niedziela, 21 września 2014

21.07 Wędrowiec, przejście.




          Ranek zastał go rozedrganego, umęczonego całonocnymi rozmyślaniami. 
Później było jeszcze gorzej, nie mógł sobie znaleźć miejsca, snuł się po pałacu jak lunatyk nie widząc i nie słysząc tego, co działo się wokół. Nie potrafił się na niczym skupić.
Spadkobiercy zakonu Horacego nie zdobyli się na żaden widoczny ruch, nie sprowokowali go, nie dali pretekstu do działania. Cała ta sprawa była zbyt mroczna i niepokojąca. Obawiał się, że te przerośnięte myszy mogą nieźle narozrabiać, gdy kocura tu nie będzie. Niby mógł uderzyć prewencyjnie, ale to mogło przynieść więcej szkody niż pożytku. Dręczył go ten zakon, nie lubił zostawiać za sobą niezałatwionych do końca spraw, a ta cuchnęła na kilometr.
      Co gorsza, choć nie chciał się do tego głośno przyznać, perspektywa samotnej wędrówki psuła mu humor. Przez ten krótki czas poczuł się tu jak w prawdziwym domu, takim, o jakim całe życie marzył. To niewiarygodne, że ta przypadkowa zbieranina ludzi okazała się być tak bliska jego sercu, stała się jego prawdziwą rodziną. Stało się to mimochodem, od niechcenia, gdy wcale o to nie zabiegał, a teraz miał wrócić do prawdziwego domu. Tylko, po co? Z tamtej strony mógł przecież zaznać obojętności i niezrozumienia zamiast tkliwej miłości rodzicielskiej. Istniała możliwość, że wyidealizował wspomnienia z przeszłości. Z tęsknoty oblał lukrem i pozłocił te kilka obrazków zapamiętanych z domu rodzinnego. Z drugiej strony wyrósł, jest dorosłym mężczyzną ale czy spełni oczekiwania rodziców, czy może odrzucą go jak obcego?
Myśl, że komuś z pałacu róż stanie się krzywda albo, co gorsze ktoś zginie w czasie jego nieobecności sprawiała, że przed oczami latały mu czarne płaty.  Nigdy by sobie tego nie wybaczył, nosił już w sobie takie brzemię. Śmierć Hadwigi prawie doprowadziła go do szaleństwa, więcej nie był wstanie udźwignąć. 
           Podświadomie szukał powodów by zostać i wiedział, że nie znajdzie takiego, który potrafiłby go zatrzymać. Szukał kotwicy by nie zniosły go za daleko fale zmian, nie chciał skończyć na bezludnej wyspie, oszalały i samotny. W miejscu gdzie nikt go nie będzie w stanie zrozumieć. Nie potrafił się jednak przełamać, rzucić wszystkiego w diabły i utonąć w ramionach dziewczyny o srebrzystych włosach. Zasłużył na odrobinę szczęścia.
Płaszcz niepokojąco falował na wieszaku, już nie wzbudzał w nim zachwytu, przerażała go magia zaklęta w materiale. Żył własnym życiem, potraktował to, jako ostrzeżenie. Nic nie jest tym, na co wygląda, a najlepsi kompani potrafią wbić nóż w plecy przy sprzeczce o następny kufel. Co mogła przygotować dla niego ślepa staruszka wykarmiona przez lwy? Wyobraźnia odmówiła współpracy.
Miał wrażenie, że pętla się zaciska, coraz trudniej było oddychać, uśmiechy były sztuczne, wymuszone a słowa brzmiały fałszywo.
         Wszyscy chodzi jak struci, nawet Numi skurczył się i był dziwnie drażliwy. Babcia ukradkiem obcierała łzy, a młodzi patrzyli na Wędrowca z żalem. Bohater zawsze ma pod górkę. Tym razem nawet nie będzie nagrody czy pieśni wychwalającej mądrość i męstwo a upragnione ramiona będą daleko niedostępne.
          Nie zszedł na kolację, myśl o grobowym nastroju całego towarzystwa skutecznie odebrała mu apetyt. Zresztą i tak by nic nie przełknął.
          Po kolacji niechętnie wystroił się te łażące. dziwne litery. Psy usiadły rzędem tuż przed jego butami, by niespodziewanie zadrzeć łby do góry i zawyć. Od tego żalu w ich głosie mało mu serce nie pękło, nie spodziewał się takiego pożegnania. W kieszeni klucz ciążył niemiłosiernie miał wrażenie, że waży z tonę albo jeszcze więcej.
                   Siedział sam jak kołek w ścianie, psy zawodziły, patrząc na niego jak na jakieś dziwadło. Tak jakby się zmienił, zdradził je i pozostawiał na poniewierkę. Nawet one go nie rozumiały.  Wyczuły, że tym razem zostają, że wyrusza sam.
        Jak skazaniec zszedł do holu, czekali już na niego.
Posępni gotowi do walki.
Nie planował tego, sami postanowili mu towarzyszyć.
Dziwny to był pochód, trochę nieprzyjemnie skojarzył mu się z konduktem pogrzebowym.
Cieszył się, że nikt nie zawodził i nie płakał, bo wtedy mogłoby mu nie starczyć odwagi by dociągnąć to do końca.
         Jak na złość zaczęło kropić. Rzadkie wielkie krople uderzały i głośno rozpryskiwały się na ich głowach i ubraniach.
        Doszli do kręgu Opiekun miał wrażenie, że pod jego płaszczem przemieszczały się w wściekłym tempie i we wszystkich kierunkach, co najmniej trzy mrowiska.
Nie było odwrotu.
Omijali się wzrokiem, nie padło ani jedno słowo.
        Dziewczyny niemrawo i bez przekonania rozpoczęły jakiś rytualny taniec. By dać się ponieść melodii, którą miały w głowach. Ich ciała wyginały się niczym trzciny na wietrze, to znów zalotnie kołysały biodrami i potrząsały głowami.
Numi wyznaczał rytm przytupując nogą.
          Wędrowiec czuł się jak głupek, stojąc z uniesioną uzbrojoną w sztylet dłonią. Nie miał jednak odwagi zaprotestować, gdy Lilidia tak ustawiła jego rękę.
Miał już wszystkiego dość, gdy Numi krzyknął.
-TERAZ!
          Walnął z całej siły w przestrzeń przed sobą, na wysokości twarzy. Nożyk niemiłosiernie palił mu dłoń.
Coś huknęło, potężne wyładowania prawie go ogłuszyły. Wolną ręką przetarł oczy i walnął w ucho a potem przełknął ślinę. Pomogło, wrócił słuch. Wokół jego ręki powietrze stało się krwisto-czerwone i takie jakby galaretowate.
Dziwna plama kilka centymetrów przed jego oczami zaczęła pulsować niczym żywe serce. Zawahał się i gdyby nie zimna krew Świetlistego przegapiłby dogodny moment.
-KLUCZ!- Ryczał Numi- DAWAJ KLUCZ!!
         Mechanicznie sięgnął do kieszeni, palce natychmiast wyczuły wisiorek Katji. Złapał go, wbijając palce między druciki i błyskawicznie wsadził w coraz mocniej i szybciej pulsującą plamę.
Coś mlasnęło, zimna galareta nieprzyjemnie oblepiła jego ciało. Nie mógł otworzyć oczu, choć bardzo się starał. Strasznie śmierdziało, nie miał pojęcia czym, żołądek fiknął mu kilka koziołków.
        Słyszał jeszcze z oddali echo przeraźliwych wrzasków przyjaciół a potem wszystko ucichło. Tak po prostu przestało nim rzucać i rozdzierać ciało. I wtedy pomyślał że nigdy nie spytał co się stało z rodzicami Hana, umknęła mu tak istotna sprawa to był błąd nawet nie chciał wiedzieć jak wielki. A potem zemdlał


           Ocknął się obolały, leżał na gładkim błękitnym kamieniu, woda obmywała zwisające bezwładnie nogi. Buty miał całkowicie przemoczone. Trzeźwo pomyślał, że miał dużo szczęścia gdyby wylądował odwrotnie pewnie by się utopił.
Nieludzkim wysiłkiem pokonał opór swego ciała, które po kilku próbach udało mu się cudem postawić do pionu.
Wtedy go zobaczył.
        Rajski ptak, plątanina przecudnych barw, kolory mieniły się i połyskiwały nienaturalnie, troszkę jak zorza polarna. Nigdy nie widział czegoś tak pięknego, a jeśli widział to było tak dawno, że zdążył zapomnieć.
Odniósł wrażenie, że on sam nie wzbudził tak ciepłych uczuć. Ptak wypluł niedbale z purpurowego dzioba rozmemłaną pestkę i zaskrzeczał.
-Idziesz w końcu, czy jaja będziesz tu wysiadywał?
     Co miał robić, ruszył śladem nietypowego przewodnika. Gdzieś tam w dali był pałac, w którym się urodził, miejsce, do którego zmierzał przez całe życie. Szedł a w butach pluskała mu woda, nie przeszkadzało mu to zbytnio. Miał nadzieję, że może jeszcze wszystko się ułoży tak jak powinno.
I wcale nie będzie tak źle, bo przecież zawsze może wrócić.

                                                            

                                             Koniec 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz