piątek, 28 grudnia 2012

Kalendarz Metamorfozy 2013

Przedstawiam Wam dziś kalendarz z malamutami na nadchodzący rok, kiedyś bezdomnymi, bez własnego człowieka, a teraz w swoich domach, zadbanymi i kochanymi. W kalendarzu w formacie A3 są 52 zdjęcia, po 4 na każdy miesiąc. A to i tak nie wszystkie takie psy, tylko część z nich. Na każdym zdjęciu jest szczęśliwy pies, co na pewno ociepli dowolną ścianę, na której ten kalendarz zawiśnie. Wiem to, bo jeden taki już wisi na mojej ścianie, a dokładnie przyszłoroczny wisi pod tegorocznym czekając na swoją kolej. Dla zachęty przykładowa kartka z października z opisywaną tu nieraz Luną:
Kalendarz jest czytelny, psy są piękne, ale to nie wszystkie zalety. Warto, naprawdę warto go kupić, bo to pomoże kolejnym takim malamutom. Całość dochodu ze sprzedaży zostanie przekazana na pomoc potrzebującym psom, czym zajmie się fundacja FAM. Jest to możliwe dzięki sponsorom, którzy są wymienieni na stronach kalendarza. Można oczywiście kupić więcej sztuk i rozdać rodzinie i znajomym, ja co roku kupuję jeden do pracy, dzięki czemu mogę na niego spojrzeć i się uśmiechnąć do tych mordeczek kudłatych.
Gdzie go kupić? Najłatwiej chyba na allegro, szukając w przedmiotach sprzedającego AdopcjeMalamutow w dziale kalendarze ścienne. Przy okazji możecie przejrzeć również inne działy, bo tak samo pozostałe przedmioty wystawione przez fundację są sprzedawane po to, żeby pomóc. Na allegro znajdziecie zdjęcia wszystkich stron kalendarza. Nie umieszczam bezpośredniego linku, bo aukcje się kończą, a link do aukcji fundacyjnych powinien pozostać stały.

wtorek, 25 grudnia 2012

Alaskańska Opowieść Wigilijna - historia prawdziwa



No więc mamy Święta. Najbardziej magiczny czas w całym roku. Usiądźcie sobie wygodnie przy kominku, weźcie na kolana komputer… No dobrze, na kolana weźcie dziecko. Albo kota, albo psa. A najlepiej wszystkich. A komputer połóżcie tuż obok, tak żebyście mogli całej rodzinie przeczytać tą nową wersję Opowieści Wigilijnej: historię o cudzie, który wydarzył się naprawdę.
 

To było maleńkie mieszkanko na poddaszu starej kamienicy. Podłoga z niemalowanych desek lśniła czystością. Jedyne okno w jedynym pokoju wychodziło na dachy Warszawskiej Starówki, podobnie jak cały świat, okryte miękką kołderką puszystego śniegu.

Zbliżały się święta, a ja siedziałam na wygodnej, czerwonej kanapie i plotłam bzdury popijając pyszną herbatę… najwolniej jak się dało.  W przelocie uchwyciłam spojrzenie męża:

„Tak, gadaj, a jak się zmęczysz to Cię zmienię. I nie wychodzimy!”

Rozejrzałam się tysięczny raz przeskakując z tematu na temat, nie kończąc poprzedniej myśli i nawet nie zdając sobie sprawy jaka muszę wydawać się roztrzepana.

No nie. Choćbyśmy stanęli na uszach, na pewno nas tu nie przenocują. Zwyczajnie nie ma gdzie…

Na podłodze bawiły się psy. Freya wyglądała na prze-szczęśliwą. Zachęcała do zabawy i gonitw po tym maleńkim pokoju, każdego kto tylko dawał się zachęcić.

To był dzień pełen wrażeń. Najważniejszy dzień w jej życiu…

Jechała z nami pięć godzin, potem była godzinę na spacerze, potem znów jechała i znów prawie godzina spaceru, w pięknym miejscu, ze śniegiem, ludźmi i bożonarodzeniowym jarmarkiem, tymi wszystkimi pachnącymi rybą, serem i ciasteczkami straganami, z których uśmiechali się do niej i kupcy i ich towary. Freya była pewna, że jak dłużej tam pochodzimy to w końcu uda jej się wyłudzić jakąś rybę w zamian za piękny uśmiech i oczy „psa ze schroniska”. Ja właściwie też byłam tego pewna, zwłaszcza, że zarówno uśmiech jak i spojrzenie były testowane na każdym straganie. I działały. A potem weszliśmy do jednej z kamieniczek i wspięliśmy się na górę po wysokich spiralnych schodach otaczających ogromną klatkę schodową, w której współcześni deweloperzy upchnęliby jakieś dwa tysiące mieszkań.  Na szczycie czekali na nas według wzrostu: roześmiany Benek (lat 15, 200 cm wzrostu. Albo 250…), Magda (lat nieco więcej, wzrostu o połowę mniej), Chinook (Alaskan Malamut rozmiar XL, szczupły, piękny, spokojny, niesamowity) i Zosia (mała kotka rasy złożonej, biała w brązowe łaty, na których były bure prążki, co wyglądało jakby się ubrała w dwa futerka na raz. Rozmiar najmniejszy z całej czwórki, ego największe, jak to u kota, który na co dzień musi znosić alaskańskie towarzystwo) . Na widok tej czwórki Freya dosłownie oszalała. Ostatnie piętro zwyczajnie zawlekła mnie za sobą w charakterze balastu nawet nie zauważając, że sapię jak lokomotywa w stanie przedzawałowym i zupełnie nie nadążam. 

Wiecie jak to jest, kiedy spotykają się zagubione dusze? Powietrze wokół nich się zagęszcza i tworzy się coś na kształt namagnesowania. Taka nieznana właściwość czasoprzestrzeni, która skręca się w powróz i łączy dwa serca mocno, na zawsze. Oczy wtedy lśnią i widać w nich ulgę odnalazienia. Jakby te dwa serca zawsze do siebie należały, tylko przez lata nie mogły się znaleźć. I to właśnie zobaczyłam na szczycie tych starych, przedwojennych schodów, kiedy Magda po raz pierwszy przytuliła Freyę.

A potem przywitał ją Chinook. Bardzo ładnie, łagodnie, przyjaźnie, z wielkim zainteresowaniem. I przepuścił w progu do nowego domu. Freya zawahała się. Spojrzała na mnie pytająco.

- No idź, proszę. Wchodzimy tu - powiedziałam psu i ruszyłam za nią pewnym krokiem, choć ani mówienie, ani chodzenie nie należało w tamtej chwili do moich mocnych stron. W gardle miałam wielką gulę, sama nie wiedziałam czy to ze szczęścia czy z żalu, głos przykleił mi się do krtani i tkwił tam ledwo słyszalny na zewnątrz. Z chodzeniem nie było lepiej: kolana były jak z waty, po części dlatego że ostatnie piętro przedwojennej kamienicy jest na wysokości Mont Blanc, a ja się tam dostałam biegiem, a po części dlatego, że mi się ta wata w kolanach zalęgła na widok przywitania Magdy i Frei. I najchętniej w ogóle bym tego progu nie przekraczała, zabrałabym psa, powiedziała, że to pomyłka i wróciła do domu, biegiem, 350 km bez odpoczywania, żeby tylko… tylko żeby Frei nie oddawać. Bo wiedziałam, że ją oddam. Wiedziałam, bo poznałam po tym gęstym powietrzu, po sznurze skręconym z czasoprzestrzeni na drewnianym podeście starej kamieniczki, bo tym lśnieniu oczu widziałam, po nieśmiałym uśmiechu Frei i po jaśniejącej twarzy Magdy, po spojrzeniu Benka i trzech machnięciach Chinookowego ogona. Po tym właśnie rozpoznałam, że jak wejdziemy do tego tyciutkiego pokoiku na poddaszu to ona już tam zostanie. Bo Magda i Benek i Chinook i nawet niezbyt przekonana Zośka wyglądali… nie, nie wyglądali, oni BYLI rodziną Frei. Byli nią zawsze. Tylko się długo szukali.

Więc teraz siedzieliśmy: ja i milczący mąż na poddaszu i w panice wymyślaliśmy preteksty, żeby jeszcze tam zostać. Freya co chwilę podbiegała do nas, żeby upewnić się, że jeszcze może tu być i bawić się z tym fajnym psem, który natychmiast przypadł jej do gustu. Magda i Benek dzielnie znosili naszą paplaninę, choć widziałam, że chcą już z Freyą zostać sami.

Pora się zbierać.

Trzeba będzie wyjść bez pożegnania. Zostawić psa tak, jakby to była najnormalniejsza sprawa na świecie. Dla jej dobra. Żeby jej nie stresować, nie zasmucić. Żeby nie poczuła się odrzucona.
Jeszcze raz chciałam ją przytulić. Ale nie mogłam. Ona już nie była moja. Dałam jej ciasteczko ze stołu z rozkoszą ulegając jej spojrzeniu „psa ze schroniska”. Kurczę. Bo coś mi się przecież należy za to całe rozstanie. Niech się Magda martwi jak ja z tego odchudzić.

- A jak to się stało, że zainteresowałaś się Freyą? Jak się o niej dowiedziałaś? – zapytałam jeszcze, bo już żaden inny temat nie przychodził mi do głowy.

- Przeczytałam List do Mikołaja. Ten z Bloga. Ktoś go udostępnił na Facebooku. I się poryczałam. A potem znalazłam jej wątek na Forum, przeczytałam Benkowi, śmialiśmy się i płakaliśmy.  I wspólnie podjęliśmy decyzję o adopcji…

A więc to tak...
Rozejrzałam się po raz ostatni. Naburmuszona kotka Zośka siedziała na telewizorze, wyraźnie oczekując, że wkrótce zabierzemy tego nowego intruza i pójdziemy jak przyszliśmy. Chinook z Freyą spali obok siebie na podłodze. W powietrzu maleńkiego mieszkanka na poddaszu miłość lśniła jak brokat. A mój pies tymczasowy pasował tam jak ostatni, najważniejszy kawałek puzzlowej układanki, dzięki któremu obrazek stawał się pełny.

Wyszliśmy. Freya chciała iść z nami, ale Magda mocno ją przytuliła. Mąż zawahał się w progu, jakby się rozmyślił, ale pociągnęłam go za kurtkę i zamknęłam za nami drzwi. Zbiegliśmy po schodach jak dwójka szaleńców. Już nas tak nie cieszył śnieg ani świąteczny jarmark. I zapomnieliśmy, że jesteśmy głodni. Spojrzałam w niebo. Specjalnie, żeby łzy nie pociekły po policzkach. Mój mąż też tam patrzył. Nad dachami starówki, pobrzękując dzwoneczkami, pędziły sanie Mikołaja, zaprzężone w 12 psów. Wyraźnie usłyszałam ho-ho-ho, kiedy Święty wychylił się z sań. Miał niebieskie roześmiane spojrzenie. Puścił do nas oko i znikł wśród białych obłoków, z których śnieg posypał się wprost na nasze twarze.

Mówicie: nie ma Mikołaja?
 
A jest właśnie! Przecież przyniósł Freyce na Gwiazdkę DOM w prezencie. Tamtego dnia, przez łzy, wyraźnie go widziałam. Miał twarz wszystkich Facebookowych znajomych, którzy udostępnili post "List" z Freyową prośbą o DOM.
Więc teraz, ode mnie i od Frei, i od obu naszych rodzin: 


Dziękujemy Mikołaju!







piątek, 14 grudnia 2012

Polarne misie.


   Nareszcie i do nas zawitała zima, białą mięciutką kołdrą okryła ziemię. Osobiście tę porę roku lubię powiedzmy to szczerze średnio, lecz moje psy po prostu szaleją, dlatego patrząc na nie, cieszę na widok śniegu.
   Ogień w kominku daje nie tylko ciepło, lecz i odczucie spokoju. W piekarniku dochodzi czekoladowe ciasto - chyba pora wywalić psy na dwór. Bafulec radośnie leci, Maniek dość leniwie się podnosi - przeszkadza mu zapach biszkopta, lecz zachęcany przez braciszka, dosłownie, jak kaczątko, przewala się przez próg i.... aktywnie włącza się do zabawy. Zaczyna się gonitwa, przewracanie się, turlanie w śniegu, aż ciężko śledzić okiem ruchy chłopaków. Wiem, że za godzinę zamiast dwóch psów będę miała dwa śnieżne bałwany, które powoli będą topniały w domu, lecz od dawna nie przejmuję się takimi rzeczami - malamuty nauczyły mnie cieszyć się każdą chwilą życia i pogardy do rzeczy materialnych. No, bo i po co przejmować się zjedzoną skórzaną kanapą, jeśli zawsze się da zastąpić ją nową? Tak samo, jak nie ma, co histeryzować z powodu utraty jakiegoś tam włoskiego buta, przecież w adydaskach jest Ci pańcia znacznie wygodniej. A już o kablach słuchawkach, komórkach i książkach w ogóle nie ma, co wspominać, ponieważ poważni faceci takimi głupotami sobie głowy nie zaprzątają. Przez jakiś czas obserwuję zabawy chłopaków, wszystko w porządku, dlatego wracam do domu. Zaparzam sobie kawę, kroję spory kawałek ciasta, a co, chyba mogę sobie na to pozwolić, i siadam przy kominku, gdzie języki ognia liżą drewno. Aż nie chcę mi się wierzyć, że nikt obok nie żebrze i mogę spokojnie rozkoszować się pysznym biszkoptem, popijając go kawą - życie jest piękne. Dla porządku i spokoju osobistego, co jakiś czas rzucam okiem na dwór, sprawdzając, co porabiają chłopaki. Moje misie świetnie się bawią i nic nie wskazuje na to, że zabawa może przekształcić się w bójkę. Siadam przy kompie i pogrążam się w wir internetu, całkowicie zapominając o czasie. Z morza marzeń wyrywa mnie okropny hałas, to chłopaki domagają się, żeby wpuszczono ich do domu. Lecę otworzyć im drzwi, ponieważ istnieje obawa, że  wejdą do domu razem z nimi. Ledwie zdążam się odsunąć a moja banda wpada z siłą huraganu Katrina i szczęśliwa pada koło kominka, gdzie od razu pojawia się ogromna kałuża. Hmm, czy ktoś mi mówił, że malamuty to polarne misie i wolą przebywać na dworze? Najwyraźniej nie moje...

poniedziałek, 26 listopada 2012

I tak to się zaczęło...

Luty 2012 roku.

Umiera Misia-najfajniejsza i najbardziej cwana bernardynka jaką Matka Natura na świat wydała.Jedyna istota, która po odejściu znanego już co niektórym Romea była blisko i pozwalała popłakać w futerko.
Jak powszechnie wiadomo kobiety są twarde i nie pozwalają sobie na łzy w nieodpowiednim towarzystwie, więc padło na Misię. Aż tu nagle budzisz się pewnego dnia a jej już nie ma...Odeszła- no cóż kolej rzeczy, cykl życia, prawo natury...Dla nas smutek trwający miesiącami.
Jak to mówią- czas lekarstwem na wszystko. W tym przypadku było podobnie- zostały przecież wspomnienia.

