Utonęliśmy z mężem w robocie. Na tydzień. Nie miałam czasu gotować, ani nawet zjeść. Nie robiłam prania, nie sprzątałam, nie wymieniałam piasku w kuwecie. Nie pytałam córki jak jej idzie nauka. Nie wychodziłam z psami…
Dziś skończyliśmy, nad ranem. W skrzynce uzbierało mi się dwa miliony maili. Brudne pranie wychodzi z łazienki. Razem z kuwetą. Córki nie ma w domu i nie posiadamy informacji gdzie jest (choć mamy nadzieję, że się gdzieś tam uczy biedactwo). W lodówce znaleźliśmy już tylko światło…
A psy… hmmm… No cóż. Powiem wprost. Obawiam się, że z frustracji i braku ruchu... PSY POPADŁY W ALKOHOLIZM!
Pierwsze sygnały były niewinne. Oto kilka dni temu widzę Raptora (naszego ośmioletniego samca rasy Alaskan Malamut, prawą rękę w wychowywaniu Luny), jak biega po podwórku z puszką od piwa w pysku. Może to trochę zastanawiające było gdzie on tę puszkę znalazł (u nas piwo najczęściej towarzyszy imprezom przy grillu lub ognisku, ale w styczniu raczej takich nie organizujemy), ale w sumie puszka wyglądała na mocno życiem steraną. Może ją sobie przywlókł ze spaceru, a może zadekował gdzieś od lata i teraz wywlókł, żeby się z Luną droczyć… Nie wiem. Zarobiona byłam.
Ale wczoraj odkryłam prawdę… Było tak:
Siedzimy z mężem przy komputerze, aż tu on się zrywa i wychodzi, krzycząc przez ramię, że zaraz przyjdzie, tylko sobie ajerkoniaczek przyniesie. Po minucie słyszę z pokoju:
- Wypiłaś mi??? Naleję ci jak chcesz, ale mi nie wypijaj.
- Do mnie mówisz? – zapytałam, choć właściwie… do kogo innego? Bo przecież nie do psów…
- No do ciebie. Czemu mi wypijasz z kieliszka?
- Nic ci nie wypijam! Przecież TU siedzę!
- Do mnie mówisz? – zapytałam, choć właściwie… do kogo innego? Bo przecież nie do psów…
- No do ciebie. Czemu mi wypijasz z kieliszka?
- Nic ci nie wypijam! Przecież TU siedzę!
Mąż wsuwa głowę przez drzwi i widzę jego osłupiają twarz:
- Nie wypiłaś?... Dziwne… Dałbym głowę, że sobie nalewałem…
- Nie wypiłaś?... Dziwne… Dałbym głowę, że sobie nalewałem…
Kroi się śledztwo wiec wychodzę zza komputera na osobistą inspekcję. Idę do pokoju a tam na ławie stoi czyściutki kieliszek.
- Postawiłeś tu i nic nie wlałeś! – mówię, ale mąż się ze mną nie zgadza.
- Na bank wlewałem. Pełny kieliszek. Postawiłem tu i poszedłem po kawę i potem zapomniałem.
- To może zapomniałeś też nalać – mówię przyglądając się kieliszkowi pod światło. Czysty. Powiedziałabym nawet, że nabłyszczony!
- Postawiłeś tu i nic nie wlałeś! – mówię, ale mąż się ze mną nie zgadza.
- Na bank wlewałem. Pełny kieliszek. Postawiłem tu i poszedłem po kawę i potem zapomniałem.
- To może zapomniałeś też nalać – mówię przyglądając się kieliszkowi pod światło. Czysty. Powiedziałabym nawet, że nabłyszczony!
I dopiero TO mnie zastanowiło! Bo w naszym domu nawet zmywarka nie potrafi tak nabłyszczyć jak malamut, któremu smakuje! Mój mąż chyba pomyślał o tym samym, bo nasz wzrok jak na komendę powędrował w kierunku… w bliżej nieokreślonym kierunku, czyli we wszystkie miejsca, gdzie mogły być psy. Raptor spał w przedpokoju, i to chyba szczerze spał, bo chrapał. Za to Luna… Luna nie chrapała. ONA UDAWAŁA! Leżała na boku z głową na ziemi i mocno zaciskała powieki („ja śpię przecież, naprawdę! Śpię! Tylko nie podchodź i nie sprawdzaj dokładnie…”), a kiedy ruszyliśmy w jej kierunku cała zesztywniała, jakby ze wszystkich sił zmuszała się, żeby leżeć i udawać dalej. Niestety zdradzał ją przyspieszony oddech, wywalony jęzor i uśmiech od ucha do ucha.
Podeszliśmy z kieliszkiem w ręku:
- Luna, jak pies śpi to nie rechocze! Ani nie dyszy, ty Mały Głąbie! Gdzie ajerkoniak!
- Luna, jak pies śpi to nie rechocze! Ani nie dyszy, ty Mały Głąbie! Gdzie ajerkoniak!
Luna otworzyła oczy, ziewnęła, mlasnęła i… na widok kieliszka, który mój mąż oskarżycielsko podsunął jej pod nos, zamknęła oczy i znów "zasnęła".
- Nie przyzna się – stwierdził mój mąż.
- Za cwana – zgodziłam się.
- Nie przyzna się – stwierdził mój mąż.
- Za cwana – zgodziłam się.
Zabrałam mu kieliszek. Na babską przebiegłość najlepsza jest… babska przebiegłość. Nalałam pełne 20 ml ajerkoniaku, wyciągając i chowając butelkę z głośnym dzwonieniem i trzaskaniem drzwiczkami od barku. Postawiłam kieliszek na ławie z donośnym brzdęknięciem. Wzięłam osłupiałego męża za rękaw i wyprowadziłam teatralnie z pokoju. Przymknęliśmy drzwi i czekaliśmy. Po kilku chwilach usłyszeliśmy skradanie…
Luna umie chodzić na palcach. Przysięgam. Zresztą Raptor też potrafi. Luna idzie na palcach kiedy w pysku ma klapek, który zamierza rozerwać na strzępy na osobności. Raptor, kiedy ukradnie paczkę chusteczek. Luna, kiedy wchodzi na piętro sprawdzić co porabiają koty. Raptor, kiedy przechwyci kromkę chleba z masłem, "porzuconą" przez nas w kuchni… Nasze psy chodzą bezgłośnie jak duchy… ZAWSZE, kiedy POPEŁANIAJĄ PRZESTĘPSTWO!
I tak właśnie, bezgłośnie, na palcach, Luna podeszła do kieliszka z ajerkoniakiem…
-ACHA! – wrzasnęliśmy oboje wyskakując zza drzwi. Luna łypnęła na nas niebieskim okiem, z jęzorem wciąż upchanym w małym kieliszku i z dowodem rzeczowym nr 1 spływającym po brodzie, kieliszku i ławie. Jakąś sekundę zajęła jej analiza sytuacji – no bo wyprzeć się nie mogła. Ani zwalić na Raptora. A skoro tak, to co jej szkodziło skończyć degustację. Obróciła się tyłem i najspokojniej w świecie wylizała drugą porcję ajerkoniaku tego wieczora. Zanim zdążyliśmy zareagować.
- Jak będziesz chciała, to powiedz, to ci naleję. Ale z mojego nie wypijaj – powiedział jej mąż, kiedy już odzyskał głos. I po tym jak skończyliśmy się śmiać…
- Upiłeś ją! – oskarżyłam męża przyglądając się co Luna wyprawia ze swoim kocykiem (przysięgam, dużo widziałam, ale tej sztuczki nie pokazał mi dotąd żaden pies. Można ją nazwać: „rzucanie kocykiem pod brzuchem, przy użyciu przednich łap, i wyskoku z tylnych, z lądowaniem na pysku”).
Ale chwilę później doszłam do wniosku, że to nie wina męża. Tylko okoliczności. Luna chciała na spacer. A jak nie na spacer, to choć się pobawić. Znosiła mi pod nogi sterty pluszaków. Wyciągnęła piłkę spod szafy. Poprzycinała gałęzie w ogrodzie. Wykopała studnię. Zjadła parę butów…
Zrobiła wszystko co mogła. A ja nic. Wciąż pracowałam…
Zrobiła wszystko co mogła. A ja nic. Wciąż pracowałam…
W takiej sytuacji każdy by się sfrustrował. A na frustrację najlepszy jest drink i… spacer…
Skoro drink już był, to mogłam zrobić tylko jedno. Wzięłam dwa malamuty na smycze... jeden zaspany, drugi pijany... i poszłam na nocną włóczęgę.
PS.
Obrońców praw zwierząt informuję, że na potrzeby ilustracji niniejszego posta został przyrządzony specjalny ajerkoniak w wersji dla malamutów, czyli bezalkoholowy (podaję przepis: jajko + cukier + trochę śmietanki. Utrzeć, rozbełtać, zjeść połowę, resztę podać psu w nietłukącym się kieliszku. Zrobić zdjęcie. I umieścić na forum ku radości bliźnich). Smakował... choć chyba mniej niż wersja dla ludzi...