niedziela, 20 kwietnia 2014

20.04 Wędrowiec, przeprowadzki




-Tak, to pestka. Da się zrobić.-Olbrzym wyszczerzył całkiem dobrze utrzymane zębiska. Między jedynkami miał sporą przerwę, Opiekun mimowolnie pomyślał, że ludzi z przerwą w zębach oskarża się o to, że świetnie kłamią. Ten człowiek zaś jak się zdążył przekonać na pewno potrafił doskonale udawać.
-Cieszę się, że nie sprawi ci to problemu. Wiktorze a ty- zwrócił się do chłopaka- pamiętaj, o czym ci mówiłem i dopilnuj wszystkiego tutaj na miejscu.
Co prawda wiedział, że może liczyć na chłopaka. Wyszedł jednak z założenia, że nie zawadzi przypomnieć o niespodziewanie nałożonych obowiązkach, szczególnie na tak młode i niczego niespodziewające się ramiona.
-Oczywiście panie, zaraz wszystkich pogonie do roboty!-Tak jak się spodziewał chłopak poczuł ciężar odpowiedzialności i aż się rwał do roboty by nie zawieść pokładanego w nim zaufania. Był dumny, że to właśnie on został wyróżniony. A nie ta pulchna mrukliwa ochmistrzyni, o policzkach koloru jarzębiny. Wyglądała jakby cały czas płonęła ze wstydu i nieśmiałości. Może tak było naprawdę i dlatego niezbyt często wypluwała z siebie pośpieszne i mało zrozumiałe słowa.
-Tylko z umiarem, bo ci potem będą pluć do miski, - Ostudził zbyt wielki zapał chłopaka. Nie chciał by przesadził z nadgorliwością-  Karanie mamy misje do wypełnienia, ruszajmy, więc.
          Korciło go by wskoczyć na kozioł i dowiedzieć się czegoś więcej o woźnicy. Zadać kilka na pozór niewinnych ale zarazem podstępnych pytań, nie oczekiwał prawdziwych odpowiedzi. Zresztą nie interesowały go słowa tylko reakcje olbrzyma, jego sposób bycia. Miałby materiał do przeanalizowania, łatwiej byłoby planować następne kroki. Po namyśle doszedł do wniosku, że to zbyt duża sprawa żeby rozgryzać ją w biegu bez należnej staranności. Zresztą czuł, że tamten nie ma zamiaru uciekać przed nim, zostanie i będzie dalej udawać woźnicę. Prędzej czy później odgadnie, z kim na do czynienia nie ma innej możliwości.
        Miasto tętniło życiem, pulsując wszelkimi możliwymi kolorami gwarem i zapachem. Dzień targowy raj dla sprzedających, kupujących i złodziei. Głośny niczym rój wściekłych os tłum falował we wszystkich kierunkach, przebierając w towarach, smakując i wykłócając się o ceny. Wśród powszechnej szarości, biedy niczym kolorowe ptaki przechadzali się wystrojeni kupcy i co poniektórzy bogatsi klienci.
         Kiedyś lubił przysłuchiwać się zażarcie targującym się ludziom, bawiły go jazgotliwe głosy kobiet i przekleństwa mężczyzn. W tym żywiole było coś pociągającego, fascynującego, to były nieliczne chwile, gdy przebijając się przez tłum czuł się częścią społeczności. Lubił przekładać melony, arbuzy by szukać tych dojrzałych, słodkich. Z przyjemnością brał do ręki soczyste, słodkie jabłka i gruszki a potem wąchał. Przekupki często na niego krzyczały nie wiedząc z kim mają do czynienia, że tym dotykaniem psuje tylko towar. Nie denerwował go ten ich jazgot i podniesiony głos, zawsze wybierał kilka sztuk poprawiając nastrój sprzedającym. I od razu nawet nie myjąc wgryzał się ze smakiem w owoc. Mieląc z przyjemnością zębami każdy kęs, resztę zakupów rozdawał obdartym, żebrzącym dzieciakom. 
         Karan poruszał się z niebywałą sprawnością po tej dziwnej gmatwaninie wąskich krętych uliczek.  Musiał znać tu każdy kamień i każdą dziurę.
         Wędrowiec świadomy sensacji, jaką wzbudza przejazd karety odmówił sobie przyjemności spoglądania przez okienko. Ukrywając się przed ciekawskimi spojrzeniami rozsiadł się wygodnie w dyskretnym cieniu wnętrza wygodnej karety. Zaufał całkowicie zręczności woźnicy, jak się okazało całkiem słusznie.
         Planował szybką i dyskretną przeprowadzkę rodziny Holockich. Z rudery, którą do tej pory zajmowali do nowego lokum, do pałacu róż. Trochę wyszedł przed szereg nie spytał czy życzą sobie jego interwencji i czy chcą się w ogóle wyprowadzić ze swojego mieszkania, w końcu było możliwe że są z nim związani emocjonalnie. Być może uszczęśliwiał ich na siłę, ale taki już był wszystko wiedział najlepiej. Zresztą ciągle się śpieszył, gonił cienie i głosy martwych nie miał czasu na konwenanse, długie rozmowy czy wątpliwości.
Wędrowiec wiedział, że nie może zbyt długo tkwić w jednym miejscu, musi biec dalej i dalej, nawet, jeśli to oznacza, że będzie musiał wrócić by sprawdzić czy nie przeoczył istotnych wskazówek. Porozrzucane klocki układanki czekają aż je odnajdzie i złoży w sensowną całość. Odpowiedzi na jego pytania były na wyciągnięcie ręki, ukryte w tym dziwnym mieście. I już wiedział, że nie odpuści. Musiał się skupić na celu, znaleźć ślad, który doprowadzi go do sedna całej tej awantury..
Stuknął pięścią w ściankę i krzyknął.
-Karanie to już tutaj.
I natychmiast zrozumiał, że zupełnie niepotrzebnie to powiedział, służący doskonale wiedział gdzie i po kogo jechali. To zaczynało być irytujące.
-Poczekasz chwilę, gdy tylko zapakujemy ich dobytek, to cię zawołam, dobrze?
Karem w odpowiedzi kiwnął tylko niedbale głową. Oczy świeciły mu się nienaturalnie, jak po ziołowym wywarze.
Wędrowiec wcisnął ręce głęboko w kieszenie, nie potrafił przejrzeć tego olbrzyma, przypasować do żadnego znanego mu zbioru. Jeszcze jeden dziwny, niebezpieczny element łamigłówki. Zbyt blisko dał się podejść, albo się zestarzał i zniedołężniał zupełnie albo środki ostrożności, które do tej pory stosował są niewystarczające. Nie oglądał się intuicyjnie wyczuwał, że jest bezpieczny. Tamten nie zaatakuje znienacka, szybciej ochroni plecy.



Rozdział XII Przeprowadzka




        Z wielką ostrożnością wspiął się po wąskich stromych schodach, głupio by wyszło gdyby teraz spadł i się poobijał. W mieszkaniu było cicho, nie dochodził stamtąd żaden dźwięk, tak jak gdyby w środku nie było nikogo.
-Dzień dobry, jest tu ktoś? Droga pani Honiko mogę liczyć na chwilkę rozmowy? -Zapukał ostrożnie, nie chciał ich wystraszyć.
Nie czekał zbyt długo, niemal natychmiast usłyszał znajome pociąganie ciężkimi butami. Wszystko obywało się schematycznie jak w katarynce, tylko tutaj nie przekręcał śrubki a pukał i następowała reakcja. No i zamiast muzyczki było szuranie ciężkimi buciorami. Uśmiechnięta Honika ufnie otworzyła mu drzwi, miała zarzuconą na ramiona czarną wełnianą chustę z frędzlami.
-Panie Homeonie, jak miło, że zechciał pan nas odwiedzić, co pana do nas sprowadza?-Lewą ręką sprawdzała czy siwy koczek na czubku głowy spięty jest wystarczająco mocno. Nie chciała wyglądać niechlujnie.
-Zamiany szanowna pani Honiko, wielkie zmiany. Mam nadzieję, że na lepsze. Postanowiłem, co prawda bez konsultacji z panią, wpłynąć na wasze życie. Proszę, więc o zapakowanie swojego dobytku, wraca pani do domu.
-Pan się chyba pomylił, to jest mój dom. Mieszkam tu od dziecka- Babcia Holocka popatrzyła na gościa jak na wariata. Zaczęła podejrzewać, że przez te zbyt długie lata życia całkiem pomieszało mu się w głowie. Lubiła go, ale nie wiedziała, co zrobić w takiej sytuacji. Opiekun, któremu pomieszało się w głowie był wyzwaniem ponad jej siły.
Nie dziwił się wcale jej reakcji i wątpliwościom, wtargnął do ich życia nagle bez zapowiedzi, bo taki miał kaprys, bo mógł. A teraz stojąc w ich mieszkaniu, w tym w którym spędzili całe życie oznajmia wesoło, że wracają do domu. Niezły z niego figlarz. Nie wspomniał o swych planach wcześniej, to miała być niespodzianka, a poza tym nie chciał fundować tej rodzinie bezsennej nocy. Wiedział, że niecierpliwość i oczekiwanie na zmiany tak wspaniałe, że do tej pory bali się nawet o nich marzyć, potrafią nieźle człowieka wymęczyć.
-Kochana Honiko wracamy do pałacu róż. Chyba, że pokochała pani tą norę nade wszystko, to wtedy zmuszać nie będę. Korniki i pluskwy mają swoisty urok, którego ja mówiąc szczerze docenić nie jestem w stanie. Jeśli jednak pani się do nich gorąco przywiązała nie będę nalegał.
            Stała jak posąg nie rozumiejąc, o czym mówił. To była jakaś bajka nierealne mamienie, jeszcze do niej nie dochodziło, że to się naprawdę dzieje. Patrzyła na brudną ścianę, którą zaatakował brunatnozielony grzyb i zastanawiała się czy to przypadkiem nie jest jakiś okrutny żart.
-Ale jak? Jak?  Nie mogę, pałac znam tylko z opowieści babci- łzy płynęły jej po policzku- nie możemy, bo Lilidia.

       Próbowała znaleźć jakąś sensowną wymówkę, bała się zmian. Mówią, że starych drzew się nie przesadza. W jej strachu nie było nic dziwnego, stanęła przed możliwością całkowitej zmiany życia, tylko że nikt ją na to nie przygotował. Tu czuła się w miarę bezpieczna, znała potencjalne zagrożenia. Tam czekał obcy pełen pułapek i niebezpieczeństw świat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz