No
więc mamy Święta. Najbardziej magiczny czas w całym roku. Usiądźcie sobie
wygodnie przy kominku, weźcie na kolana komputer… No dobrze, na kolana weźcie
dziecko. Albo kota, albo psa. A najlepiej wszystkich. A komputer połóżcie tuż
obok, tak żebyście mogli całej rodzinie przeczytać tą nową wersję Opowieści
Wigilijnej: historię o cudzie, który wydarzył się naprawdę.
To było maleńkie mieszkanko na poddaszu starej
kamienicy. Podłoga z niemalowanych desek lśniła czystością. Jedyne okno w
jedynym pokoju wychodziło na dachy Warszawskiej Starówki, podobnie jak cały
świat, okryte miękką kołderką puszystego śniegu.
Zbliżały się święta, a ja siedziałam na wygodnej, czerwonej
kanapie i plotłam bzdury popijając pyszną herbatę… najwolniej jak się
dało. W przelocie uchwyciłam spojrzenie
męża:
„Tak, gadaj, a jak się zmęczysz to Cię zmienię. I nie
wychodzimy!”
Rozejrzałam się tysięczny raz przeskakując z tematu na
temat, nie kończąc poprzedniej myśli i nawet nie zdając sobie sprawy jaka muszę
wydawać się roztrzepana.
No nie. Choćbyśmy stanęli na uszach, na pewno nas tu nie
przenocują. Zwyczajnie nie ma gdzie…
Na podłodze bawiły się psy. Freya wyglądała na
prze-szczęśliwą. Zachęcała do zabawy i gonitw po tym maleńkim pokoju, każdego
kto tylko dawał się zachęcić.
To był dzień pełen wrażeń. Najważniejszy dzień w jej życiu…
Jechała z nami pięć godzin, potem była godzinę na spacerze,
potem znów jechała i znów prawie godzina spaceru, w pięknym miejscu, ze śniegiem,
ludźmi i bożonarodzeniowym jarmarkiem, tymi wszystkimi pachnącymi rybą, serem i
ciasteczkami straganami, z których uśmiechali się do niej i kupcy i ich towary.
Freya była pewna, że jak dłużej tam pochodzimy to w końcu uda jej się wyłudzić
jakąś rybę w zamian za piękny uśmiech i oczy „psa ze schroniska”. Ja właściwie
też byłam tego pewna, zwłaszcza, że zarówno uśmiech jak i spojrzenie były
testowane na każdym straganie. I działały. A potem weszliśmy do jednej z kamieniczek
i wspięliśmy się na górę po wysokich spiralnych schodach otaczających ogromną
klatkę schodową, w której współcześni deweloperzy upchnęliby jakieś dwa tysiące
mieszkań. Na szczycie czekali na nas według wzrostu: roześmiany Benek (lat 15, 200 cm wzrostu. Albo 250…), Magda
(lat nieco więcej, wzrostu o połowę mniej), Chinook (Alaskan Malamut rozmiar
XL, szczupły, piękny, spokojny, niesamowity) i Zosia (mała kotka rasy złożonej,
biała w brązowe łaty, na których były bure prążki, co wyglądało jakby się
ubrała w dwa futerka na raz. Rozmiar najmniejszy z całej czwórki, ego
największe, jak to u kota, który na co dzień musi znosić alaskańskie
towarzystwo) . Na widok tej czwórki Freya dosłownie oszalała. Ostatnie piętro
zwyczajnie zawlekła mnie za sobą w charakterze balastu nawet nie zauważając, że
sapię jak lokomotywa w stanie przedzawałowym i zupełnie nie nadążam.
Wiecie jak to jest, kiedy spotykają się zagubione dusze?
Powietrze wokół nich się zagęszcza i tworzy się coś na kształt namagnesowania.
Taka nieznana właściwość czasoprzestrzeni, która skręca się w powróz i łączy
dwa serca mocno, na zawsze. Oczy wtedy lśnią i widać w nich ulgę odnalazienia.
Jakby te dwa serca zawsze do siebie należały, tylko przez lata nie mogły się
znaleźć. I to właśnie zobaczyłam na szczycie tych starych, przedwojennych
schodów, kiedy Magda po raz pierwszy przytuliła Freyę.
A potem przywitał ją Chinook. Bardzo ładnie, łagodnie,
przyjaźnie, z wielkim zainteresowaniem. I przepuścił w progu do nowego domu.
Freya zawahała się. Spojrzała na mnie pytająco.
- No idź, proszę. Wchodzimy tu - powiedziałam psu i ruszyłam
za nią pewnym krokiem, choć ani mówienie, ani chodzenie nie należało w tamtej
chwili do moich mocnych stron. W gardle miałam wielką gulę, sama nie wiedziałam
czy to ze szczęścia czy z żalu, głos przykleił mi się do krtani i tkwił tam
ledwo słyszalny na zewnątrz. Z chodzeniem nie było lepiej: kolana były jak z
waty, po części dlatego że ostatnie piętro przedwojennej kamienicy jest na
wysokości Mont Blanc, a ja się tam dostałam biegiem, a po części dlatego, że mi
się ta wata w kolanach zalęgła na widok przywitania Magdy i Frei. I najchętniej
w ogóle bym tego progu nie przekraczała, zabrałabym psa, powiedziała, że to
pomyłka i wróciła do domu, biegiem, 350 km bez odpoczywania, żeby tylko… tylko
żeby Frei nie oddawać. Bo wiedziałam, że ją oddam. Wiedziałam, bo poznałam po
tym gęstym powietrzu, po sznurze skręconym z czasoprzestrzeni na drewnianym
podeście starej kamieniczki, bo tym lśnieniu oczu widziałam, po nieśmiałym
uśmiechu Frei i po jaśniejącej twarzy Magdy, po spojrzeniu Benka i trzech
machnięciach Chinookowego ogona. Po tym właśnie rozpoznałam, że jak wejdziemy do tego
tyciutkiego pokoiku na poddaszu to ona już tam zostanie. Bo Magda i Benek i
Chinook i nawet niezbyt przekonana Zośka wyglądali… nie, nie wyglądali, oni BYLI
rodziną Frei. Byli nią zawsze. Tylko się długo szukali.
Więc teraz siedzieliśmy: ja i milczący mąż na poddaszu i w
panice wymyślaliśmy preteksty, żeby jeszcze tam zostać. Freya co chwilę
podbiegała do nas, żeby upewnić się, że jeszcze może tu być i bawić się z tym
fajnym psem, który natychmiast przypadł jej do gustu. Magda i Benek dzielnie
znosili naszą paplaninę, choć widziałam, że chcą już z Freyą zostać sami.
Pora się zbierać.
Trzeba będzie wyjść bez pożegnania. Zostawić psa tak, jakby
to była najnormalniejsza sprawa na świecie. Dla jej dobra. Żeby jej nie stresować, nie zasmucić. Żeby nie poczuła się odrzucona.
Jeszcze raz chciałam ją przytulić. Ale nie mogłam. Ona już
nie była moja. Dałam jej ciasteczko ze stołu z rozkoszą ulegając jej spojrzeniu
„psa ze schroniska”. Kurczę. Bo coś mi się przecież należy za to całe
rozstanie. Niech się Magda martwi jak ja z tego odchudzić.
- A jak to się stało, że zainteresowałaś się Freyą? Jak się
o niej dowiedziałaś? – zapytałam jeszcze, bo już żaden inny temat nie
przychodził mi do głowy.
- Przeczytałam List do Mikołaja. Ten z Bloga. Ktoś go
udostępnił na Facebooku. I się poryczałam. A potem znalazłam jej wątek na
Forum, przeczytałam Benkowi, śmialiśmy się i płakaliśmy. I wspólnie podjęliśmy decyzję o adopcji…
A więc to tak...
Rozejrzałam się po raz ostatni. Naburmuszona kotka Zośka
siedziała na telewizorze, wyraźnie oczekując, że wkrótce zabierzemy tego nowego
intruza i pójdziemy jak przyszliśmy. Chinook z Freyą spali obok siebie na
podłodze. W powietrzu maleńkiego mieszkanka na poddaszu miłość lśniła jak
brokat. A mój pies tymczasowy pasował tam jak ostatni, najważniejszy kawałek
puzzlowej układanki, dzięki któremu obrazek stawał się pełny.
Wyszliśmy. Freya chciała iść z nami, ale Magda mocno ją
przytuliła. Mąż zawahał się w progu, jakby się rozmyślił, ale pociągnęłam go za
kurtkę i zamknęłam za nami drzwi. Zbiegliśmy po schodach jak dwójka szaleńców.
Już nas tak nie cieszył śnieg ani świąteczny jarmark. I zapomnieliśmy, że
jesteśmy głodni. Spojrzałam w niebo. Specjalnie, żeby łzy nie pociekły po
policzkach. Mój mąż też tam patrzył. Nad dachami starówki, pobrzękując
dzwoneczkami, pędziły sanie Mikołaja, zaprzężone w 12 psów. Wyraźnie usłyszałam
ho-ho-ho, kiedy Święty wychylił się z sań. Miał niebieskie roześmiane
spojrzenie. Puścił do nas oko i znikł wśród białych obłoków, z których śnieg
posypał się wprost na nasze twarze.
Mówicie: nie ma Mikołaja?
A jest właśnie! Przecież przyniósł Freyce na Gwiazdkę
DOM w prezencie. Tamtego dnia, przez łzy, wyraźnie go widziałam. Miał twarz wszystkich Facebookowych znajomych, którzy udostępnili post "List" z Freyową prośbą o DOM.
Więc teraz, ode mnie i od Frei, i od obu naszych rodzin:
Dziękujemy Mikołaju!