środa, 30 kwietnia 2014

30.04 Wędrowiec, śliwowica.




-Widzicie, więc że noszenie ciężarów to fraszka.
          Chłopcy, jeśli można było do nich zaliczyć potężnego woźnicę, nie mogli przestać się śmiać. Olbrzym wyszczerzył się okrutnie, dziwnie przy tym chichocząc, trochę to przypominało kwiczenie pomieszane z duszeniem się. Przez jego szparę między zębami uchodziło ze świstem powietrze, rozśmieszając dodatkowo Hanka. Nie przyznaliby się do tego za nic, ale mieli nadzieję, że dziewczyna jednak spełni swoją groźbę. Bardzo chcieli być świadkami tego cyrkowego występu. I tego, co nastąpi później. Opiekun nie miał ochoty zaś zostać clownem, z ulgą przyjął dochodzący zza drzwi cichutki chichocik.
Wrócił do Lilidi.
          Dziewczyna splotła srebrzyste włosy w warkocze i owinęła je wokół głowy. Przypominała mu trochę panią żniw, tylko wianek połyskiwał srebrem loków, zamiast złotem kłosów zboża.
-Tylko jak powiesz, że kolor narzuty nie pasuje Ci do karnacji i nie dasz się w nią owinąć, to normalnie zacznę śpiewać. - Zagroził marszcząc brwi. Wiedział, że jest już zmęczona tym całym zamieszaniem. Najgorsze było jeszcze przed nimi, porządnie wytrzepie bidulą na nierównym bruku. Niby na zewnętrz nie było już oznak jej choroby, ale mimo to pozostał ból rozrywający jej ciało przy każdym ruchu. Mógłby temu zapobiec, ale nie chciał bez potrzeby pozbawiać się energii. Zresztą do takich sposób uciekał się tylko w razie absolutnej konieczności.
-To znaczy, że mam się bać tych śpiewów?- Spytała zdziwiona.
         Przypomniał sobie pod wpływem jej pytania, gdy dawno temu próbował w pewnej wiosce na rubieży, śliwowicy. Mocna była, przyjemnie rozgrzewała i co ważniejsze miała prawdziwy posmak śliwki węgierki. Nigdy wcześniej ani później nie pił już takiej dobrej śliwowicy. Delikatnie paliła język potem przełyk by z miłym łaskotaniem rozgrzać żołądek.
        Pierwsze przymrozki oszroniły trawy i drzewa, ziąb był dotkliwy, wbijał się milionami drobniutkich igiełek w każdy centymetr skóry. A jemu nieśpieszno było do domu po ostatniej awanturze z innym Opiekunem, zbyt dużo gorzkich słów. Niepotrzebnie dał się ponieść emocjom i powiedział kilka zdań za dużo, teraz tego żałował.
        Chłopi zebrali się w wielkiej zbudowanej ze świerkowych desek hali. Byli mili i gościnni, przyjęli go dobrym słowem i poczęstunkiem. W środku pachniało żywicą, świeżo wędzonym boczkiem i jeszcze czosnkiem. Doskonale pamiętał jak powiązany w grube warkocze gęsto zwisał z jasnej popękanej belki. Wyjątkowo urodziwe dziewczyny uśmiechając się przyjaźnie, przynosiły trunek w glinianych dzbanach. Dzbany były czerwone tak jak i kieliszki, z których pili i usta dziewczyn też były czerwone. Nigdy nie lubił tłustego boczku, a tam jadł z ochotą i zapijał najlepszą w świecie śliwowicą, zachęcany przez bełkoczących jakieś bzdury chłopów. Z każdym kieliszkiem dziewczyny podobały się mu coraz bardziej. Raz czy dwa podniósł rękę by którąś klepnąć po zgrabnym tyłku, ukrytym pod namarszczoną kwiecistą kiecką. Jednak zabrakło odwagi, nie wiedział czy wypił zbyt mało czy zbyt dużo by flirtować z wiejskimi dziewczynami, które najwyraźniej tylko na to czekały.
         Gdy jedna z nich nalewając mu śliwowicy do kieliszka, nachyliła się zalotnie zauważył, że biała koszula nie jest już zasznurowana pod samą szyję. Jędrne piesi kusiły apetyczną krągłością, gładkością młodej skóry. Z niechęcią oderwał wzrok od dekoltu i popatrzył gdzie indziej, nie zadawał się z wiejskim dziewczynami, nawet tak pięknymi jak te noszące tej nocy śliwowicę. Zaśmiała mu się koło ucha, w tym śmiechu było coś takiego, że nie myślał już o niczym innym jak wstać i pociągnąć ją do stodoły. Niby przypadkiem oparła pierś na jego ramieniu. Tego już nie mógł zignorować, zerwał się niespodziewanie i wybiegł z hali przy akompaniamencie chłopskich chichotów. Wiedział, że nie może ulec dziewczynie, zbyt dużo komplikacji, więc zaczął śpiewać by się oczyścić.
           Głos wydobywał się z głębi rozgrzanych alkoholem wnętrzności, przepona napięta do granic możliwości wydawała dźwięki nieznane ludzkim uszom. Widział kształtne piersi, bujne i jędrne, z sutkiem koloru śliwki. Śpiewał na całe gardło jakąś sprośną piosenkę aż do momentu, gdy poczuł, że opanował swe żądze. Wrócił do środka zmarznięty i nieprzyjemnie trzeźwy. Nie bardzo wiedział jak się zachować, sięgnął po kieliszek który był niepokojąco pusty. Ktoś usłużnie, ale już bez słowa zachęty napełnił czerwone naczynko śliwowicą. Jedno wiedział na pewno nie była to żadna z zapierających dech w piersiach kształtnych kobiet. Któryś z chłopów się zlitował i nalał mu jeszcze a potem jeszcze i jeszcze. Zgubił rachubę.
Pił a potem świat odpłynął.
          Obudził się rano, zziębnięty i zdrętwiały. Podrapane czoło piekło, podejrzewał, że spał opierając się głową o stół. Przybił klasycznego gwoździa. Ktoś miłosierny zarzucił mu derkę na plecy, z drugiej strony stołu siedziało dwóch brodatych chłopów. Unikali jego wzroku zakłopotani patrzyli na boki. Wiedział, że stało się coś niepokojącego.
         Najpierw nie chcieli mówić, ale gdy ich przycisnął opowiedzieli, co stało się w nocy. Przez ten jego niespodziewany koncert padło całe ptactwo z zagrodach; kury, kaczki, gęsi a nawet perliczki. Ze wstydu paliły go uszy, w powietrzu unosił się aromat śliwowicy. Pachniało kiszoną kapustą ustawioną w beczce tuż koło stołu i boczkiem. Nie miał apatytu, chciało mu się pić. A chłopi z bólem w głosie opowiadali o martwych gołębiach. Nigdy więcej nie śpiewał.
-Ostrzegam szczerze, fałszuje tak, że ptaki stadami padają na zawał. Nawet po krótkim moim występnie ludziom pozostaje trauma do końca życia, co wrażliwsi zaczynają się jąkać lub popadać w alkoholizm.
       Nie uwierzyła, jego wyznanie potraktowała jak żart.
-Uginam się pod presją argumentów i zgadzam się na zaproponowany kolor bez protestów. Mając na uwadze, że tkanina jest miękka i miła w dotyku rezygnuję z fochów. Nie nęci mnie zupełnie też chroniczna czkawka i pijackie zwidy.- Okręciła szyję sznurem koralików z drobniutkich turkusów. Na rękę nałożyła drugi krótszy sznur, zakończony pętelką na środkowy palec. Z uznaniem pokiwał głową, pięknie wyglądała w tej biżuterii, prawdziwa dama.
-Doceniam twój szlachetny gest. Teraz jednak zakokonię cię dokładnie. Na razie sensacja do niczego nam nie jest potrzebna. Zresztą, co ja tłumaczę takiej bystrej dziewczynie jak ty.
         To był najlepszy wariant załatwić wszystko po cichu i bez rozgłosu. Wystarczy pokonać stare spróchniałe schody i dyskretnie wpakować dziewczynę do karety. Ludzie i tak będą gadać, wymyślać niestworzone historie, takie ich prawo. A prawda w tym momencie była najmniej istotna. Nie miał zamiaru ukrywać jej w nieskończoność, potrzebował dnia, no może dwóch a potem dziewczyna sama będzie potrafić zadbać o własne interesy.
-Lepiej powiedz od razu, że nie lubisz konkurencji. Sam pragniesz być gwiazdorem i zawsze w centrum wydarzeń.-Głos dziewczyny tłumiła aksamitna tkanina.
-Jakbyś zgadła. Nie wiem czy wiesz, ale wyglądasz uroczo. Stanowczo możesz się równać urodą z dywanami z Irmonu.
         Po podłodze przebiegła mysz, na grzbiecie miała wytarte futerko i brzydką ropiejącą ranę. Jaki dom takie myszy pomyśleli zgodnie. Wędrowiec odetchnął z ulgą, bał się, że Lilidia zacznie krzyczeć i panikować jak to kobiety na widok myszy. Nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego boją się takiego małego bezbronnego zwierzaka. Szczur to, co innego, ale taka myszka z oczkami jak małe czarne guziczki, czego się tu bać?
-Ty to potrafisz kobietę podnieść na duchu. Mistrz komplementów.
          Nie wyczuł w jej głosie cienia strachu, najwidoczniej należała do tej małej grupki kobiet obojętnie przyjmujących obecność gryzoni. Być może miała większe zmartwienia, niż wyleniałe zwierzątko przebiegające po podłodze.
-Staram się jak mogę.
      Mysz zniknęła w jakieś dziurze, tak jak wcześniej pająk.

       Między nimi zawisła dziwna cisza, miał ochotę zapytać o kilka spraw, ale czuł, że nie jest to właściwy moment.

wtorek, 29 kwietnia 2014

Spotkania z dziką przyrodą.







Przydarzyło się to nam ponad rok temu. Wtedy jeszcze nie trenowałam z psami rano. Jesień, mglisty poranek, brrr... zupełnie śpiąca wychodzę z chłopakami na spacer. Marzy się mi filiżaneczka gorącej kawy z kawalątkiem pysznego czekoladowego ciasta, dlatego pozwalam chłopakom robić, co chcą. Lecz nasza idylla nie trwa zbyt długo. Zauważam w chaszczach coś wielkiego, czarnego, a ponieważ mam gorzkie doświadczenie z wałęsającymi się samopas psami, zaczynam pomstować pod nosem. To coś wypada wprost przed nami na drogę, o matko, to dzik!!! Chłopaków, jak podmuchem huraganu znosi, dziękuję Panu Bogu, że mam ich przypiętych do pasa. W głowie w ułamku sekundy przewija się kolorowy film, oparty na opowiadaniu koleżanki o spotkaniu jej psa z dzikiem i skutkach takiego spotkania. Wiem, że za wszelką cenę muszę psy utrzymać. Tę myśl mam fruwając w powietrzu, a w następnej chwili już nie mam żadnych myśli. Całe me ciało przeszywa okropny ból. Psy lecą w ślad za dzikiem i wloką mnie drogą, świeżo posypaną ostrym tłuczniem, nawet nie zwracając uwagi na to, że matka została ładunkiem.
  - Maniuś zajdź go z prawej strony, ja zajdę z lewej!!! - Wrzeszczy podnieconym głosem Bafulec.
  - Nie ucz ojca dzieci robić!!! - Odpowiada zdyszanym głosem Maniutek. Tiaaaa, grzeczności podczas polowania nie są na topie. Kurczowo trzymam się za smycz, modląc się tylko o jedno, żeby nie pękł karabińczyk. Nagle widzę przed sobą ratunek - przy drodze rośnie głóg, decyduję, że uczepię się rękami. Niech się dzieje co chce, niech smrody wyrwą go razem z korzeniami. Psy szarpią się na smyczy, lecz głóg jest mocno wrośnięty w matkę Ziemię.
  - Ciągnij mocniej, leniu, nie obijaj się!!! - Syczy Bafi.
  - Sam jesteś leniem, mały smrodzie!!! - Nie zostaje mu dłużny Maniek.
  - Z Tobą to tylko na żółwie można polować! - Nie ustępuje zgryźliwy Bafulec.
  - A Ty co.. Ty co w swoim życiu upolowałeś?!! Zawsze czekasz, by matka Cię z dzioba nakarmiła!!! - Trwa wymiana grzecznościami. Wreszcie rozżalone chłopaki zauważają mnie, leżącą obok krzaka.
 - Matka, a co Ty na glebie robisz? - Pyta mój bardzo zdziwiony takim widokiem puchatek. Widok nie jest codzienny, dlatego psy, zmieszane i zawstydzone, merdają ogonkami. Nabieram pełne płuca powietrza, żeby powiedzieć smrodom wszystko, co o nich myślę, lecz nie jestem w stanie wydusić z siebie ani słowa. I choć jestem pokrwawiona i poobijana, cieszy mnie myśl, że psy są całe, ale najbardziej cieszy mnie to, że jest wczesny ranek i miejscowe plotkary jeszcze śpią, że nie będę musiała się tłumaczyć wiejskim doniczkom z własnego wyglądu. Wracamy do domciu, gdzie w kominku ogień namiętnie liże drzewo, gdzie czeka na nas pyszne ciasto i gorąca kawa. Jednak życie jest piękne!

niedziela, 27 kwietnia 2014

27.04 Wędrowiec, pająk



-Nie wątpię, a gdzie to mam jechać, jeśli można wiedzieć?- Próbowała ostrożnie wysondować jego myśli.
-Zmieniacie miejsce zamieszkania, znalazłem wam wygodniejszą miejscówkę. -Nie wiedział czy ją to zadowoli, tu czuła się naprawdę bezpiecznie. Znali się krótko, czy jeden dobry uczynek potrafił przekonać o uczciwych zamiarach?  Nie był tego taki pewien. Wyborny gracz zasadzkę przygotowuje specyficznie, obłaskawia ofiarę, plecie swoje sieci a potem bierze to, co chce. I nie ma ucieczki. Musiała brać pod uwagę i taki wariant przecież wiedział, że nie jest zwykłą, naiwną panienką która wierzy w każde słowo.
-Myślisz, że to dobry pomysł?-Nie uśmiechała się już, nie szczerzyła ząbków jak perełki.
-Babcia wraca na rodowe śmieci, myślę, że to już najwyższy czas. Wy smarkacze nie macie nic do powiedzenia, po prostu idziecie jak kurczęta za kwoką. Bez grymasów mi tutaj proszę, spodoba się ci w nowym miejscu. – To mieszanie w ludzkim życiu zaczynało sprawiać mu zbyt dużą przyjemność.
        Odwróciła głowę, wyglądało na to, że coś sobie kalkulowała. Nie chciałaby zbyt dużo wyczytał z jej oczu.
       Czuł, że nie zaprotestuje, zaryzykuje bez względu na cenę. Miał nadzieję, że nie uzależniła się od mocnych wrażeń, bo on sam nie zamierzał ich jej dostarczać.Co innego zabawa a co innego życie na krawędzi.
-To się jeszcze okaże. -Przecedziła przez półzamknięte usta zupełnie bez entuzjazmu. Nie spodziewała się takich zmian.
        Patrząc na dziewczynę podejrzewał, że wiedziała więcej o tym, co się dzieje wokół niż on. A nawet, jeśli nie wiedziała na pewno, co za tajemnica wisi w powietrzu to miała swoje podejrzenia. To znacznie więcej niż miał on.
-Poczekaj gwizdnę na siłacza, co to ma cię przetransportować na rękach jak wielką księżniczkę. Tylko potem nie zadzieraj nosa zbyt wysoko.
       Nie wiedział czy dobrze robi, spotkanie tych dwoje mogło mieć nieprzewidywalne skutki. O ile mniej więcej wiedział kim ona jest, a nie była zwyczajną, potrzebującą pomocy dziewczyną. Służący był jedną wielką zagadką.
-Sama pójdę, nie trzeba mnie nosić. -Była uparta jak koza, poznał ją na tyle, że wiedział, że jeśli tylko jej na to pozwoli, to malowniczo pokuśtyka na dół. Zwracając na siebie uwagę wszystkich wokół. Nie potrzebowali teraz rozgłosu i sensacji. Ta rodzina potrzebowała ciszy i spokoju by oswoić się ze zmianami.
-Taaak, sama to ty możesz sobie, co najwyżej w nosie pogrzebać. Wyniesie cię chłopaczyna szybko sprawnie i bez scen.
-On wie, kim jestem?- Spytała niepewnie.
          Po tym co przeszła, bała się mężczyzn. To, co się stało będzie w niej tkwić niczym trujący kolec już na zawsze. Jad będzie wnikać coraz głębiej i głębiej, a może jest na tyle mocna by pokonać traumę? Zapomnieć i spokojnie żyć dalej? Nie wiedział.
-Tak dokładnie to nie, ale wie, że zupełnie normalna to nie jesteś i że gadasz od rzeczy.-Wychylając się przez okno gwizdnął sprawnie na palcach.
-Czyli powiedziałeś, że jestem takim odmieńcem jak ty i co nie przeraził się? Dwoje takich jak my to więcej niż rozstrój żołądka, nie uważasz?
Sprawna riposta z jej strony to była kwestia czasu, jak zwykle nie zawiodła go. I całe szczęście byłby naprawdę niepocieszony gdyby okazała się jednostką potulną jak baranek.
- A wiesz, że zniósł to ze stoickim spokojem dodając, że nie zabija. Jeśli cię to uspokoi to takie są fakty..
Uwierzyła w to, co powiedział, uspokoiła się. Potrzebowała takiego zapewnienia, i minimum pewności, że ktoś kontroluje sytuację. Widział jak rozluźnia mięśnie już nie była przygotowana do desperackiego skoku i ucieczki. Miał ochotę podejść, złapać ją za rękę upewnić, że jest po jej stronie, by zrozumiała, że nie udaje przyjaciela tylko autentycznie nim jest. Jednak nie zrobił tego, nie chciał wyjść na głupca.
-Takich odmieńców jak my nie eliminuje? Czy wszystkim hurtem odpuszcza?
Tak naprawdę nie zainteresował ją temat, chciała odwrócić jego uwagę od czegoś istotnego, zbyt późno się zorientował, że coś przeoczył. Znowu, zaczynało go to irytować.
-Musisz sama spytać, właśnie przyszedł, poczekaj chwile.
            Babcia Holocka, która otworzyła drzwi z pewnym niepokojem przyglądała się olbrzymowi potężniejszemu niż jej framuga. Nerwowo szarpała powykręcanymi od artretyzmu palcami czarne frędzle wełnianej chusty. Nie co dzień do jej drzwi pukało takie wielkie chłopisko, tak po prawdzie to nigdy tu taki nie pukał. Jeśli zaś taki typ się tu pofatygował, to pewnie nie miał dobrych zamiarów. Nie wiedziała, co zrobić w takiej sytuacji. Stała, więc niezdecydowana, niezdolna do żadnego ruchu.
-Dzień dobry zostałem wezwany do przeprowadzki. -Olbrzym miał całkiem miły głos, z takich wzbudzających zaufanie od razu, gdy tylko wypłynie z ust. Z typu tych, za którymi idzie się w ciemno nie zadając pytań. Słyszała o takich osobnikach, na pozór mili, zagadują grzecznie wzbudzając zaufanie, a w tym samym czasie w dziwny sposób znikają cenne rzeczy. Oczywiście właściciele majątku orientowali się, że zostali okradzeni dopiero, gdy gość rozpłynął się w tłumie i nie sposób było go odnaleźć. Z drugiej strony pozostaje tajemnicą jak ktoś tak potężny i rzucający się w oczy może rozpłynąć się w tłumie.
Ten wielkolud uśmiechał się przyjaźnie, takie w każdym razie odnosiła wrażenie. Nie pchał się do środka czekał na wyraźne zaproszenie, a mimo to dalej przyglądała się mu podejrzliwie.
-Dzień dobry, ach, jeśli do przeprowadzki to proszę wejść. -Cofnęła się kroczek, nie miała odwagi odwrócić się plecami do tego mężczyzny. Przeanalizowała sytuację i w sumie wyszło jej, że lepiej go wpuścić, w razie, czego narobi mniej zniszczeń. Poza tym środku są Han i Opiekun. Jeśli to bandyta to na pewno pomogą. Zatrzaskiwanie mu drzwi przed nosem było głupie, miał takie pięści, że jednym ciosem rozłupałby je na kawałki
-Karanie już jesteś, to dobrze.
Holocka odetchnęła z ulgą Opiekun najwyraźniej znał osiłka i oczekiwał go. Wędrowiec wkroczył do akcji w ostatniej chwili. Spanikowana babcia już rozglądała się za jakimś ostrym narzędziem, nie miała zamiaru poddać się bez walki. Masa nowoprzybyłego przerażała, wyraźnie rysujące się mięsnie pod kaftanem nie zostawiały wątpliwości był silny i to bardzo.
-Jeśli można to znieście z Hanem najpierw te pudła. Potem młody popilnuje dobytku a ty wrócisz po tę straszliwą zrzędę i zaniesiesz ją do karocy. Jak będziesz miał szczęście to cię nie zdenerwuje, tylko uważaj, bo może oczy wydrapać.
Karan zaśmiał się gardłowo, jakoś tak szczerze nie wymuszenie.
-Słyszałam- Rozległo się zza drzwi w pokoju Lilidi.
            Karan ciekawie rozejrzał się po pokoju. Na krótką chwilę jego wzrok zatrzymał się w kącie na ciemnej zakurzonej pajęczynie tuż pod sufitem. Czarny tłusty pająk zastygł w oczekiwaniu, długie kosmate odnóża wsparł o delikatną konstrukcję swej sieci. Przez usta Karana przepełznął nieładny grymas, trwał ułamek sekundy nie umknęł jednak uwadze Opiekuna. Spojrzał jeszcze raz na pajęczynę, choć to prawie niemożliwe pająk gdzieś znikł i nie potrafił go zlokalizować. Rozglądał się szukając kryjówki pająka z czerwoną kropką na odwłoku, i miał wrażenie, że oto w krótkim czasie, znowu umknęło mu coś ważnego, istotnego. Karen udający woźnicę rozumiał, co się dzieje a on nie, to było frustrujące. Zyskał pewność w tym mieszkaniu już nie było bezpiecznie i przeprowadzka nie jest tylko jego fanaberią, lecz koniecznością.
W tej chwili miał prawie pewność, że on i osiłek stoją po jednej stronie barykady. Doprowadzało go pasji to, że nie wiedział, o co walczą i czy warto. Nie czuł się dobrze w roli pajaca, bezwolnej pacynki. Był za to pewien, że czarny tłusty pająk zląkł się uśmiechu Karana. Pająk, który ucieka na widok grymasu ust człowieka, nie może być zwykłym pająkiem. Tu nic nie jest tym, na co wygląda. Musi o tym pamiętać.
-To chłopcy bierzcie się do roboty, ja spróbuję spacyfikować tamtą księżniczkę za drzwiami -Puścił do nich oko, udając, że panuje nad sytuacją.
       Han był w doskonałym humorze, sprawnie obwiązał pudło konopnym sznurkiem. Roznosiła go energia, cieszył się i wcale tego nie ukrywał.
-Ja ci spacyfikuje! Zaraz zapoznasz się z moim nocnikiem i jego zawartością -Zasyczała Lilidia udając wściekłość. 

         Powiało grozą i niezbyt miłą perspektywą, lecz tylko na chwilę dopóki, wszyscy zgodnie nie wybuchli śmiechem.

środa, 23 kwietnia 2014

Ciacho :)





Pako równa się ciacho. 
Ciacho, ciasteczko to potoczna nazwa przystojniaka.
Przypuszczam, że gdyby Pako był człowiekiem, jego uroda, styl bycia, przekonanie o własnej wartości, nienaganne maniery doprowadzałyby kobiety do omdleń, uniesień i zawodów miłosnych, a ta którą by wybrał, czułaby, że już nic lepszego w życiu spotkać jej nie może.
Nie ma co ukrywać, że ogromną zasługą w tym jaki Pako jest mamy my – kosmici.
Od małego był uczony kultury i dobrych manier. Przy powitaniu Pako się kłania, a przy co ładniejszej Pani wyje.
Co więcej Pako jest szarmancki nie tylko wobec kobiet ale również dla całej gamy obywateli tego padołu, od pachnących trawionym stale alkoholem tzw. żuli (którzy u Paka cieszą się wysoką estymą), przez opalonych, zwykle ogolonych na łyso panów, których średnica karku jest większa od średnicy przeciętnego mężczyzny, zwanych potocznie „karkami”, po starsze, przemiłe osoby, które zwykle mówią do Paka wysokim głosem, co doprowadza go do szaleńczego machania kitą i zamiatania przy okazji wszelkich okolicznych śmieci.
Poza wyrafinowanym bon ton Pako ma też nieprzeciętną urodę. Gdyby był mężczyzną, jego owłosiony tors i kaloryfer na brzuchu można by porównać co najmniej kaloryferem  pewnego  Brada P.
Gdy spacerujemy z Don Juanem po mieście w zasadzie trudno ujść kilka metrów ażeby nie zostać zaczepionym przez przeróżnych ludzi, którzy albo ukradkiem przyglądają się psu i mówią pod nosem jaki piękny, jaki słodki, ale niedźwiedź, chciałabym takiego,  itd., albo bezpośrednio zwracają się do kosmitów z pytaniem czy mogą pogłaskać, jaka to rasa, a co to jest malamut itp. po wytłumaczeniu konkludują „aha taki haski”.
Pako po wstępnym zapoznaniu, ukłonie i wyciu, albo wykłada się obojętnie na chodnik i karze się podziwiać, albo przy dużej intensywności głaskania człowieka stara się skoczyć na niego i dać mu liza w usta, ewentualnie buziaka w noc.
Gdy widzi małe dzieci potrafi rwać jak szalony po to żeby zalizać dziecko, najlepiej w twarz, ewentualnie ręce, gdy berbeć dzierży loda, którego Pako też z chęcią by polizał.
W celu utrzymania nienagannej fryzury Pako ostatnio udał się do fryzjera, czego do dziś nie może darować kosmitce i w celu zneutralizowania zapachu od tamtego momentu, już kilkukrotnie lądował w sadzawce, której intensywność zapachu plasuje się w skali Paka 7/10. 
Już wkrótce czeka go kolejna wizyta, gdyż o urodę trzeba dbać, ale kosmitka i Pako mogą mieć co do znaczenia dbania inne zdania, gdyż efekt mycia, strzyżenia i układania sierści był powalający.

Od tego momentu Pako był niczym George C. na rozdaniu Oskarów, reporterzy, wywiady, zdjęcia, zaproszenia na bankiety do mięsnego, propozycje wakacji na jachcie z suczkami itd.
Co istotne Pako dość przewrotnie udaje, iż nie zdaje sobie sprawy z wrażenia jakie wywołuje, jak na wysokiej klasy lowelasa przystało.
Co równie ważne, kosmici są w zasadzie niezauważani gdy idą z Pako, bo cała uwaga gapiów jest skoncentrowana na psie. Choć kosmitka zgarnęła parę komplementów typu,” ale fajny pies i pani też”, „piękny pies ale i pani niczego sobie”, ale należy to do wyjątków.
Powyższe nasuwa wniosek, iż  spacer z Pako ma kilkanaście wymiarów, czego kosmita nie wiedział, gdy podejmował decyzję o adopcji. Ale nie może narzekać, bo życie nabrało nowego wymiaru.

Wędrowiec, goi się jak na psie...



-Myślałem, że nie będzie pani, Honiko arystokratycznie zadzierać nosa i weźmiemy ją ze sobą. Jeśli jednak sobie pani tego nie życzy….- Próbował żartami zmniejszyć, rozmyć jej obawy, chyba jednak robił to nieskutecznie, nadal była przerażona. Stała zagubiona, niezdecydowana, chciała lepszej przyszłości dla wnuka, ale dopiero w tej chwili zdała sobie sprawę jak bardzo związana jest z tym miejscem. Musiała z czegoś zrezygnować, podjąć właściwą decyzję wcale nie było łatwo. Ktoś postawił przed nią talerz pełen frykasów, skąd miała wiedzieć czy nieprzyzwyczajony żołądek aby nie zastrajkuje, że nie przypłacą tego chorobą?
-Ależ ja jak najbardziej, ale co powie właściciel?  To może być dla niej niebezpieczne! – Nerwowo poprawiała koczek.
         Wiedział, że zżyła się z dziewczyną, wiele razem przeszły. Ryzykowała dla obcej własne bezpieczeństwo i życie. Zresztą nie tylko swoje, również Hana jedynego, ukochanego wnuka. Traktowała dziewczynę jak własną wnuczkę, było to nawet po jego myśli. Teraz, gdy spotkał na neutralnym gruncie przedstawicielkę mitycznej rasy, chciał poznać ją bliżej, może nawet się zaprzyjaźnić. Nie pasowała do tego miejsca równie mocno jak on, mieli ze sobą dużo wspólnego. W jakiś mglisty i nieprecyzyjny sposób mogli zrozumieć pustkę, którą w sobie obydwoje nosili. Niby nic a jednak tak wiele.
-Pani Holocka proszę się nie żartować, to pani jest właścicielem.-Delikatnie, w jego mniemaniu oczywiście, próbował jej uzmysłowić ogrom zmian, które nieuchronnie nastąpią w jej życiu. Nadal była w szoku. 
-Ja?????- Patrzyła na Opiekuna tak jak gdyby zaproponował jej właśnie spacer na księżyc. Wyglądało na to, że była to dla niej ta sama kategoria prawdopodobieństwa.
-Tak, pani. Właśnie, tak sprawy się mają czy pani tego chce czy nie. Han nie stój jak słup tylko pakuj wasze rzeczy, a ja za ten czas spojrzę, co u mojej pacjentki.
            Taktownie podarował im minutkę samotności. Dał im tę krótką chwilkę, by oswoili się z sytuacją, jeśli to w ogóle możliwe w tak krótkim czasie.
Zresztą naprawdę musiał sprawdzić jak się miewa dziewczyna. Nie chciał jej bez potrzeby narażać na komplikacje zdrowotne, zbyt dużo ostatnio przeszła. Być może wychylił się przed szereg i przecenił jej dar samo uzdrawiania, a to skomplikuję całą tę akcję z przeprowadzką. Odczuwał do dziewczyny coś w rodzaju szacunku i zrozumienia. Jej postawa, pojmowanie trudnych spraw była mu bardzo bliska. Potrafił porozumiewać się bez słów z innymi Opiekunami nigdy jednak nie przypuszczał, że ktoś z po za kręgu będzie mógł go zrozumieć. A ona doskonale wyczuwała nastrój, rozszyfrowała go, domyśliła się, że jego głowa jest ciągłym polem bitewnym. Doceniał to.
-Dobrze. Tak prawdę mówiąc nie mamy tu zbyt wiele gratów to i pakować nie ma bardzo czego. Jedyne cenne rzeczy to prezenty od ciebie Panie.
Han był młody łatwiej przyjmował zawirowania losu. Dla niego to co się działo było raczej ekscytujące i bajeczne. Chciał tej zmiany, gotów był walczyć o nią, nie oglądając się do tyłu bo właśnie oferowano mu przyszłość. On już wiedział, że oto bogowie się do nich uśmiechnęli i w swej łaskawości podarują im lepsze, dostatniejsze życie, choć na chwilę. Nie żył jeszcze zbyt długo, jednak zorientował się już łaska bogów na pstrym koniu jeździ. Potrafią hojnie obdarować, jednak jeszcze szybciej potrafią odebrać z nawiązką swe dary. Z drugiej strony miał nadzieję, że nie będzie tak źle, bogowie nie mieli zwyczaju wyręczać się Opiekunami.
Wędrowiec zapukał delikatnie w drzwi i głośno szepnął w dziurkę od klucza.
-Lilidio moja słodka nadchodzę by cię omotać!
               Odór maści, którą zaaplikował jej wczoraj, nadal ścinał z nóg. Można powiedzieć, że wisiał gęstym kożuchem w powietrzu. Tak gęstym, że można było o niego rozbić nos. Udając, że nie czuje nieprzyjemnego zapachu pewnie władował się do małego pokoiku zajmowanego przez dziewczynę.
-Uprzedzam będę krzyczeć, a głos mam donośny jak wiesz.- Wycelowała w Wędrowca chudym i długim palcem, dla uwiarygodnienia swej groźby.
           Owszem wiedział, jaki posiada głos. Wiedział też, że nie użyła go nawet w momencie wielkiej próby, gdy walczyła o swoje życie. I wcale nie dlatego że chciała umrzeć, wręcz przeciwnie wyczuwał w niej wielką wolę życia.
-Wiedziałem, że jesteś wyjątkowo agresywnym okazem. Zrób takiej dobrze a grozi, że zdemoluje pół miasta.
         Był zadowolony z efektów kuracji, którą jej zafundował. Naprawdę niewiarygodne było jak szybko dochodziła do siebie. Oczywiście spodziewał się tego, jednak nigdy wcześniej nie widział na własne oczy jak regenerują się przedstawiciele tej rasy. W innych okolicznościach potraktowałby tę kurację  jak ciekawe nowe doświadczenie, tym razem podszedł do tego emocjonalnie. To było niebezpieczne i groziło konsekwencjami a mimo to nie znalazł w sobie tyle siły by się wycofać, uciec. Zagubił się w tym, czego chce i co powinien zrobić, zupełnie jak dorastający dzieciak w okresie burzy hormonalnej.
       Prawie całkowicie znikły już wielkie sine plamy pod oczami, w związku z tym nie wyglądała na umierającą i starszą niż była w rzeczywistości. Skóra twarzy wygładzona pozbawiona ropnych wyprysków wyglądała znacznie lepiej. Leczyć tak niezwykłą pacjentkę to sama przyjemność.
Zbyt ją polubił, złapał się na tym, że by się utwierdzić w tym, że robi dobrze wyszukiwał w niej coraz to nowe pozytywne cechy. Był niewolnikiem samotności i tak powinno pozostać. Nie wolno mu zbyt mocno związać z ludźmi, nie chciał narażać na ból ani ich ani siebie.
-Tak, tak wiem znam takich jak ty, powinnam z radości sikać po nogach. Łaskawca chce głupią i naiwną dzierlatkę omotać wokół palca żeby mu tańczyła jak jej zagra. Ja to mam szczęście do dziwnych mężczyzn.
        Przekomarzając się z nim zabawnie zmarszczyła kształtny nakrapiany kilkoma piegami nosek.  Miła i zabawna była z niej dziewczyna, poczuł ukłucie złości może niezbyt silne ale wystarczająco nieprzyjemne by zabolało, że zbyt się na nią otworzył, zupełnie zgłupiał. Nigdy nie powinno spotkać jej takie cierpienie i upokorzenie, ani Lilidi ani żadnej innej kobiety. Może część jego sympatii brała się stąd, że doświadczyła podobnego cierpienia jak jego ukochana Hadwiga, jej też odebrano kawałek duszy, zdeptano brutalnie. Nie wiedział czy naprawdę związał jedną nicią cierpienie tych dwóch tak różnych od siebie kobiet, zresztą, jeśli nawet tak to nie było to istotne.
-Dobrze dobrze bez takich mi tu wywodów, bo się lekarz zdenerwuje i lewatywę złośliwie poda. Zamiast dyskutować pokazuj te swoje plecory- Zakomenderował
-To chcesz mnie omotać czy rozbierać? Bo już się zupełnie pogubiłam.- Pokazała mu figlarnie język, a potem uśmiechnęła ukazując rząd białych, drobnych ząbków.
          Zadziwiała go ta jej przekora, nie była typową przedstawicielką swego ludu. Jej pobratymcy zwykle są oszczędni w słowach, nigdy nie powiedzą więcej niż trzeba. Tak wyważeni, że aż nudni, a ponadto nigdy nie okazują emocji przy obcych. Była zupełnie inna. Musiała być inna inaczej nie byłoby jej tutaj. Coraz bardziej intrygowały go jej motywy i tajemnica, która niosła ze sobą.
-Widzisz nie dogodzę ci za nic, a staram się jak mogę. Omotać źle, rozbierać źle, kto za taką trafi? Pięknie się goi tak jak przypuszczałem twarda z ciebie sztuka. -O ile był teoretycznie przygotowany na jej mega szybki powrót do zdrowia to to, co zobaczył na jej plecach zaskoczyło go. Były blade, poprzecinane tylko cieniutkimi zaczerwienionymi kreseczkami.  Gdyby nie widział na własne oczy jak były zmasakrowane wcześniej teraz by pomyślał, że po prostu spała na zrolowanym prześcieradle i ma najzwyczajniejsze odgnioty. Sam takie miewał rano od poduszki na twarzy.
-Staram się ci na złość, żebyś się nade mną nie znęcał więcej i żebyś nie czerpał z tego już przyjemności.-Przez chwilę nad jej głową dostrzegł strzęp niebieskiej poświaty. Za tą jej wesołością coś się kryło, następna tajemnica. Zbyt dużo tajemnic jak na jego potrzeby.
-Dziś mam dla ciebie jeszcze jedną miłą niespodziankę. Mam zamiar cię wytrzęść na tutejszym bruku, mówię ci niesłychane przeżycie.

      Zesztywniała, mimo iż nawet nie mrugnęła jej powieka, jej twarz zaczynała przypominać maskę. Czoło przecięła głęboka bruzda, nie spodziewała się, że będzie musiała tak szybko opuścić bezpieczną kryjówkę. Wiedziała, że jest zdana na jego łaskę tylko, że nie wiedziała, czego może się po nim spodziewać.

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

21.04 Fela i zajączek










Święta kolorowymi jajkami, puszystymi, szczęśliwymi królikami i smacznymi babkami, jak co roku zastukały nam do drzwi. Nastroiły mnie do podjęcia trudnego i całkiem poważnego tematu. Może to też, dlatego że ostatnio sporo poczytałam i wysłuchałam wypocin panów zajmujących się, na co dzień polityką a przy okazji ni z gruszki czy pietruszki zasłaniających się religią. Nie jest dobrze, gdy religia jest kartą, którą się gra tak jak nam wygodnie, by osiągnąć osobiste korzyści i stołek, który daje materialne korzyści lub władzę. Tolerancja to strasznie trudne słowo, ciężko jest zaakceptować odmienność, inne poglądy, religie bez względu na to, w jakim miejscu się człowieku urodziłeś. Jeszcze trudniej jest tak ustawić granice by szanować innych, ale przy okazji zachować miejsce dla swoich potrzeb. By nie nagiąć się, naciągnąć w wysiłkach by nikogo nie urazić, tak bardzo ze zatraca się własną wolność i inność.
Może być fajnie, może być dobrze. Przykład z mojego podwórka. Koniec roku, w starszych klasach dzieci same biegają z kwiatkami, ale w zerówkach to mamy muszą albo lepiej chcą tego symbolicznego kwiatka wręczyć tym, którzy opiekują się naszymi pociechami. W naszej szkole jest tak, że na stanie mamy siostrę katechetkę jak i księdza ewangelickiego.  Mamy też tak, że dzieci katolickich jest mniej niż ewangelickich, ale to nie ma żadnego znaczenia. I tak się stało, że trójka klasowa wręcza siostrze katechetce kwiatki a ona pyta -To, które maleństwa od pań uczę. Chwilka ciszy i trzy razy pada ta sama fraza- mojego nie. Reakcja siostry- To nic jeszcze raz was wyściskam.
I tak od razu przypomina się mi moja Fela, która pod szkołą kocha wszystkie dzieci bez względu czy wyznają jakąkolwiek religię, a jeśli tak to nie pyta, którą. Nie pyta dzieci czy pochodzą od tych Kowalskich czy może od tamtych Nowaków. W jej oczach dzieci dopóki nie zrobią niczego złego są równe, wyjątkowe, wspaniałe. To mądrość, którą utraciliśmy niestety chyba bezpowrotnie.

A teraz z innej beczki. W moim domu jest tradycja, że w sobotę zajączek chowa dla dzieci prezenty po całym ogrodzie. Czasem mają mapę, czasem muszą rozwiązywać zagadki by dostać podpowiedź gdzie ukryty jest prezent. W tym roku dostały informację ile paczek jest w ogrodzie i ile mają czasu by je odnaleźć. Okazało się jednak, że podpowiedź była zbyt mglista, strzałka nie wiadomo, który kierunek pokazuje. Dzieci jednak mają coś z pomysłowego Dobromira i raz dwa znalazły sposób by sobie pomóc. Zapięły Felę na smycz, która tym samym awansowała na psa tropiącego albo jeszcze lepiej na detektywa. Nie bardzo wiedziała, czego od niej oczekują, ale bawiła się wyśmienicie.  Paczuszki oczywiście nie pomogła znaleźć może, dlatego że nie zawierała ona kiełbasy albo innego wkładu mięsnego? Zajączka też nie namierzyła, ale to i lepiej w końcu mamy Święta.

niedziela, 20 kwietnia 2014

20.04 Wędrowiec, przeprowadzki




-Tak, to pestka. Da się zrobić.-Olbrzym wyszczerzył całkiem dobrze utrzymane zębiska. Między jedynkami miał sporą przerwę, Opiekun mimowolnie pomyślał, że ludzi z przerwą w zębach oskarża się o to, że świetnie kłamią. Ten człowiek zaś jak się zdążył przekonać na pewno potrafił doskonale udawać.
-Cieszę się, że nie sprawi ci to problemu. Wiktorze a ty- zwrócił się do chłopaka- pamiętaj, o czym ci mówiłem i dopilnuj wszystkiego tutaj na miejscu.
Co prawda wiedział, że może liczyć na chłopaka. Wyszedł jednak z założenia, że nie zawadzi przypomnieć o niespodziewanie nałożonych obowiązkach, szczególnie na tak młode i niczego niespodziewające się ramiona.
-Oczywiście panie, zaraz wszystkich pogonie do roboty!-Tak jak się spodziewał chłopak poczuł ciężar odpowiedzialności i aż się rwał do roboty by nie zawieść pokładanego w nim zaufania. Był dumny, że to właśnie on został wyróżniony. A nie ta pulchna mrukliwa ochmistrzyni, o policzkach koloru jarzębiny. Wyglądała jakby cały czas płonęła ze wstydu i nieśmiałości. Może tak było naprawdę i dlatego niezbyt często wypluwała z siebie pośpieszne i mało zrozumiałe słowa.
-Tylko z umiarem, bo ci potem będą pluć do miski, - Ostudził zbyt wielki zapał chłopaka. Nie chciał by przesadził z nadgorliwością-  Karanie mamy misje do wypełnienia, ruszajmy, więc.
          Korciło go by wskoczyć na kozioł i dowiedzieć się czegoś więcej o woźnicy. Zadać kilka na pozór niewinnych ale zarazem podstępnych pytań, nie oczekiwał prawdziwych odpowiedzi. Zresztą nie interesowały go słowa tylko reakcje olbrzyma, jego sposób bycia. Miałby materiał do przeanalizowania, łatwiej byłoby planować następne kroki. Po namyśle doszedł do wniosku, że to zbyt duża sprawa żeby rozgryzać ją w biegu bez należnej staranności. Zresztą czuł, że tamten nie ma zamiaru uciekać przed nim, zostanie i będzie dalej udawać woźnicę. Prędzej czy później odgadnie, z kim na do czynienia nie ma innej możliwości.
        Miasto tętniło życiem, pulsując wszelkimi możliwymi kolorami gwarem i zapachem. Dzień targowy raj dla sprzedających, kupujących i złodziei. Głośny niczym rój wściekłych os tłum falował we wszystkich kierunkach, przebierając w towarach, smakując i wykłócając się o ceny. Wśród powszechnej szarości, biedy niczym kolorowe ptaki przechadzali się wystrojeni kupcy i co poniektórzy bogatsi klienci.
         Kiedyś lubił przysłuchiwać się zażarcie targującym się ludziom, bawiły go jazgotliwe głosy kobiet i przekleństwa mężczyzn. W tym żywiole było coś pociągającego, fascynującego, to były nieliczne chwile, gdy przebijając się przez tłum czuł się częścią społeczności. Lubił przekładać melony, arbuzy by szukać tych dojrzałych, słodkich. Z przyjemnością brał do ręki soczyste, słodkie jabłka i gruszki a potem wąchał. Przekupki często na niego krzyczały nie wiedząc z kim mają do czynienia, że tym dotykaniem psuje tylko towar. Nie denerwował go ten ich jazgot i podniesiony głos, zawsze wybierał kilka sztuk poprawiając nastrój sprzedającym. I od razu nawet nie myjąc wgryzał się ze smakiem w owoc. Mieląc z przyjemnością zębami każdy kęs, resztę zakupów rozdawał obdartym, żebrzącym dzieciakom. 
         Karan poruszał się z niebywałą sprawnością po tej dziwnej gmatwaninie wąskich krętych uliczek.  Musiał znać tu każdy kamień i każdą dziurę.
         Wędrowiec świadomy sensacji, jaką wzbudza przejazd karety odmówił sobie przyjemności spoglądania przez okienko. Ukrywając się przed ciekawskimi spojrzeniami rozsiadł się wygodnie w dyskretnym cieniu wnętrza wygodnej karety. Zaufał całkowicie zręczności woźnicy, jak się okazało całkiem słusznie.
         Planował szybką i dyskretną przeprowadzkę rodziny Holockich. Z rudery, którą do tej pory zajmowali do nowego lokum, do pałacu róż. Trochę wyszedł przed szereg nie spytał czy życzą sobie jego interwencji i czy chcą się w ogóle wyprowadzić ze swojego mieszkania, w końcu było możliwe że są z nim związani emocjonalnie. Być może uszczęśliwiał ich na siłę, ale taki już był wszystko wiedział najlepiej. Zresztą ciągle się śpieszył, gonił cienie i głosy martwych nie miał czasu na konwenanse, długie rozmowy czy wątpliwości.
Wędrowiec wiedział, że nie może zbyt długo tkwić w jednym miejscu, musi biec dalej i dalej, nawet, jeśli to oznacza, że będzie musiał wrócić by sprawdzić czy nie przeoczył istotnych wskazówek. Porozrzucane klocki układanki czekają aż je odnajdzie i złoży w sensowną całość. Odpowiedzi na jego pytania były na wyciągnięcie ręki, ukryte w tym dziwnym mieście. I już wiedział, że nie odpuści. Musiał się skupić na celu, znaleźć ślad, który doprowadzi go do sedna całej tej awantury..
Stuknął pięścią w ściankę i krzyknął.
-Karanie to już tutaj.
I natychmiast zrozumiał, że zupełnie niepotrzebnie to powiedział, służący doskonale wiedział gdzie i po kogo jechali. To zaczynało być irytujące.
-Poczekasz chwilę, gdy tylko zapakujemy ich dobytek, to cię zawołam, dobrze?
Karem w odpowiedzi kiwnął tylko niedbale głową. Oczy świeciły mu się nienaturalnie, jak po ziołowym wywarze.
Wędrowiec wcisnął ręce głęboko w kieszenie, nie potrafił przejrzeć tego olbrzyma, przypasować do żadnego znanego mu zbioru. Jeszcze jeden dziwny, niebezpieczny element łamigłówki. Zbyt blisko dał się podejść, albo się zestarzał i zniedołężniał zupełnie albo środki ostrożności, które do tej pory stosował są niewystarczające. Nie oglądał się intuicyjnie wyczuwał, że jest bezpieczny. Tamten nie zaatakuje znienacka, szybciej ochroni plecy.



Rozdział XII Przeprowadzka




        Z wielką ostrożnością wspiął się po wąskich stromych schodach, głupio by wyszło gdyby teraz spadł i się poobijał. W mieszkaniu było cicho, nie dochodził stamtąd żaden dźwięk, tak jak gdyby w środku nie było nikogo.
-Dzień dobry, jest tu ktoś? Droga pani Honiko mogę liczyć na chwilkę rozmowy? -Zapukał ostrożnie, nie chciał ich wystraszyć.
Nie czekał zbyt długo, niemal natychmiast usłyszał znajome pociąganie ciężkimi butami. Wszystko obywało się schematycznie jak w katarynce, tylko tutaj nie przekręcał śrubki a pukał i następowała reakcja. No i zamiast muzyczki było szuranie ciężkimi buciorami. Uśmiechnięta Honika ufnie otworzyła mu drzwi, miała zarzuconą na ramiona czarną wełnianą chustę z frędzlami.
-Panie Homeonie, jak miło, że zechciał pan nas odwiedzić, co pana do nas sprowadza?-Lewą ręką sprawdzała czy siwy koczek na czubku głowy spięty jest wystarczająco mocno. Nie chciała wyglądać niechlujnie.
-Zamiany szanowna pani Honiko, wielkie zmiany. Mam nadzieję, że na lepsze. Postanowiłem, co prawda bez konsultacji z panią, wpłynąć na wasze życie. Proszę, więc o zapakowanie swojego dobytku, wraca pani do domu.
-Pan się chyba pomylił, to jest mój dom. Mieszkam tu od dziecka- Babcia Holocka popatrzyła na gościa jak na wariata. Zaczęła podejrzewać, że przez te zbyt długie lata życia całkiem pomieszało mu się w głowie. Lubiła go, ale nie wiedziała, co zrobić w takiej sytuacji. Opiekun, któremu pomieszało się w głowie był wyzwaniem ponad jej siły.
Nie dziwił się wcale jej reakcji i wątpliwościom, wtargnął do ich życia nagle bez zapowiedzi, bo taki miał kaprys, bo mógł. A teraz stojąc w ich mieszkaniu, w tym w którym spędzili całe życie oznajmia wesoło, że wracają do domu. Niezły z niego figlarz. Nie wspomniał o swych planach wcześniej, to miała być niespodzianka, a poza tym nie chciał fundować tej rodzinie bezsennej nocy. Wiedział, że niecierpliwość i oczekiwanie na zmiany tak wspaniałe, że do tej pory bali się nawet o nich marzyć, potrafią nieźle człowieka wymęczyć.
-Kochana Honiko wracamy do pałacu róż. Chyba, że pokochała pani tą norę nade wszystko, to wtedy zmuszać nie będę. Korniki i pluskwy mają swoisty urok, którego ja mówiąc szczerze docenić nie jestem w stanie. Jeśli jednak pani się do nich gorąco przywiązała nie będę nalegał.
            Stała jak posąg nie rozumiejąc, o czym mówił. To była jakaś bajka nierealne mamienie, jeszcze do niej nie dochodziło, że to się naprawdę dzieje. Patrzyła na brudną ścianę, którą zaatakował brunatnozielony grzyb i zastanawiała się czy to przypadkiem nie jest jakiś okrutny żart.
-Ale jak? Jak?  Nie mogę, pałac znam tylko z opowieści babci- łzy płynęły jej po policzku- nie możemy, bo Lilidia.

       Próbowała znaleźć jakąś sensowną wymówkę, bała się zmian. Mówią, że starych drzew się nie przesadza. W jej strachu nie było nic dziwnego, stanęła przed możliwością całkowitej zmiany życia, tylko że nikt ją na to nie przygotował. Tu czuła się w miarę bezpieczna, znała potencjalne zagrożenia. Tam czekał obcy pełen pułapek i niebezpieczeństw świat.