Nadszedł dzień , kiedy zaczęliśmy się zastanawiać nad nowym domownikiem...No i zaczęło się starcie Tytanów. Temat bitwy na głosy toooo: " Mały vs. duży". Miałam w drużynie Kubę i ojca. Brat jak zwykle neutralny, a mama zaczęła grać nie fair. Przekupiła Kubę autkami i stanęło na 2:2. Już wiem po kim mam te jędzowate geny...
No to szukamy miłego, małego szczeniaczka...W tym momencie muszę się przyznać, że mam problemy ze wzrokiem a poza tym "wielkość" to przecież pojęcie względne.
Oglądam ja sobie te śliczne, małe mamuciątka o rozbieżności cenowej 300- 1700 zł aż tu nagle Millo. Nie no ideał! Cichaczem za telefon a tam mi mówią, że zarezerwowany. No ja tu się narażam na gniew Władzy Najwyższej ( czyt. Mamy) a oni juz go zarezerwowali??? Co za świat!
Mijają dni, miesiące, mija rok.....
Tak naprawdę to kilka dni ale niech będzie bardziej nastrojowo.
Wracam na magiczny portal, który zawsze będzie mi się kojarzył z matematyką- "Jakubowska szybciej do tej tablicy!" i wracam również do srebrnych pyszczków. Przewijam, przewijam, przewijam i przewijam a tam kto? A no Elmo! Za plecami słyszę takie cichutkie " E to on. No już nie przewijaj dalej. Wróć! Kurcze znowu mam ci komputer zawiesić żebyś zrozumiała?"
Załapałam! To on, to on. Elmo będzie naszym kochanym futrzakiem. Dzwonię i słyszę "Elmiś czeka, adopcja, wątek na forum, ankieta, wizyta przedadopcyjna"
- Mamooooo będziemy mieli psa. Ktoś przyjedzie z nami o tym pogadać.

Nadszedł sądny dzień. Będą o 14. Mama od rana stoi i piecze tą swoją szarlotkę z budyniem, żeby było fajnie. A ja? Ja siedzę i się modlę: " Oby przywieźli jakiegoś psa. Zobaczy je to tez będzie chciała"
Przyjechali- miła Pani, miły Pan i miły Chłopak. Na początku jakby ich nie zauważyłam. Widziałam tylko dwa włochate, ogromne mamuciska. Otrzeźwiło mnie jak usłyszałam za plecami:
- Jezuuu jakie wielkie bydlę...- Matka. Nie mogła wyjść trochę później jak już by siedziały albo leżały? O czym ja gadam? Oczywiście, że nie mogła. To przecież moja mamusia, po kimś odziedziczyłam wyczucie sytuacji...
Bardzo miłe spotkanie- pomijając wylewające się zewsząd cwaniactwo moich kotowatych paskud.
Teraz trzeba "załatwić" to z matulą. U niej stara śpiewka:
- Widziałaś jakie wielkie? A jakie zęby miały? Taki pies nas zje...
- Ale mamusiu...
- Nie przerywaj mi jak mówię!!! Ten większy bardziej mi się podobał.
Zahaczyłam szczęką o próg w drzwiach ale wycofałam się dyskretnie zostawiając ja ze swoją dumą sam na sam.
Telefon- Białystok- K***a jaki Białystok? To już prawie Syberia przecież. Jak ja się tam dostanę. To przecież będzie wyprawa jak w 80 dni dookoła świata. Tata- nie, brat- nie....

Buddyzm- nauka głosząca m.in. to by życzyć i dawać szczęście innym.
- Oj Kaziu nie masz pojęcia jaka bym była szczęśliwa mając tego psa.
- Pojadę z Tobą.

Tadaaaaammmmm. Etap I zakończony sukcesem.

Etap II czyli jak powiedzieć 600 km, żeby nie zabolało.
Tok myślenia rudzielca? Białystok- Ośrodek buddyjski- medytacje...Musi się udać. No i się udało.

Etap III- K***a zapomniałam o dziecku!!!
Co ja z Kubą zrobię? Przecież nie wezmę go ze sobą bo się biedactwo zanudzi w samochodzie, a ja od jego marudzenia pt" Daleko jeszcze" osiwieję. Romeo? Oczywiście, że wezmę na weekend ale za 2 tygodnie bo mam randkę.Brat- nie. Ojciec- tak.
Przegłosowane, bo ojcu z racji wieku postanowiłam dobrodusznie przyznać 2 głosy.

No to jedziemy. Droga, droga, droga. O! Warszawa.Droga, droga, droga...droga wybrukowana? Polna droga? Jaka biała kapliczka? O są linie energetyczne. Jesteśmy!
Psy...psy...psy...Elmo...psy...psy...a To musi być Greta.Dlaczego w obecności psów nie dostrzegam swoich homo sapiens?
Pogadali, pooglądali, na spacerze byli- czas pomedytować. Cóż- nawet Buddyści dziwnie spoglądali słysząc: " Nie, my nie na kurs. My tylko po psa i do domu". Dzielnie przesiedziałam 30 minut medytacji nie rozumiejąc ani słowa i udając, że w ogóle mnie tyłek nie boli po 8 godzinach w samochodzie.

Podróż powrotna? MIODZIO!

Mały wymiotuje...duży wymiotuje...zatrzymaj się bo będę następna! Czyszczenie auta i dalej w drogę. Powtórka z rozrywki żebym nie usnęła i w końcu upragniony spokój.
Częstochowa- Ronek już u Mamci na rękach, a ja czuję, że mi żołądek żeberka podgryza. Dobra niech będzie nawet Mc Donalds. Ucieszona z pełną papierową torbą wsiadam do samochodu... co za idiotka!!!
Jak wpadłam na pomysł, żeby przynieść mięso do auta, w którym jest pies?!
- Auuuu daj, daj, daj
- Nie bo będziesz rzygać
- Nie będę obiecuję, nie będę...
- Dobra masz.

Futerkowy łaskawca postanowił zostawić mi pół bułki po chamburgerze, więc czułam się doceniona przez moment.Do momentu kiedy zza kierownicy nie dobiegł głos:
- Ale się obżarłem! Chyba pęknę zaraz.
A ja chyba zaraz kogoś zabiję i zacznę od tych niefuterkowych!!!
Spokojnie ruda, tylko spokojnie...ommmmmm....ommmmm....1,2,3,4,5,6,7,8...Auuuuuuuu auuuuuu
- Nie mam już kurde mięsa!!! Wszystko zjedliście!!!

Dom, dom, kuchnia, lodówka....Elmiasty pyszczek pierwszy! Oj nie kochany, schabowego nie oddam wrrrr....
Oddałam.
Co się za mną stało? Oddałam schabowego?
Chyba się zakochałam...

wtorek, 20 listopada 2012

List



Szanowny Eskimosie Mikołaju,

Słyszałam jak o tobie gadali. Podobno mieszkasz na północy i masz coś wspólnego ze śniegiem i saniami. Czyli jesteś jednym z nas. To powinno ułatwić sprawę.

Nazywam się Freya i mam 3 lata. Albo trochę więcej, tak dokładnie to nie wiem. Mieszkam w Domu Tymczasowym, który bardzo lubię, bo to jest coś ZNACZNIE LEPSZEGO niż  schronisko.  Bardzo lubię spacery, winogrona, bieganie, spacery, jedzenie, spacery, jedzenie oraz bieganie. Oraz spacery.

I Eskimosów. Ich lubię najbardziej.

Eskimosi to taki gatunek psa, który szczerzy zęby kiedy mu wesoło, umie zdobywać wielkie ilości jedzenia popakowanego w plastik oraz porusza się na dwóch łapach, z reguły tylnych. Za to przednimi łapami Eskimosi głaskają, przytulają, otwierają LODÓWKĘ i doczepiają się na spacerze do końca smyczy, którą ciągnie ich pies (czasem bardzo się musi przez to napracować, żeby ich zaciągnąć wszędzie tam gdzie chce). Poza tym można sobie koło Eskimosów siedzieć, albo leżeć, albo leżeć na plecach, albo na boku, albo można sobie chodzić koło nich, albo żebrać. Można się też z nimi bawić. Pluszową truskawką albo taką łasicą co piszczy jak się ją zabija. Z tym, że tą łasicą to nie wszyscy. Tylko Raptor może, taki jeden pies co ja go przypadkiem znam, bo jest wielki i… to raczej jego łasica. A inne, mniejsze psy, takie jak dajmy na to JA, to nie mogą. Bo im Raptor zabiera.

Eskimosi mieszkają w igloo, który się nazywa DOM. I kochają swojego psa. Zabierają go na spacer, dają mu jeść, czeszą futerko, szczególnie jak taki przykładowy pies, dajmy na to JA, za tym PRZEPADA. I na psa się nie gniewają. Nie bija go smyczą ani szpadlem, ani kijem, ani niczym. I nigdy, ale to nigdy, nie zamkną go w komórce na węgiel. No i kąpią go niezbyt często.  A kiedy z nim wychodzą, to ZAWSZE WRACAJĄ. I nie zostawią psa samego, przywiązanego do drzewa w obcym lesie albo przy drodze i nie uciekną. NIGDY. CHOĆBY NIE WIEM CO! Nawet, jakby pies był trochę niegrzeczny. No powiedzmy, jakby zjadł kurę, która miała być na obiad, albo wykopał sztolnię w ogrodzie. Albo się PRZYPADKIEM wytarzał w kupie lisa. Nie porzucą psa, tylko go wezmą ze sobą do DOMU. I najwyżej wykąpią za karę. Ale i tak, potem, dadzą mu czyściutki kocyk. Jego własny. I miskę z chrupkami.

Więc cię Mikołaju, o takich Eskimosów chciałam prosić. A jak nie masz dwóch, albo więcej, to chociaż o jednego. I o DOM. Najlepiej z lodówką i bez łazienki. No chyba, że masz akurat odwrotnie, to trudno, też może być… Ale żeby koniecznie był z Eskimosami. Bo bez nich, to nie byłby dom. Może być malutki i nie musi być nowy. Byle w nim byli ludzie, którzy mają serca dość duże, żeby pomieścić w nich psa wielkości… dajmy na to MOJEJ.

I jeśli z tym kocykiem byłby problem, to nie muszę go mieć. Wystarczą ich nogi do przytulania.

No a jakbyś jeszcze miał przypadkiem taką piszczącą łasicę… Taką jak ta Raptora. Tylko MOJĄ. To mógłbyś ją dołączyć do Eskimosa i Domu. Ale nie koniecznie. Bo bez łasicy da się żyć, a bez Domu ciężko.

No to kończę, bo mnie pysk boli od trzymania kredki. Pa!
Twoja Freya

PS. Jak zakopię ten list pod brzoskwinką w ogrodzie, to go znajdziesz przed świętami?




***


Cześć Mikołaju.

Tu Raptor.

Niechcący odkopałem list Freyki. Szukałem marchewki. Ukradła mi ją i gdzieś ukryła. Pewny byłem, że pod tą brzoskwinią, bo ona wszystko tu chowa. Myśli, że nikt nie wie. Głuptas!

No i pomyślałem, że się dopiszę. Bo chciałem cię prosić o to samo. To znaczy o DOM dla Freyki. Taki jak napisała: z Eskimosami, którzy będą ją kochać i nigdy, przenigdy jej już nie zgubią. Ani przypadkiem ani celowo.  I nie zostawią w lesie ani nie porzucą na spacerze. Ona już to przeszła i nie wiem co by zrobiła, jakby ją to znowu spotkało. Wiesz jak jest: ona udaje twardziela, ale to w końcu tylko niewielki piesek. Czasem słyszę jak chlipie w poduszkę. Nie dziwię się. Dotąd było jej w życiu ciężko.

I lepiej, jakbyś jej znalazł taki dom z LODÓWKĄ. Wiesz, ona niby pisze, że nie potrzebuje, ale tak między nami: każdy pies wie, że lodówka jest w domu niezbędna. I kropka.

Może być też z kotem, bo ona bardzo koty lubi, choć nigdy, przenigdy się do tego nie przyzna. Rozumiesz, taka psia duma.

I dzieci lubi. Bardzo. Pewnie chciałaby mieć jedno eskimoskie dziecko do przytulania. Albo lepiej dwanaście. Tyle, że dom z jednym pewnie łatwiej będzie ci znaleźć niż taki z dwunastką.

A co do ewentualnej pluszowej łasicy, co piszczy jak się ją zabija, to hmmm… Jak masz jakąś na zbyciu, to podrzuć do mnie. Ja się nią lepiej zaopiekuję.

No to lecę szukać mojej marchewki. Jak nie znajdę, to może nie będziesz musiał Frei tego domu załatwiać, bo normalnie ZABIJĘ.

Pozdrówka,
Raptor.

PS.
Zakopię  to w tym samym miejscu. Żebyś na pewno znalazł. Wiesz, tam gdzie Freya chowa wszystkie swoje skarby. Trochę mi się pośliniło jak pisałem, ale nie jest łatwo pisać za pomocą pyska. Nie wspominając o tym, że nie wiem jak wytłumaczę moim Eskimosom zeżarty długopis.

PS2.
Tak sobie pomyślałem, że jeszcze tylko na koniec spróbuję wyjaśnić… no… bo żebyś sobie nie pomyślał, że ja chcę się jej pozbyć! Ja już się nauczyłem, że jak jakiś pies znajduje swoich Eskimosów, to nie oznacza, że ja będę mógł przechwycić jego miskę… Więc NIE. Wcale mi nie zależy żeby zniknęła. Lubię ją. Fajna z niej babka i przyjemna towarzyszka wypraw. Chociaż strasznie się dyga, żeby zawsze przychodzić do Eskimosów na wołanie. I w ogóle ona jest z tych świętych, co to nigdy żadnego przestępstwa wbrew Eskimosom nie popełniają. Ale poza tym, że jest taka idealnie-grzeczna, to nie ma innych wad. I ja ją bardzo lubię. No i właśnie dlatego… ehmmm… po prostu…

Bo czasem jak się kogoś lubi, tak naprawdę, w głębi serca, to się woli, żeby on był szczęśliwy. I ja tak właśnie wolę: niech Freya będzie szczęśliwa.  Niech ją ktoś bardzo pokocha. Tak do końca życia. I niech zamieszka w domu z lodówką, z tymi swoimi wyśnionymi Eskimosami. Nawet jakbym przez to musiał już zawsze sam się bawić… Bo wiesz, ona tego domu BARDZO POTRZEBUJE.




***




Kochany Mikołaju.

Ja już właściwie w Ciebie nie wierzę. Ale przypadkiem znalazłam w ogrodzie tę brudną, zaślinioną kartkę z jakimiś gryzmołami i pomyślałam, że to może być znak. Więc postanowiłam napisać. Przecież cuda się też czasem zdarzają…

Jest tu, w Domu Tymczasowym, taki jeden mały piesek. Już długo szuka swojego miejsca na ziemi i wciąż jest niczyj. A mi od tego pęka serce, bo to taka dobra psina. Grzeczna. Ułożona. Oddana. Zabawna i rozczulająca.

Więc o cud proszę. Dla niej. Cud ADOPCJI.

Pozdrawiam Ciebie i Renifery, z góry dziękuję,
Asia

PS.
A jeśli miałbyś gdzieś przypadkiem w worku, niepotrzebne, takie piszczące łasice, to może mógłbyś podrzucić też dwie przy okazji: dla Frei i dla Raptora.

PS2.
Schowam ten list tam gdzie go znalazłam: pod brzoskwinię. Może wiatr go zabierze z jesiennymi liśćmi prosto do Finlandii.

PS3.
A tak przy okazji... Zawsze chciałam zapytać: czemu Ty właściwie do sań przypinasz renifery? Z psami byłoby szybciej. Jakbyś zapakował do zaprzęgu Freyę i jej znajomych, to byś w roku mógł wszystko obskoczyć 3 razy. Pomyśl nad PRAWDZIWYM zaprzęgiem do tych swoich sanek. A jak nie masz doświadczenia, to my Ci wszystko doradzimy! Dziewczyny Ci nawet sledy pożyczą, żebyś nie musiał inwestować na początku. I psy też się załatwi na pierwszy raz, zanim sobie stado zbudujesz. Z nami spoko: mówisz - masz. Więc to przemyśl i... czekamy!