czwartek, 13 listopada 2014

Bo wszystko ma swój czas...

Zwykły dzień, ot ten zwany roboczym. W zasadzie jeszcze noc, za oknem ciemno i nagle ze snu mnie i zwierzaki wyciąga przenikliwy dźwięk. Budzik. Koty patrzą zdumione, Sara wciska nos w łapy i tylko ja wychodzę spod ciepłej kołdry, żeby się choć trochę ochlapać wodą, ubrać i wyjść. Gdy dochodzę do etapu sznurowania butów pojawia się pies, przeciąga, macha leniwie ogonem i czeka na słowa "daj łepek, nałożymy szelki".

Trasa spaceru wiedzie nas codziennie inną ścieżką. Wybiera Sara. To jej daję prawo wyboru, wszak to dla niej jest ta poranna przechadzka. Czasami namawiam ją jednak na wydłużenie trasy spacerowej, czasami uciekam się do przekupstwa wabiąc bułką, którą kupimy w piekarni niedaleko domu.


Powrót do domu, odpoczynek, śniadanie, moja poranna krzątanina i wychodzę. Zwierzaki zostają w domu i wiem ( z weekendów), że układają się do snu.

Wracam po szesnastej i powtarzamy rytuał zakładania szelek. Spacerujemy niespiesznie, ona - obwąchując świat, ja - słuchając kolejnej książki. Ale bez względu na to, jak bardzo ją pochłaniają zapachy, a mnie literatura, co jakiś czas dotykamy się, ona ociera się o moje nogi, a ja pochylam, by musnąć ją po łepetynce.

Po spacerze coś na ząb, zarówno dla psa, jak i dla mnie. Gdy ponownie wychodzę z domu obiecuję Sarze jeszcze jeden spacer. Obietnicy dotrzymuję; nie mijamy już prawie nikogo i chwilami mam wrażenie, że ludzie są tylko za szybami oświetlonych mieszkań, że tam toczy się jakieś prawdziwe życie, a my - niczym stróże osiedla - przemierzając osiedlowe ścieżki pozostajemy obserwatorami. Czasami nasze drogi przecinają się z drogami policjantów i wówczas Sara patrzy na nich jakby chciała powiedzieć, że przecież ona ma na wszystko oko i wie, co tu się dzieje.

Kolejny, niewielki posiłek, którego najistotniejszą częścią jest sprawdzenie na koniec zawartości kocich misek. Bo może ktoś coś zostawił? A później już tylko następuje toaleta wieczorna, pucowanie łap, ogonów, zębów i powolne wyciszanie emocji z całego dnia.

Sara ma 10 lat. Są dni, w które - tak jak przedwczoraj - nie chce chodzić. Mimo pięknej pogody, stert liści, w których szalała zaledwie dzień wcześniej - nie chce. Spacer odbywamy tempem bardzo wolnym, a każdą ścieżkę parku - a trzeba Wam wiedzieć, że każdą znamy doskonale - Sara wykorzystuje, by zawrócić w stronę domu. Popołudniu dała się namówić na wyjazd w góry, ale nawet niewielka spacerowa trasa, którą pokonałyśmy, zmęczyła ją na tyle, by w samochodzie od razu usnąć.


Znajomy z wybiegu strofuje, że trzy-cztery godziny spaceru dziennie z dziesięcioletnim psem to za dużo, że wymagam od niej wysiłku ponad miarę. Obserwuję uważnie Sarę i kiedy widzę, że priorytetem dnia jest odpoczynek na legowisku, skracam czas spacerów, mimo, że gdzieś w tyle głowy wciąż mi się kołacze - "To aktywny pies, powinien dużo się ruszać".

Sara ma 10 lat. Sisi i Gusia są ośmiolatkami. To już ten czas kiedy kupuje się karmę dla seniorów, a w chłodne dni rozkręca się kaloryfer i wyściela cieniutkim ręczniczkiem, żeby koty się mogły ułożyć na ciepłych żeberkach, to ten czas, gdy kładzie się koło psa i robi mu masaż łap, gdy legowisko wykłada się dodatkowym miękkim lub udaje, że nie dostrzega się psa zwiniętego w kłębuszek na skraju pustego łóżka. To ten czas, po którym nadchodzi inny czas, czas pożegnań. Pożegnań, na które wcale nie jestem gotowa.

P.S. Gdybyście zobaczyli entuzjazm z jakim Sara gania tymczasa Piotrka, nie uwierzylibyście, że to starsza pani;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz