środa, 23 października 2013

23.10. Wędrowiec, fantasy w odcinkach Joalnty Kobieli




Rozdział I Powrót
       




            Nie śpieszył się, on już nie miał do czego biec, została mu tylko pustka i ból. Szarpany gwałtownymi podmuchami wiatru zszedł ze skalnej półki i skierował swe kroki w stronę zabudowań. Psy nie czekając na jego przyzwolenie radośnie zamiatając puszystymi ogonami, pobiegły w kierunku  masywnej bramy. Podekscytowane ostatnimi wydarzeniami nie czuły już zmęczenia po wielogodzinnym biegu. Chętnie przebierały łapami, skuszone unoszącym się w powietrzu zapachem  jedzenia. W mieście nastała pora ostatniego dziś, wieczornego posiłku.
        Śpiew cykad na moment zagłuszył metaliczny, dudniący dźwięk opuszczanych łańcuchów. Ciężko zazgrzytała metalowa kolba jękliwie skarżąc się  na tak brutalnie przerwany nocny wypoczynek. Deski pomostu trzeszcząc i ocierając się o siebie opadały by z trzaskiem wznieść tuman kurzu, a potem zastygnąć w bezruchu, przyjaźnie zapraszając do środka zabłąkanego Wiecznego Wędrowca.
       Prawo obowiązujące w tym królestwie dla zapewnienia bezpieczeństwa mieszkańcom miast kategorycznie zabraniało otwierania bram po zmroku. Ale czy on Opiekun -Wieczny Wędrowiec  nie był ponad prawem? A może jednak był samym prawem? Niczego już nie był pewien.
         On, właśnie on, jako jeden z nielicznych przedstawicieli wybrańców, tylko czyich, bo na pewno nie bogów, miał przywilej zmiany dekretów każdego z władców. Niezależnie od kraju czy wyznania, był ponad to. Zrządzeniem losu i potężnych sił formujących życie, władał  nadnaturalnymi mocami i wrodzonym darem rządzenia wszelkimi żyjącymi istotami. Był pięścią, która wprowadzała ład i porządek. W każdym razie takie było początkowe założenie.
         Świat, co prawda, powoli zapominał o swoich Opiekunach. Którzy to po niezwykle długim czasie spektakularnych czynów i zwycięstw skarlali z dala od ludzi omamieni swą pychą i samouwielbieniem. Ukryci w niedostępnych dla zwykłych śmiertelników sanktuariach, zmęczeni ciągłymi wyzwaniami i  zbyt długim życiem, zmieniali się w żywą skamielinę. Już wcale nie dbali o ludzi. Nie interesowali się powierzonym im dziedzictwem. Istnieli gdzieś na marginesie życia, nie pamiętając o rzeczach ważnych.
Może taka jest kolej rzeczy, może wszystko musi przeminąć? Kto wie?
          Kiedyś, w dobrych starych czasach, król stałby przy moście by z pokorą i należnymi honorami przywitać nadchodzącego Opiekuna. Dwieście lat to szmat czasu. Ludzie zapomnieli o starych  zasadach, dokładnie krok po kroku, instruujących jak powinni się zachować. Czas jest cichym i podstępnym zabójcą, nie niszczy tylko ciał, niepostrzeżenie zabiera też pamięć.
        Życie w odosobnieniu odbiło się piętnem i na tym ostatnim z egzystujących w normalnej rzeczywistości Opiekunów -Wiecznych Wędrowców. Jego nieograniczona wcześniej moc ulatniała się po cichu i prawie niezauważalnie, mimo wszystko nie był na tyle zdesperowany by udawać że nie widzi co się dzieje. Przez długie lata, kiedy depresyjnie rozpamiętywał utracone szczęście do kompletu tracił swoje wyjątkowe umiejętności. Wszystko wskazywało na to, że bezpowrotnie, ale to też było bez znaczenia. To była cena jaką musiał zapłacić za rozpacz rezygnację i obojętność a on bez szemrania był skłonny ponieść koszty swej żałoby. Był jak szklany dzban, kiedyś pełen źródlanej, ożywczej wody, można było czerpać z niego bez końca. Teraz szkło popękało. Jeszcze nie rozpadło się na kawałki, jeszcze sprawiało wrażenie użytecznego, ale wiedział że jego potęga jest tylko wspomnieniem.  Podszedł do tego ze stoickim spokojem, w końcu nic nie trwa wiecznie.
         Zawahał się właśnie teraz, praktycznie krok od celu. Zatrzymał się tuż przed ciężką wysoko uniesioną kutą kratą, ozdobioną żelaznym, nabijanym gęsto ostrymi kolcami bluszczem.
Nie wiedział czy jest gotów na spotkanie z przeszłością. Wyruszył w podróż tknięty przeczuciem, że znajdzie tu coś niezwykle istotnego. Właśnie tu ukryła się tak istotna dla niego odpowiedź, nie umiał jeszcze zadać właściwego pytania, jednak wiedział że musi spróbować. To znaczy wcześniej był tego pewien teraz zaś naszły go wątpliwości, naszpikowany był nimi niczym futro bezdomnego kociambra pchłami.
          Tęgi, niewysoki żołdak trzymający w czerwonym łapsku sporych rozmiarów pochodnię opacznie zrozumiał  zachowanie Opiekuna. Drżącym głosem zawołał w stronę przybysza.
-Panieee, my mamy dobre zamiary!- Zrobił pauzę i po namyśle dodał - Jesteś bezpieczny. Możesz wejść!
         Wędrowiec rozbawiony tym niezwykłym przywitaniem zaśmiał się przeraźliwie. Wydając z siebie dźwięk do złudzenia przypominający wiosenne pękanie lodu tuż przed wielką powodzią.
      Szeroko otwarte ze zdumienia usta ujawniły poważne braki w uzębieniu wojaka, który to zadawał sobie teraz pytanie skąd znalazł w sobie tyle odwagi by się  odezwać do przybysza. Jego mina dobitnie świadczyła, że poważnie rozważał bezwarunkowe i natychmiastowe porzucenie służby. Korciło go by rzucić swój miecz i uciekać co sił w nogach nie oglądając się za siebie. On, który nie miał oporów by stanąć bez broni przeciw bandzie uzbrojonych bandytów. Biorący udział w każdej poważniejszej bijatyce w mieście dzisiejszego wieczoru poznał prawdziwy strach. Pewnie by i uciekł gdyby nie psy, które obwąchując nowe miejsce wplątały się w jego mocno przestraszony odział.
-Wiem.
Z pod obszernego, czarnego kaptura padło jedno, jedyne słowo. Wypowiedziane w tak specyficzny sposób, że zebranym niechybnie musiało skojarzyć się z ostrym jak brzytwa mieczem. Na dodatek często używanym.
Dla wszystkich nawet tych którym zwykle myślenie sprawiało kłopoty stało się jasne że przybysz nie ma w sobie ani odrobiny strachu. Niestety uzbrojony po zęby odział nie mógł tego powiedzieć o sobie.
          Moc legendy jest wielka, nie wyblakła nie rozłazi się jeszcze jak przegniły kobierzec. To dobrze, obędzie się bez spektakularnego pokazu, pomyślał i ruszył pewnym krokiem przed siebie.
Obojętnie minął strażników, nie zaszczyciwszy ich nawet spojrzeniem. Byli mu za to niezmiernie wdzięczni, płacono im za  pilnowanie bram, nie za myślenie. Żaden z nich nie miał ochoty mieszać się w zbyt skomplikowane sprawy,  zwyczajnie lubili swoje głowy.
        Koń parskając posłusznie dreptał tuż za jego plecami, stukając kopytami o nierówny bruk. Psy jak to malamuty węsząc wciskały wszędzie swe ciekawskie nosy. Nikt nie ośmieliłby się tknąć zwierząt Opiekuna, były więc bezpieczne, a one nie były głupie i doskonale o tym wiedziały.
               

2 komentarze:

  1. Drugi odcinek równie ciekawy, a może bardziej. To teraz czekam do niedzieli. Umiesz budować napięcie!

    OdpowiedzUsuń