środa, 5 marca 2014

05.02 Wędrowiec, kraina lodu



            Minął miasto, brudne, nieprzyjazne, odpychające ze zdziwieniem  odnalazł w swojej głowie wspomnienia wyraźnie mówiące że kiedyś mu się podobało. Ludzie wszyscy bez wyjątku go drażnili, nie mógł znieść ich widoku. Twarze co do jednej były obce, brzydkie jakby ulepione ze źle wyrobionego ciasta. Wzdrygał się z odrazy gdy podchodzili do niego, ich głosy nieprzyjemnie wierciły mu dziury w głowie. Byli mu zupełnie obojętni, nieważni, zwykłe papierowe pionki, mogli spłonąć w ogniu to było bez znaczenia, nie zamierzał nawet o tym myśleć. Uciekł z miasta szybko i po cichu jak przestępca. Bezmyślnie parł do celu.
            W brudnej karczmie śmierdzącej zjełczałym starym tłuszczem i skiśniętym potem, jednej z wielu na szlaku, natknął się na kupców opijających udaną wyprawę. Cienkusz podawany przez smutnego karczmarza z twarzą oszpeconą bliznami po ospie, nastroił ich do wspominek. Wędrowiec nie szukał towarzystwa ukrył się w ciemnym kącie. Nie interesowały go pikantne historyjki o łatwych dziewczynach i żonach innych mężczyzn chętnych do romansów, wzbudzające salwy śmiechu podpitych mężczyzn. Już miał wychodzić, gdy w gwarze rozmów kupców złowił  imię ukochanej.
Zastygł w pół kroku by ciężko klapnąć  na nieheblowany zydel przy drzwiach. Chciwie wsłuchiwał się w każde słowo. Kupcy nieświadomi faktu że zyskali nowego słuchacza, opowiadali o gwałcicielu Hadwigi. Dziwiąc się że nie uratował go hrabiowski rodowód, wpływy ani ogromna fortuna rodziny. Śmiejąc się popijali coraz bardziej rozcieńczone piwo i opowiadali niczym zabawną historyjkę  jak to oprawca dziewczyny został publicznie wychłostany a potem powieszony jak zwykły zbój. Opiekun wyszedł z karczmy zataczając się jak pijany. Całą noc błąkał się niczym duch oszalały ze złości i gniewu po okolicznych polach. Rano zmienił kierunek swej podróży, nie miał już kogo zabijać, nie miał po gnać do miasta, zabrano mu jedyne co mu pozostało- zemstę. Nie miał odwagi stanąć nad jej grobem, nie zasłużył nawet na to, był wiecznie potępiony. Wyprany z uczuć wrócił do swej warowni, porzucił swą misję. Umarł dla tego świata, tak jak wcześniej inni Opiekunowie. Wąż przeznaczenia ugryzł się w ogon koło zostało zamknięte.
            Nigdy nie przyszła mu do głowy  myśl że Hadwiga mogła być w ciąży. Zamroczony złymi myślami przyjął że popełniła samobójstwo zaraz po gwałcie. Nie spodziewał się w tej tragedii dziecka. Zresztą nawet gdyby się domyślił to nie miałoby to znaczenia,  wypełniony goryczą po brzeg, chciał tylko zapomnieć. Nie ruszyłby na pomoc niemowlakowi, pomimo że w tym malutkim ciałku uwięziona cząstka  Hadwigi. Tak, było mu wstyd okazał się podłym egocentrykiem zapatrzonym w siebie, ona na pewno by chciałaby otoczył to dziecko opieką, miał dług do spłacenia był jej to winny. Ale jedyne, na czym mu zależało to zatracenie się w pustce, wieczna pokuta. Zawiódł ją drugi raz i sam nie wiedział, który raz bardziej.
           W warowni dni biegły cicho i ospale, a mimo to nie odnalazł spokoju. Codzienne życie zorganizował sobie tak że kręciło się jak dobrze naoliwiona maszyna bez zgrzytów i niedostatków. Służba doskonale znała zakres swoich obowiązków, a gdy ktoś już się zestarzał lub zachorował wprowadzał na swoje miejsce zaufaną osobę. Ludzie pracowali przyzwoicie i bez nadużyć. Świadomość że szefem jest ktoś, kto pomimo pewnej bierności wobec świata, może widzieć co się dzieje nawet za grubymi ścianami utwardzała kręgosłup moralny w sposób wystarczający.
             Tak naprawdę uciekający czas  uświadamiały mu tylko nowe mioty i śmierć ukochanych psów,  ludzi w swoim otoczeniu nauczył się całkowicie ignorować. Właśnie z powodu psów od
czasu do czasu mobilizował się i ruszał w świat.
To że dbał o wyjątkowy status swoich psów miało też złe strony, pula dostępnych genów nie była zbyt obfita. Tyle, że nie bardzo miał to ochotę zmieniać.Dawno temu obdarował szczeniakami ludzi którzy wydali mu się potrzebujący i godni tej łaski. Teraz kursował miedzy nimi dbając by zbyt blisko spokrewnione zwierzęta nie rozmnażały się tylko we własnych stadach, wożenie psów w tą i z powrotem było uciążliwe ale konieczne. 
         Jego szczególny, kudłaty dar zazwyczaj przyjmowano z odpowiednią czcią i namaszczeniem. Tylko jeden jedyny raz musiał interweniować by ochronić psy.
              Wieki temu poruszony ciężkimi warunkami życia ludu Skoczi  zamieszkującego wyspę gdzie zima królowała prawie cały rok, postanowił zrobić coś dobrego dla tych ludzi . Na wyspie panował tak ostry klimat że zwierzęta pociągowe nie przeżywały nawet kilku miesięcy, a ludzkie życie było ciągłą walką o przetrwanie.
           Pojawił się wraz z ustaniem najcięższych mrozów wzbudzając wielką konsternacje, tubylcy żyli w swoim hermetycznie zamkniętym świecie nikt ich nie odwiedzał a i oni nigdy nie opuszczali wyspy. Potraktowali go jak potencjalne zagrożenie, zwiastuna końca świata jaki znali. Po części mieli rację diametralnie odmienił ich życie. Nie przybył z pustymi rękoma podarował tym ludziom zaprzęg złożony z 12 psów i sanki własnego pomysłu. Nie byli zachwyceni podarunkiem, wydawał im się niepraktyczną zabawką, jednak szybko zmienili zdanie. Psy wpłynęły na życie całej społeczności i okazały się być prawdziwym błogosławieństwem. W mrocznym świecie lodu i śniegu czas mijał mierzony kolejnymi rozjaśniającymi błękitem i zielenią  niebo zorzami polarnymi a malamuty stawały się nieodzownymi członkami rodzin. Tak bardzo wrosły w kulturę i tradycję że bez nich funkcjonowanie mieszkańców wyspy byłoby wręcz niemożliwe.
         Wszystko układało się tak jak założył sobie Opiekun aż do narodzin  Khana. Był pięknym dzieckiem o ogromnych orzechowych oczach, nie śmiał się zbyt często za to uważnie obserwował ludzi. Z niewiadomych powodów wzbudzał sympatię dorosłych, dzieci w miarę możliwości trzymały się od niego z daleka. W świecie gdzie trzeba było walczyć o każdy posiłek on nie musiał się wiele starać a i tak dostawał to, czego chciał.  Być może to jego wyjątkowa uroda mieszała ludziom w głowach. Wyrósł na silnego i przystojnego młodzieńca, kochały się w nim wszystkie dziewczęta, każda po cichu marzyła że to właśnie ona zostanie jego żoną. Bez skrupułów czerpał ze swej popularności a potem niejedna dziewczyna wypłakiwała sobie oczy. Wiele poznało za jego sprawą smak bólu i upokorzenia, nie o takiej miłości marzyły, nie o takim życiu. Niestety jego siła i piękno nie szły w parze ani z rozumem ani z sercem. Odczuwał chorą radość z krzywdzenia ludzi i  psów, tylko to sprawiało mu przyjemność. Tylko zastraszanie i znęcanie się nad nimi wydawało mu się warte zachodu. Posuwał się w swoich chorych zapędach tak daleko że zmusił Opiekuna do interwencji. 
            Zawieja szalejąca nad wioską ustała nagle, śnieg który przed momentem wpychał się każdą szczeliną do skromnych domostw zawisł w bezruchu, potępieńcze wycie wiatru zastąpiła nienaturalna cisza. Upiorna, nienaturalna wzbudzająca strach mieszkańców.
Czarna zakapturzona postać zjawiła się nie wiadomo skąd, była uosobieniem furii, zwiastunem nieszczęścia. Minęła kilka domów i zastygła w ciszy przed drzwiami Khana. Nie minęło nawet kilka uderzeń serca a chłopak wywleczony z ciepłej izby przez nieznaną mu i niewidzialną siłę klęczał na śniegu w cienkim skórzanym kaftanie dygocąc z  zimna. Nikt nie ruszył mu na ratunek wystraszeni ludzie zakutani w ciepłe kożuchy i szale patrzyli. Nieznajomy stał bez słowa potem machnął ręka i zniknął a zemdlony chłopak upadł na śnieg.
             Po wizycie Wędrowca w grudce lodu którą Khan z jakiegoś powodu miał zamiast serca, zamieszkała czarna nienawiść, a jego ciało spowiła niemoc. Niemoc czynienia zła.  Siedział  teraz bezczynnie godzinami na ciepłym piecu o nic nie dbając, zupełnie ignorując ludzi knuł coś z brzydkim uśmiechem. Dziewczęta już nie marzyły o nim ani o tym że odwzajemni ich miłość. Mieszkańcy wioski zaczynali sobie zadawać pytania z jakiego to powodu darzyli tego młodzieńca taką estymą i sympatią. I nikt nie znał odpowiedzi.
       Niebo rozjaśniały błękitno zielone pasma zorzy, wyjątkowe zjawisko zachwycające przybyszów z innych rejonów świata. Tutaj już na nikim nie robiło wrażenia kojarzyło się z walką o
przetrwanie z tęsknotą za słońcem i ciepłymi dniami.  Mróz skuł grubym lodem jezioro które trzy miesiące w roku obdarowywało ludzi niezliczoną ilością smacznych, tłustych ryb. Wtedy to Khan żując kawał słoniny wylazł z domostwa swej matki i stanął przed chatą sąsiada przyglądając się  jego psom.


Przywódca stada  zawył nisko a potem przeszedł w wysokie przeraźliwe tony by następnie usiąść przed młodym mężczyzną. Długo siłowali się wzrokiem, dla nich czas stanął w miejscu człowiek kontra zwierzę, walczyli bezkrwawo o dominację. Przestało się liczyć przejmujące sprawiające ból zimno opanowujące  milimetr po milimetrze ich ciała.  Reszta psów wyła przeciągle, tak strasznie zawodząc że tej nocy nikt nie był w stanie spać.  Bano się nieszczęścia, nadejścia straszliwej katastrofy nikt jednak nie odważył się przerwać tej konfrontacji człowieka ze zwierzęciem. Nikt też nie wiedział co tak naprawdę się działo między tym psem a Khanem. Jedno było pewne umysł Khana  nie wytrzymał, całkowicie pomieszało mu się w głowie.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz