poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Toksyczny królewicz


















Nie lubię komarów. Tak dla zasady. W sumie trwam w tym przekonaniu od dzieciństwa. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że mi tak zostanie aż do końca. Nie będzie terapii a potem miłości od pierwszego wejrzenia ani żadnego innego. Nie jest nam pisane żyli długo i szczęśliwie.
Żaby i ropuchy jak najbardziej lubię i nie ma to nic wspólnego z domniemaniem królewskiego pochodzenia tych płazów. To znaczy, jeśli ktoś chce wierzyć w ropuchę z kawałkiem złotej blachy na głowie to proszę bardzo, ludzie wierzą w głupsze rzeczy.
Tu gdzie mieszkam świat w ostatnich latach przeszedł ogromną metamorfozę. Według mnie na gorsze, ale cóż nic nie jest wieczne. Tam gdzie były podmokłe łąki teraz stoją domy na zdrenowanych działkach. Wszędzie płoty a górski potok został okiełznany i uregulowany.
Zmiany nie ominęły też naszego kawałka ziemi powstał płot, choć w sumie go nie chcieliśmy, zagradzał sarnom drogę, ale mieliśmy psy. Konieczność. Bagno na środku działki zostało zamienione w staw. W założeniu miała to być atrakcja dla dzieciaków i kompromis z naturą. Szybko się okazało, że staw zamienił się w ropuszą porodówkę. Natura wygrała z przyjemnościami. Szczególnie utkwił mi w pamięci rok, gdy jeszcze nie osuszono okolicznych łąk a potok był zwykłym dzikim potokiem. Łąka wczesną wiosną żyła własnym życiem falowała burymi i brązowymi ciałami ropuch. Niczym dojrzewające wielkie ciasto drożdżowe. Wieczorami mieliśmy zapewnione krzesła w pierwszym rzędzie na swoistym koncercie. Tak było kiedyś. Teraz w stawie można doliczyć się, co najwyżej kilkunastu ropuch. Właśnie z powodu tych niedobitków i ich skrzeku staw czyszczony jest dopiero latem. Wtedy, gdy następne pokolenie dorośnie do opuszczenia porodówki. Ktoś może spytać, dlaczego dopieszczamy tak bardzo te ropuchy odpowiedź jest prozaiczna i znajduje się na początku tego tekstu. Nie lubimy komarów. Ten układ się sprawdza są ropuchy nie ma komarów. Gorzej, gdy mieszają się w to psy. Ściślej Fela
Fela wypatrzyła ropuchę z panem ropuchem na grzbiecie dość szybko. Stała na kamiennym schodku i jak zahipnotyzowany wpatrywała się w pływające płazy. Świat przestał istnieć byli tylko ona i on no i oczywiście Fela. Nie wiem czy jej psia mama opowiadała bajki o królewiczu zaklętym z żabę. Jeśli tak to pewnie inną wersję ona po pocałunku oczekiwała pewnie przystojnego malamuta. To był moment absolutnie moment, gdy złapała panią ropuchę za jedno z jej odnóży i uciekła na łąkę. Pewnie z zazdrości o przystojnego królewicza. Ogólnie wyglądało to tak Fala uciekająca z dyndającą z pyska parą ja próbująca złapać Felę. Za mną zdezorientowany Dodek, który nie bardzo wiedział, o co chodzi, ale nie chciał stracić dobrej zabawy a za nim moje dzieci wrzeszczące -Fela ma żabę. Cyrk na kółkach.
