków. Przewijam, przewijam, przewijam i przewijam a tam kto? A no Elmo! Za plecami słyszę takie cichutkie " E to on. No już nie przewijaj dalej. Wróć! Kurcze znowu mam ci komputer zawiesić żebyś zrozumiała?"
Załapałam! To on, to on. Elmo będzie naszym kochanym futrzakiem. Dzwonię i słyszę "Elmiś czeka, adopcja, wątek na forum, ankieta, wizyta przedadopcyjna"
- Mamooooo będziemy mieli psa. Ktoś przyjedzie z nami o tym pogadać.

Nadszedł sądny dzień. Będą o 14. Mama od rana stoi i piecze tą swoją szarlotkę z budyniem, żeby było fajnie. A ja? Ja siedzę i się modlę: " Oby przywieźli jakiegoś psa. Zobaczy je to tez będzie chciała"
Przyjechali- miła Pani, miły Pan i miły Chłopak. Na początku jakby ich nie zauważyłam. Widziałam tylko dwa włochate, ogromne mamuciska. Otrzeźwiło mnie jak usłyszałam za plecami:
- Jezuuu jakie wielkie bydlę...- Matka. Nie mogła wyjść trochę później jak już by siedziały albo leżały? O czym ja gadam? Oczywiście, że nie mogła. To przecież moja mamusia, po kimś odziedziczyłam wyczucie sytuacji...
Bardzo miłe spotkanie- pomijając wylewające się zewsząd cwaniactwo moich kotowatych paskud.
Teraz trzeba "załatwić" to z matulą. U niej stara śpiewka:
- Widziałaś jakie wielkie? A jakie zęby miały? Taki pies nas zje...
- Ale mamusiu...
- Nie przerywaj mi jak mówię!!! Ten większy bardziej mi się podobał.
Zahaczyłam szczęką o próg w drzwiach ale wycofałam się dyskretnie zostawiając ja ze swoją dumą sam na sam.
Telefon- Białystok- K***a jaki Białystok? To już prawie Syberia przecież. Jak ja się tam dostanę. To przecież będzie wyprawa jak w 80 dni dookoła świata. Tata- nie, brat- nie....

Buddyzm- nauka głosząca m.in. to by życzyć i dawać szczęście innym.
- Oj Kaziu nie masz pojęcia jaka bym była szczęśliwa mając tego psa.
- Pojadę z Tobą.

Tadaaaaammmmm. Etap I zakończony sukcesem.

Etap II czyli jak powiedzieć 600 km, żeby nie zabolało.
Tok myślenia rudzielca? Białystok- Ośrodek buddyjski- medytacje...Musi się udać. No i się udało.

Etap III- K***a zapomniałam o dziecku!!!
Co ja z Kubą zrobię? Przecież nie wezmę go ze sobą bo się biedactwo zanudzi w samochodzie, a ja od jego marudzenia pt" Daleko jeszcze" osiwieję. Romeo? Oczywiście, że wezmę na weekend ale za 2 tygodnie bo mam randkę.Brat- nie. Ojciec- tak.
Przegłosowane, bo ojcu z racji wieku postanowiłam dobrodusznie przyznać 2 głosy.

No to jedziemy. Droga, droga, droga. O! Warszawa.Droga, droga, droga...droga wybrukowana? Polna droga? Jaka biała kapliczka? O są linie energetyczne. Jesteśmy!
Psy...psy...psy...Elmo...psy...psy...a To musi być Greta.Dlaczego w obecności psów nie dostrzegam swoich homo sapiens?
Pogadali, pooglądali, na spacerze byli- czas pomedytować. Cóż- nawet Buddyści dziwnie spoglądali słysząc: " Nie, my nie na kurs. My tylko po psa i do domu". Dzielnie przesiedziałam 30 minut medytacji nie rozumiejąc ani słowa i udając, że w ogóle mnie tyłek nie boli po 8 godzinach w samochodzie.

Podróż powrotna? MIODZIO!

Mały wymiotuje...duży wymiotuje...zatrzymaj się bo będę następna! Czyszczenie auta i dalej w drogę. Powtórka z rozrywki żebym nie usnęła i w końcu upragniony spokój.
Częstochowa- Ronek już u Mamci na rękach, a ja czuję, że mi żołądek żeberka podgryza. Dobra niech będzie nawet Mc Donalds. Ucieszona z pełną papierową torbą wsiadam do samochodu... co za idiotka!!!
Jak wpadłam na pomysł, żeby przynieść mięso do auta, w którym jest pies?!
- Auuuu daj, daj, daj
- Nie bo będziesz rzygać
- Nie będę obiecuję, nie będę...
- Dobra masz.

Futerkowy łaskawca postanowił zostawić mi pół bułki po chamburgerze, więc czułam się doceniona przez moment.Do momentu kiedy zza kierownicy nie dobiegł głos:
- Ale się obżarłem! Chyba pęknę zaraz.
A ja chyba zaraz kogoś zabiję i zacznę od tych niefuterkowych!!!
Spokojnie ruda, tylko spokojnie...ommmmmm....ommmmm....1,2,3,4,5,6,7,8...Auuuuuuuu auuuuuu
- Nie mam już kurde mięsa!!! Wszystko zjedliście!!!

Dom, dom, kuchnia, lodówka....Elmiasty pyszczek pierwszy! Oj nie kochany, schabowego nie oddam wrrrr....
Oddałam.
Co się za mną stało? Oddałam schabowego?
Chyba się zakochałam...

5 komentarzy: