piątek, 28 grudnia 2012

Kalendarz Metamorfozy 2013

Przedstawiam Wam dziś kalendarz z malamutami na nadchodzący rok, kiedyś bezdomnymi, bez własnego człowieka, a teraz w swoich domach, zadbanymi i kochanymi. W kalendarzu w formacie A3 są 52 zdjęcia, po 4 na każdy miesiąc. A to i tak nie wszystkie takie psy, tylko część z nich. Na każdym zdjęciu jest szczęśliwy pies, co na pewno ociepli dowolną ścianę, na której ten kalendarz zawiśnie. Wiem to, bo jeden taki już wisi na mojej ścianie, a dokładnie przyszłoroczny wisi pod tegorocznym czekając na swoją kolej. Dla zachęty przykładowa kartka z października z opisywaną tu nieraz Luną:
Kalendarz jest czytelny, psy są piękne, ale to nie wszystkie zalety. Warto, naprawdę warto go kupić, bo to pomoże kolejnym takim malamutom. Całość dochodu ze sprzedaży zostanie przekazana na pomoc potrzebującym psom, czym zajmie się fundacja FAM. Jest to możliwe dzięki sponsorom, którzy są wymienieni na stronach kalendarza. Można oczywiście kupić więcej sztuk i rozdać rodzinie i znajomym, ja co roku kupuję jeden do pracy, dzięki czemu mogę na niego spojrzeć i się uśmiechnąć do tych mordeczek kudłatych.
Gdzie go kupić? Najłatwiej chyba na allegro, szukając w przedmiotach sprzedającego AdopcjeMalamutow w dziale kalendarze ścienne. Przy okazji możecie przejrzeć również inne działy, bo tak samo pozostałe przedmioty wystawione przez fundację są sprzedawane po to, żeby pomóc. Na allegro znajdziecie zdjęcia wszystkich stron kalendarza. Nie umieszczam bezpośredniego linku, bo aukcje się kończą, a link do aukcji fundacyjnych powinien pozostać stały.

wtorek, 25 grudnia 2012

Alaskańska Opowieść Wigilijna - historia prawdziwa



No więc mamy Święta. Najbardziej magiczny czas w całym roku. Usiądźcie sobie wygodnie przy kominku, weźcie na kolana komputer… No dobrze, na kolana weźcie dziecko. Albo kota, albo psa. A najlepiej wszystkich. A komputer połóżcie tuż obok, tak żebyście mogli całej rodzinie przeczytać tą nową wersję Opowieści Wigilijnej: historię o cudzie, który wydarzył się naprawdę.
 

To było maleńkie mieszkanko na poddaszu starej kamienicy. Podłoga z niemalowanych desek lśniła czystością. Jedyne okno w jedynym pokoju wychodziło na dachy Warszawskiej Starówki, podobnie jak cały świat, okryte miękką kołderką puszystego śniegu.

Zbliżały się święta, a ja siedziałam na wygodnej, czerwonej kanapie i plotłam bzdury popijając pyszną herbatę… najwolniej jak się dało.  W przelocie uchwyciłam spojrzenie męża:

„Tak, gadaj, a jak się zmęczysz to Cię zmienię. I nie wychodzimy!”

Rozejrzałam się tysięczny raz przeskakując z tematu na temat, nie kończąc poprzedniej myśli i nawet nie zdając sobie sprawy jaka muszę wydawać się roztrzepana.

No nie. Choćbyśmy stanęli na uszach, na pewno nas tu nie przenocują. Zwyczajnie nie ma gdzie…

Na podłodze bawiły się psy. Freya wyglądała na prze-szczęśliwą. Zachęcała do zabawy i gonitw po tym maleńkim pokoju, każdego kto tylko dawał się zachęcić.

To był dzień pełen wrażeń. Najważniejszy dzień w jej życiu…

Jechała z nami pięć godzin, potem była godzinę na spacerze, potem znów jechała i znów prawie godzina spaceru, w pięknym miejscu, ze śniegiem, ludźmi i bożonarodzeniowym jarmarkiem, tymi wszystkimi pachnącymi rybą, serem i ciasteczkami straganami, z których uśmiechali się do niej i kupcy i ich towary. Freya była pewna, że jak dłużej tam pochodzimy to w końcu uda jej się wyłudzić jakąś rybę w zamian za piękny uśmiech i oczy „psa ze schroniska”. Ja właściwie też byłam tego pewna, zwłaszcza, że zarówno uśmiech jak i spojrzenie były testowane na każdym straganie. I działały. A potem weszliśmy do jednej z kamieniczek i wspięliśmy się na górę po wysokich spiralnych schodach otaczających ogromną klatkę schodową, w której współcześni deweloperzy upchnęliby jakieś dwa tysiące mieszkań.  Na szczycie czekali na nas według wzrostu: roześmiany Benek (lat 15, 200 cm wzrostu. Albo 250…), Magda (lat nieco więcej, wzrostu o połowę mniej), Chinook (Alaskan Malamut rozmiar XL, szczupły, piękny, spokojny, niesamowity) i Zosia (mała kotka rasy złożonej, biała w brązowe łaty, na których były bure prążki, co wyglądało jakby się ubrała w dwa futerka na raz. Rozmiar najmniejszy z całej czwórki, ego największe, jak to u kota, który na co dzień musi znosić alaskańskie towarzystwo) . Na widok tej czwórki Freya dosłownie oszalała. Ostatnie piętro zwyczajnie zawlekła mnie za sobą w charakterze balastu nawet nie zauważając, że sapię jak lokomotywa w stanie przedzawałowym i zupełnie nie nadążam. 

Wiecie jak to jest, kiedy spotykają się zagubione dusze? Powietrze wokół nich się zagęszcza i tworzy się coś na kształt namagnesowania. Taka nieznana właściwość czasoprzestrzeni, która skręca się w powróz i łączy dwa serca mocno, na zawsze. Oczy wtedy lśnią i widać w nich ulgę odnalazienia. Jakby te dwa serca zawsze do siebie należały, tylko przez lata nie mogły się znaleźć. I to właśnie zobaczyłam na szczycie tych starych, przedwojennych schodów, kiedy Magda po raz pierwszy przytuliła Freyę.

A potem przywitał ją Chinook. Bardzo ładnie, łagodnie, przyjaźnie, z wielkim zainteresowaniem. I przepuścił w progu do nowego domu. Freya zawahała się. Spojrzała na mnie pytająco.

- No idź, proszę. Wchodzimy tu - powiedziałam psu i ruszyłam za nią pewnym krokiem, choć ani mówienie, ani chodzenie nie należało w tamtej chwili do moich mocnych stron. W gardle miałam wielką gulę, sama nie wiedziałam czy to ze szczęścia czy z żalu, głos przykleił mi się do krtani i tkwił tam ledwo słyszalny na zewnątrz. Z chodzeniem nie było lepiej: kolana były jak z waty, po części dlatego że ostatnie piętro przedwojennej kamienicy jest na wysokości Mont Blanc, a ja się tam dostałam biegiem, a po części dlatego, że mi się ta wata w kolanach zalęgła na widok przywitania Magdy i Frei. I najchętniej w ogóle bym tego progu nie przekraczała, zabrałabym psa, powiedziała, że to pomyłka i wróciła do domu, biegiem, 350 km bez odpoczywania, żeby tylko… tylko żeby Frei nie oddawać. Bo wiedziałam, że ją oddam. Wiedziałam, bo poznałam po tym gęstym powietrzu, po sznurze skręconym z czasoprzestrzeni na drewnianym podeście starej kamieniczki, bo tym lśnieniu oczu widziałam, po nieśmiałym uśmiechu Frei i po jaśniejącej twarzy Magdy, po spojrzeniu Benka i trzech machnięciach Chinookowego ogona. Po tym właśnie rozpoznałam, że jak wejdziemy do tego tyciutkiego pokoiku na poddaszu to ona już tam zostanie. Bo Magda i Benek i Chinook i nawet niezbyt przekonana Zośka wyglądali… nie, nie wyglądali, oni BYLI rodziną Frei. Byli nią zawsze. Tylko się długo szukali.

Więc teraz siedzieliśmy: ja i milczący mąż na poddaszu i w panice wymyślaliśmy preteksty, żeby jeszcze tam zostać. Freya co chwilę podbiegała do nas, żeby upewnić się, że jeszcze może tu być i bawić się z tym fajnym psem, który natychmiast przypadł jej do gustu. Magda i Benek dzielnie znosili naszą paplaninę, choć widziałam, że chcą już z Freyą zostać sami.

Pora się zbierać.

Trzeba będzie wyjść bez pożegnania. Zostawić psa tak, jakby to była najnormalniejsza sprawa na świecie. Dla jej dobra. Żeby jej nie stresować, nie zasmucić. Żeby nie poczuła się odrzucona.
Jeszcze raz chciałam ją przytulić. Ale nie mogłam. Ona już nie była moja. Dałam jej ciasteczko ze stołu z rozkoszą ulegając jej spojrzeniu „psa ze schroniska”. Kurczę. Bo coś mi się przecież należy za to całe rozstanie. Niech się Magda martwi jak ja z tego odchudzić.

- A jak to się stało, że zainteresowałaś się Freyą? Jak się o niej dowiedziałaś? – zapytałam jeszcze, bo już żaden inny temat nie przychodził mi do głowy.

- Przeczytałam List do Mikołaja. Ten z Bloga. Ktoś go udostępnił na Facebooku. I się poryczałam. A potem znalazłam jej wątek na Forum, przeczytałam Benkowi, śmialiśmy się i płakaliśmy.  I wspólnie podjęliśmy decyzję o adopcji…

A więc to tak...
Rozejrzałam się po raz ostatni. Naburmuszona kotka Zośka siedziała na telewizorze, wyraźnie oczekując, że wkrótce zabierzemy tego nowego intruza i pójdziemy jak przyszliśmy. Chinook z Freyą spali obok siebie na podłodze. W powietrzu maleńkiego mieszkanka na poddaszu miłość lśniła jak brokat. A mój pies tymczasowy pasował tam jak ostatni, najważniejszy kawałek puzzlowej układanki, dzięki któremu obrazek stawał się pełny.

Wyszliśmy. Freya chciała iść z nami, ale Magda mocno ją przytuliła. Mąż zawahał się w progu, jakby się rozmyślił, ale pociągnęłam go za kurtkę i zamknęłam za nami drzwi. Zbiegliśmy po schodach jak dwójka szaleńców. Już nas tak nie cieszył śnieg ani świąteczny jarmark. I zapomnieliśmy, że jesteśmy głodni. Spojrzałam w niebo. Specjalnie, żeby łzy nie pociekły po policzkach. Mój mąż też tam patrzył. Nad dachami starówki, pobrzękując dzwoneczkami, pędziły sanie Mikołaja, zaprzężone w 12 psów. Wyraźnie usłyszałam ho-ho-ho, kiedy Święty wychylił się z sań. Miał niebieskie roześmiane spojrzenie. Puścił do nas oko i znikł wśród białych obłoków, z których śnieg posypał się wprost na nasze twarze.

Mówicie: nie ma Mikołaja?
 
A jest właśnie! Przecież przyniósł Freyce na Gwiazdkę DOM w prezencie. Tamtego dnia, przez łzy, wyraźnie go widziałam. Miał twarz wszystkich Facebookowych znajomych, którzy udostępnili post "List" z Freyową prośbą o DOM.
Więc teraz, ode mnie i od Frei, i od obu naszych rodzin: 


Dziękujemy Mikołaju!







piątek, 14 grudnia 2012

Polarne misie.


   Nareszcie i do nas zawitała zima, białą mięciutką kołdrą okryła ziemię. Osobiście tę porę roku lubię powiedzmy to szczerze średnio, lecz moje psy po prostu szaleją, dlatego patrząc na nie, cieszę na widok śniegu.
   Ogień w kominku daje nie tylko ciepło, lecz i odczucie spokoju. W piekarniku dochodzi czekoladowe ciasto - chyba pora wywalić psy na dwór. Bafulec radośnie leci, Maniek dość leniwie się podnosi - przeszkadza mu zapach biszkopta, lecz zachęcany przez braciszka, dosłownie, jak kaczątko, przewala się przez próg i.... aktywnie włącza się do zabawy. Zaczyna się gonitwa, przewracanie się, turlanie w śniegu, aż ciężko śledzić okiem ruchy chłopaków. Wiem, że za godzinę zamiast dwóch psów będę miała dwa śnieżne bałwany, które powoli będą topniały w domu, lecz od dawna nie przejmuję się takimi rzeczami - malamuty nauczyły mnie cieszyć się każdą chwilą życia i pogardy do rzeczy materialnych. No, bo i po co przejmować się zjedzoną skórzaną kanapą, jeśli zawsze się da zastąpić ją nową? Tak samo, jak nie ma, co histeryzować z powodu utraty jakiegoś tam włoskiego buta, przecież w adydaskach jest Ci pańcia znacznie wygodniej. A już o kablach słuchawkach, komórkach i książkach w ogóle nie ma, co wspominać, ponieważ poważni faceci takimi głupotami sobie głowy nie zaprzątają. Przez jakiś czas obserwuję zabawy chłopaków, wszystko w porządku, dlatego wracam do domu. Zaparzam sobie kawę, kroję spory kawałek ciasta, a co, chyba mogę sobie na to pozwolić, i siadam przy kominku, gdzie języki ognia liżą drewno. Aż nie chcę mi się wierzyć, że nikt obok nie żebrze i mogę spokojnie rozkoszować się pysznym biszkoptem, popijając go kawą - życie jest piękne. Dla porządku i spokoju osobistego, co jakiś czas rzucam okiem na dwór, sprawdzając, co porabiają chłopaki. Moje misie świetnie się bawią i nic nie wskazuje na to, że zabawa może przekształcić się w bójkę. Siadam przy kompie i pogrążam się w wir internetu, całkowicie zapominając o czasie. Z morza marzeń wyrywa mnie okropny hałas, to chłopaki domagają się, żeby wpuszczono ich do domu. Lecę otworzyć im drzwi, ponieważ istnieje obawa, że  wejdą do domu razem z nimi. Ledwie zdążam się odsunąć a moja banda wpada z siłą huraganu Katrina i szczęśliwa pada koło kominka, gdzie od razu pojawia się ogromna kałuża. Hmm, czy ktoś mi mówił, że malamuty to polarne misie i wolą przebywać na dworze? Najwyraźniej nie moje...