Jak przywołać psa, który jest twoim psem od kilku dni i który wie, że chcesz mu odebrać tak cenną zdobycz? Myślałam tak intensywnie, że pewnie para szła mi uszami, a czas działał na moją niekorzyść lub raczej na niekorzyść pani ropuchy.  Nie mam w kieszeni smaczka żeby zaproponować handel wymienny. Klops. Stojąc na środku łąki wołam czarną takim przymilnym głosem –Fela malutka chodź do pani- i nie ma we mnie wiary, że to poskutkuje. Błąd. Fela rzuca ropuchę i biegnie do mnie. Dodżi zawiedziony, bo tak dobrze się zapowiadało ruszył za Felą. Chwilę później dwa kudłate łby wtulały się w moje nogi domagając się pieszczot. Kątem oka widzę jak pani ropucha ze swym miłym pełznie do stawu. Koleś przywar jej do grzbietu jak przyssawka kobiety w życiu nie maja łatwo.
Dzień później Fela nie ma apetytu po przygodzie z ropuchą wcale nas to nie dziwiło. Nie było paniki, postanowiliśmy przeczekać. W niedzielę nie było nam już do śmiechu, mała polegiwała była smutna i miała gorący nos. Oczywiście o jedzeniu nie było mowy.
I wtedy jak zwykle w takich sytuacjach atakujemy Ankę weterynarza od wszystkiego. W sumie to nie wiem, czemu założyłam, że w zeszłym wcieleniu pracowała ze szklaną kulą i ma dodatkowy zmysł a może i widzi na odległość. W każdym razie ma wiedzieć, co psu dolega i jak temu zaradzić. Dzieli nas sporo kilometrów i nie ma mowy o obejrzeniu pacjenta. Opowiadam, co widzę i zadaję pytanie, na które pewnie Anka ma już alergię, ale dzielnie daje radę- Jak myślisz, co to może być?
Profesjonalizm górą Anka kombinuje i nawet się na mnie nie denerwuje a potem każe iść mi zmierzyć temperaturę i obejrzeć śluzówki. Posłusznie idę, choć sprzętu odpowiedniego nie mam. Wciskam Feli termometr do ucha, bo tylko taki mam wychodzi nam trochę ponad 37 stopni. Potem odciągam wargę i dębieję. Dosłownie staję się słupem soli i nie dowierzam. Sprawdzam jeszcze raz. Fela ma brązowe zęby całe, straszne obrzydliwe przerażające. Panika. Niedziela moja wetka nie przyjmuje. Jak psu mogły w dwa dni zajść kamieniem całe zęby? Co jej jest? Anka mówi, że dobrze żeby zobaczył ją weterynarz. Wtedy przypomina mi się przygoda z ropuchą. Udało mi się dodzwonić do mojej weterynarz jest szansa na wizytę. Dostaję polecenie by przemyć psu zęby wacikiem. Oczywiście jak zaznacza pani weterynarz, jeśli nie boję się, że pies mi rękę odgryzie w końcu nie znamy się zbyt dobrze. Feli się nie boję, bo jak się bać takiej czarnej słodkiej futrzastej panny? Myjemy a osad schodzi bez problemu tyle, że dziąsła krwawią przy dotyku. Ropucha potraktowała jadem Felę i stąd te nasze niecodzienne atrakcje. Dostaję polecenie wyczyścić psu paszcze i czekać do wieczora, jeśli będzie działo się coś złego przyjeżdżać. Feli nie podoba się, że grzebię jej w paszczy, ale cierpliwie czeka aż skończę. Nie znamy się nawet tydzień a ona ma do mnie pełne zaufanie. Widać, że moje zabiegi przyniosły jej ulgę, bo chwilę później zdecydowała się łyknąć delikatesa. Kamień z serca zwyciężymy w tej potyczce z ropuchą


Wniosek toksyczni królewicze won z naszego podwórka!

P.s  Jako że pozwolenie dostałam na deser wiernym czytelnikom kawałek mojej i Anki rozmowy. Perełki moi kochani perełki

Ja- ona miała czarne zęby bo to reakcja na jad?
Anka- LD
-Ja- mniej mądrze, dlaczego zęby czarne się zrobiły?
Anka- że to talibska żabia świnia podstępnie bronią chemiczną rażenia okrutnego to uczyniła
Ja- trochę mądrzej
Anka – bo strasna żaba napluła
Nasze prywatne sprawy i wraca temat
Anka – od memłania bez łykania za to że w seksie przeszkodziła. Zasadniczo się nie dziwię żabiemu wk…ieniu

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Planeta kretów.




Mieszkam na planecie kretów. Wściekłych i niestrudzonych. Najzłośliwsze stado kretów, jakie widział świat zaanektowało mój ogród. To pewne. Ich kopce niczym wyjątkowo zajadła ospa niestrudzenie naznaczają mój kawałek ziemi. To zemsta za to, że odłowiwszy takiego kreta mój tato pakował w kapelusz i wynosił za potok. Kto pierwszy wracał do ogrodu tata czy kret? Tego nie wiem, ale stawiam na kreta.
Przyszła wiosna i wbrew moim wcześniejszym obawom, że śnieg, który zalegał wszędzie wokół nie zniknie do jesieni, odszedł wraz z deszczem i słońcem. Wiem ci, co nie mieszkają w górach nie mają pojęcia ani zielonego, ani żółtego, ani żadnego innego, o czym mówię. To zamykamy teraz oczy bierzemy oddech i wyobrażamy sobie taką bajkową widokówkę zasypany domek śniegiem po okna i wracamy do rzeczywistości. By wyjść z tej bajki trzeba zaopatrzyć się w łopatę i hart ducha nie wspominając o sprawnych mięśniach. Łopata w ruch i kopiemy tunel. Na początku było łatwo nie trzeba było pełnej łopaty unosić wysoko ponad głowę, dobrze teraz bolą nas ręce i kręgosłup mamy mokre plecy a z pod czapki leje się pot zalewając nam skutecznie oczy. Doszliśmy do furtki możemy wyjść. Stop. Koniec szczęścia teraz czas odkopać wyjazd z garażu. Nie ma, że boli, że nie sił wracamy do łopaty. Wmawiamy sobie, że to lubimy, że w sumie to fajne zajęcie a ruszamy się tak jak w wypasionym fitness clubie. Odkopaliśmy podjazd ogarnia nas wielka niczym Mont Everest euforia, która błyskawicznie zaduszona lawinami śniegu umiera, gdy uzmysławiamy sobie, że nasz płot zginął całkowicie pod śniegiem, a przecież mamy psa. To kopiemy fosę sąsiedzi patrzą na nas jak na przybyszów z innej planety albo na te wściekłe krety, co ryją pod śniegiem. My się jednak nie poddajemy odśnieżamy.
Mamy wiosnę nie ma śniegu, więc teraz czas by dobijały nas krety. Równowaga musi być nie możemy przecież wejść w stan błogostanu to szkodliwe dla zdrowia. Mamy też psa malamuta, który uważa, że jego życiową misją jest dorwać kreta. Wiadomo kreta najłatwiej tropić kopiąc wielkie dziury i tunele niczym sztolnie w kopalniach. Ta taktyka nie bardzo się sprawdza, choć wytrwałość Dodka zaowocowała ofiarami kreciej populacji.
Teraz zjawiła się Fela, która pozuje na kreciego terminatora. Z lotu ptaka potrafi wcisnąć nos w kretowisko a łapy synchronizowane z nosem natychmiast idą w ruch. Dobrze naoliwiona maszyna skuteczna i pracowita, Taki nowy typ koparki zdalnie sterowane ekologicznej napędzanej mięsem. Gdzieś z kosmosu pewnie od tych zielonych z czułkami poszedł impuls włączył guziczek mózgu i czarna ryje aż iskry idą. Ten guziczek opisany jest, jako instynkt z takim nie wygrasz. Przegrałeś zanim zdołałeś człowieku mrugnąć okiem. Owszem Fela zareagowała na słowo nie, ale dobrze wiemy ja i ona, że wystarczy, że się odwrócę albo odejdę na bezpieczna odległość to zakaz przestaje obowiązywać.
Samozwańczy kopacz ubrany w czarne futro spodobał się Dodkowi i nie wiedzieć, czemu zamarzył mu się duet. Nie wiem, dlaczego ale zaczynam się bać, że już niedługo mój ogród będzie przypominał plac budowy gdzie zaplanowano garaże podziemne, które będą mieć co najmniej kilka poziomów.
Fela na wybiegu dla psów wyrąbała jak na specjalistyczną koparkę przystało potężną dziurę pod orzechem laskowym. Plątanina korzeni jak na razie ostudziła jej zapędy, mam nadzieję, że skutecznie, bo szkoda byłoby tak smacznych orzechów. Wiewiórki jeszcze nie protestowały, ale już widzę ich akcję protestacyjna, gdy z transparentami maszerują po płocie. Tylko czyja kukłę chciałyby spalić Feli czy moją? Lepiej nie wiedzieć.
Fela nie umie się bawić patykami. Budzą w niej strach nie taki paniczny raczej niechęć i ostrożność.
Fela jest pocieszna nawet Dodek to zauważył, dlatego nie zdenerwował się, gdy dopadła jego miski i zjadła JEGO kolację. Pewnie, dlatego że słyszał jak jego ukochany pan przykazuje Feli, że ma odchudzić kolegę. Tak ogólnie jestem z niego dumna, bo gościnny z niego chłopak nie protestuje, gdy młoda zajmuje jego ulubione miejsce do drzemki.
Do głaskania podchodzą przyklejone pysk koło pyska bez zazdrości ciekawe jak długo potrwa taki stan rzeczy?

niedziela, 15 kwietnia 2012

Jak sobie pościelisz, tak się Luna wyśpi.






Po Świętach Wielkiej Nocy zostało tylko wspomnienie mamusinej babki, schabu ze śliwką i niezjedzone przez Lunę bazie w wazonie. Leniwe chmurne przedpołudnie sprawia, że nasza Lunice zaległa pod niekończącym się suszyć praniem - pewnie w celu zapewnienia sobie odpowiedniego poziomu nawilżenia. Bardzo dobrze, może wyłapie nadmiar wilgoci, a ja zdołam skrobnąć kilka zdań o naszym pierwszym z Luną wypadzie pod namiot.
Atrakcja to była co najmniej podwójna – wojaż zagraniczna i biwakowa zarazem. Mimo koszmarnych prognoz pogody – gradobicie, żaby lecące z nieba, zimno i koklusz – załadowaliśmy niezastąpionego transportera rarytasami wielkanocnymi (jajka w zalewie kminkowej, schab ze śliwką i bez, kiełbaski różniaste, ciasta wszelakie, chrzan, żurawina, zając drożdżowy udający baranka). Tak wyekspediowani ruszyliśmy. Azymut Sulov na Słowacji. Jeszcze przed wyjazdem popełniając wszelkich formalności Luna została posiadaczem paszportu ze stosownymi adnotacjami i naklejkami. Niestety strefa Schengen odebrała nam przyjemność zafundowania podróżniczce obcojęzycznej pieczęci w jej własnym dokumencie urzędowym. Lunencja całą podróż grzecznie przespała „na pace” mając za legowisko całkiem fajną kołdrę, otoczona bambetlami i wszechogarniającym zapachem mięsiw. O dziwo ładunek jedzeniowy w stanie nieumniejszonym dotarł do celu. Widocznie psina pojęła, że takie smakołyki wymagają większej celebracji i oprawy w konsumowaniu. Miała rację. W niedzielę na świeżym, by nie rzec mroźnym powietrzu smakował jej zwłaszcza: kuper zająca (spadł ze stołu wprost pod łapy, więc musiała się nim - nomen omen - zająć), sos ze schabu (tak to można jeść te psie chrupki), wędzona polędwica – kolega Wojtek się podzielił, nutella – ktoś nie wylizał łyżki i pewnie jeszcze inne dobra, o których w ferworze walki umknęło jej nam wspomnieć.
Przyznam szczerze mieliśmy obawy jak Luna zareaguje na konieczność nocowania w namiocie. Co prawda wzięliśmy ze sobą jej czerwony kocyk, aby na zasadzie skojarzeń: kocyk – spanie psina załapała, że w namiocie się śpi, jednak wątpliwości nas nie opuszczały. Zwłaszcza, że patrząc na Luni kocyk - kiedyś wytworny teraz dziurawy – istniała też taka możliwość, że namiot podzieli los kocyka i zostanie Luninym gryzakiem. Na marginesie zaznaczam, że nasz namiot nie jest namiotem szturmowym do zdobywania Korony Świata, nie jest też wykonany z włókna kosmicznego. Nie jest nawet solidnym wojskowym namiotem „niedozdarcia”. Jakież było nasze zdziwienie, gdy Luna po zrobionej chyba jedynie pro forma próbie podkopu od środka namiotu, ułożyła się grzeczniutko i wkomponowana w nasze nogi zasnęła. Obudziły ją dopiero poranne pokrzykiwania słowackich dzieciaków. Rewelacyjnie musieliśmy wyglądać wykluwając się z malutkiego namiotu najpierw wielki pies, potem ja, na końcu Karol. No i jeszcze duża kołdra – ta na której Luna leżała podczas podróży. Powiem tylko, że zimnica była zacna – dość, że Lunie zamarzła woda w misce...
Po porannym obchodzie obozowiska Luna nawiązała znajomość ze słowackim owczarkiem niemieckim. Po kilku szaleńczych rundach z przeszkodami w postaci strumyka, ogrodzenia i płotków owczarek schował się do swojego kojca najwidoczniej w celu regeneracji nadwątlonych sił. Lubiąca zwiedzać Luna odwiedziła też sąsiednie podwórka, boisko szkolne i szeroko rozumiane chaszcze. Jednak gdy zza jednego z krzaków wróciła z damską gustowną częścią bielizny stwierdziliśmy, że trzeba te jej inspekcyjne wypady ukrócić.
Jako, że wyjazd był z założenia wspinaczkowy Luna liznęła - w każdym tego słowa znaczeniu – trochę technik linowych i zapoznała się z podstawami asekuracji. Najbardziej jednak podobało jej się analizowanie zawartości plecaków przygodnie poznanych wspinaczy. Musiała przecież sprawdzić, czy stosowany przez nich sprzęt ma wszystkie wymagane atesty. Nie chwaląc się nasz pies pod względem wspinaczkowym jest bardzo pojętny. Zaczyna dostrzegać niuanse dotyczące stylów przejść dróg wspinaczkowych (OS, RP, TR), rozróżnia które komendy są kierowane do wspinających się – „blok”, „mam auto”, które do niej – „podziel się tym batonikiem skoro go już wyżebrałaś od kogoś”, a które do wszystkich: „uwaga lina!”. Musimy jeszcze trochę popracować nad komendą „nie depcz liny”, która dotyczy zarówno psów jak i ludzi. No i żeby Luna odróżniała linę, która nadal pełni funkcje wspinaczkowe, od tej zaadoptowanej na potrzeby jej smyczy....Zasadniczo pobieżnie ma dziewczyna potencjał. Będzie co robić na kolejnych wyjazdach.





Od pierwszego wejrzenia.


Jaka jest Fela? 

Czarna i mała, ale fajna. W odpowiedzi na wszystkie oburzone głosy zawczasu śpieszę z wyjaśnieniem nie jestem rasistką, podobno sama jestem Eskimosem, a kolor tak naprawdę nie miał znaczenia. Czarna będzie się dobrze komponować z wilczastym gadem, zresztą każda by do niego pasowała nawet różowa w żółte ciapki. Tyle, że na szczęście dla mnie różowe w naturze nie występują. Gad w rzeczywistości jest dorodnym malamutem, którego posiadam od szczeniaka. Oczywiście najfajniejszym na świecie.  Zawsze będzie najfajniejszy tylko, że teraz pewnie przyjdzie mu współdzielić stopień na podium. Nie mówiłam mu tego jeszcze, ale głupi nie jest, pewnie od razu nas rozpracował.

Prawdę mówiąc Fela taka mała nie jest, jak na przykład york czy nawet jamnik. Nie mam pojęcia, czego w niej więcej malamuta czy hasiora.  Tyle, że to bez znaczenia dla mnie i Dodka też na szczęście.

Fela jest nowa w naszym domu została adoptowana ze schroniska.

 Na dzień dobry mój małoletni syn przyjrzał się jej dokładnie a potem spytał;
-Mamo, dlaczego taki ładny pies był w schronisku?  
No właśnie, dlaczego? Sama tego nie rozumiem. Przez morze a co tam morze ocen głupoty i braku odpowiedzialności? Bo życie jest brutalne? Bo stała się ofiarą swej urody?   
-Mamo jak długo będzie z nami?- Spytała najmłodsza miłośniczka rasy w naszym domu szarpiąc mnie przy tym za rękaw.
-Na zawsze kochanie- Tu odpowiedź jest dużo prostsza i nie trzeba się wgłębiać w absurdalne i tak naprawdę nie wytłumaczalne sprawy. Chyba, że się ma dociekliwe dzieci, a moje potrafią, oj potrafią zadawać trudne pytania.
-Aż będę dorosła?- Spytała z niedowierzaniem Młoda.
-Psy tak długo nie żyją- Odpowiedziałam, ale natychmiast sobie pomyślałam, że aktualnie dzieci czują się zadziwiająco szybko dorosłe. Wystarczy jeden pryszcz czy chęć wyjścia na imprezę. Tak granica dorosłości jest płynna i już coś czuje, że ciężko nam będzie ją ustalić w pokojowych negocjacjach. Jednak w tej chwili skupmy się Feli czy jak ją dzieci przechrzciły Dżinie. Jako że czarne małe za nic nie reaguje na Dżinę za to to Felę jak najbardziej to ja zostanę przy starej wersji imienia.

Pierwszy kontakt Feli z dziećmi entuzjastyczny pomimo zmęczenia w końcu ta jej podróż do nowego domu trwała 14 godzin i stresu przechodziła z rąk do rąk. Ze schroniska zabrała ją Lidka potem przez wiele godzin podróżowała pociągiem z Judytą a jeszcze później na dworcu jak gdyby nigdy nic odebrał ją obcy facet. Musiała zaufać ludziom, których nie znała i iść a raczej jechać z nimi w nieznane. To mogło złamać największego twardziela, ale nie Felę. Po tych wszystkich doświadczeniach przywitała się z moimi dziećmi wkładając w to cale serce i ciało, łasząc się i rozdając buziaki. Przez chwilę zastanawiałam się czy aby na pewno ma kręgosłup tak ochoczo zarzucała tyłem. W sumie trudno się jej dziwić w kilka sekund chciała małe ludzkie patałajstwo przekonać, że mogą się zaprzyjaźnić albo, co bardziej trafne, że już są przyjaciółmi na całe życie. I nic nawet koniec świata i przepowiednie Inków tego nie zmienią. Taki przekaz wymaga ekspresji i wielkiego jak cała Alaska i jeszcze trochę entuzjazmu, dla niej było nie było to prawie jak spotkanie trzeciego stopnia.  Tylko nie wiem, kto był kosmitą my czy ona?  Przeszła najtrudniejszy test śpiewająco, choć nie wydała z siebie głosu.

Kontakt wzrokowy z panem i władcą na włościach Dodkiem złapała natychmiast. Po ułamku sekundy gnała jak torpeda do wybiegu kudłatego przystojniaka a taniec, który wykonała naprawdę robił wrażenie. Gdyby wystąpiła w jakimś telewizyjnym show to mielibyśmy problem wszystkie linie telefoniczne padłyby, ale telewizja zarobiłaby niewyobrażalne krocie złota. Fela to leżała na plecach by sekundę później próbować przeskoczyć ogrodzenie a jeszcze sekundę później wbić się przez oczko przęsła do środka.  Zareagowała zupełnie spontanicznie nie pytała tego z drugiej strony płotu o zasobność konta w przeliczaną na kości i mięcho, ani nawet o ilość posiadanych bud. Choć może i spytała tylko my ludzie o tym nie wiemy?
Z drugiej strony płotu było podobnie. Nie wiem czy to miłość od pierwszego wejrzenia czy tylko zauroczenia, ale rokuje to dobrze na przyszłość.

Fela zrobiła wszystko, co w jej łapach by przekonać ludzi i rezydującego psa, że jest i będzie najlepszym z najlepszych współtowarzyszy.

czwartek, 12 kwietnia 2012

Osobowość Motyla


Derptuś jest dziś zły. Naprawdę. Wkurzony, wściekły, podenrewowany. Bo pada deszcz. I przez to jej nie wolno na ogród...

Tak naprawdę to tylko po części przez to. Nuka miała wczoraj zabieg, który, mam nadzieję, kończy definitywnie sprawę jej leczenia. No i ma teraz małą rankę na brzuszku i nosi kubraczek w moro, który jest na nią za duży, bo to kubraczek dla Malamuta, a nie dla Klee Kaia. No, ale kubraczek nie jest niestety nieprzemakalny, więc Nuczek ma chwilowy zakaz wylegiwania się w mokrej trawce, przynajmniej do czasu zdjęcia szwów. Oczywiście, że wychodzi, ale tylko na siku i kupę. A potem musi wracać i kropka!

Z jej punktu widzenia to wszystko moja wina: nie dość, że zawiozłam ją wczoraj do tego złego Eskimosa, który tylko udawał miłą osobę, a tak naprawdę to ją naćpał i wykorzystał. I teraz ma coś na brzuszku, ale nawet nie wie co dokładnie, bo ubrałam ją w ten głupi kubraczek. Wczoraj, jak była naćpana, to umiała sobie z niego łapki powyciągać. Ale niestety, nie zdążyła dokładnie swojego skrzywdzonego brzuszka obejrzeć, bo ja oczywiście musiałam wszystko zepsuć i spowrotem ją ubrać. Choć przecież tak się namęczyła, żeby to z siebie ściągnąć, i żebym ja wiedziała, że to wcale nie było TAKIE ŁATWE! No, a dziś już nie pamięta, jak to się robiło...

A potem nie dałam jej jeść, choć mi pokazywała najpiękniej jak umiała, że głoduje już całą dobę. Samą siebie przeszła w tej pantomimie, nawet nie wiedziała, że tak potrafi. A ja nic. A Raptor nic nie pokazywał, a dostał. I to wszystko po takim ciężkim dniu! Co to ma być za sprawiedliwość?! Na szczęście te prochy co jej Podły-Weterynarz zaaplikował ewidentnie dodają Klee Kaiom odwagi, więc sobie poradziła: wypełniła brzuszek kradzionym papierkiem po czekoladce i kradzionym kawałkiem kiełbaski. I kawałkiem bułki, który udało jej się wyżebrać biorąc mnie na wzrok „głodującego psa” i szeroki uśmiech ćpuna. Wiedziała, że takiej kombinacji się nie oprę…

No, a na końcu, czyli już dzisiaj, nie wypuściłam jej na ogród na tyle czasu ile jej się przecież słusznie należało. Bo jakiś głupi deszcz. I na spacer też nie poszła! A Raptor poszedł. I wrócił cały mokry i zabłocony. Więc jak to jest, że jemu wolno, a jej nie?! Czy ona już tu żadnych praw nie ma w tym domu?!

No więc się nie dziwcie, że teraz jest wkurzona.

A jak wygląda wkurzony Dreptuś?
No cóż. Wygląda podobnie jak… wkurzony motylek.

 Bo Nuka ma Osobowość Motyla:

Jest tak delikatna, że jakby mogła wybierać sobie życie, to byłaby białym obłoczkiem na letnim niebie. Cała z mgiełki i słońca biegałaby sobie po niebieskim i czasem odpoczywała, a czasem ganiała się z wiatrem. A raczej z takim leciutkim, małym, letnim wietrzykiem...

Nuce brakuje czegoś, co mają wszystkie inne psy na świecie: modułu odpowiedzialnego za agresję. Po prostu nie została wyposażona.  No, bo obłoczków i motylków w agresję się nie wyposaża.

Ma za to, w przeciwieństwie do obłoczków, cztery łapki, więc ich teraz użyje!

Więc proszę bardzo: z tej złości, na głupi deszcz i upartych, niesprawiedliwych Eskimosów, łapkami zdepcze swój kocyk. Niech choć on przypomina trawę, na której nie wolno jej dziś poleżeć! I che go nawet ugryźć, ale jak tylko otwiera pyszczek, to się okazuje, że nie jest pewna jak się to w ogóle robi. Więc tylko muska kocyk szeroko otwartym pyszczkiem, żeby sobie nie myślał. Ale nie kłapie, co to to nie, bo by kocyk jeszcze zabolało, a tego by przecież nie chciała.
Kocyk się zwinął ze strachu i to wystarczyło, żeby złość Nuce minęła. Na szczęście nie próbował uciekać, bo wtedy nie wiadomo czy by wkurzonemu Dreptusiowi wystarczyło odwagi, żeby go złapać...

A skoro złość minęła, to, wzorem wszystkich motylków, Nuczek się na kocyku położył i zasnął… W za dużym kubraczku moro, w którym jakimś cudem wygląda jeszcze bardziej motyklowo. I pewnie jej się śni niebo letnie i obłoczki i dmuchanie z wiatrem w liście. Tak dla zabawy.

PS.
I tylko jeszcze spieszę wyjaśnić, że Dreptuś, mimo zabiegu w znieczuleniu ogólnym, dalej ma cztery łapki. A na zdjęciu poglądowym widać tylko trzy, bo czwarta spoczywa na Raptorowym karku... Chwilę wcześniej Nuka właziła mu na głowę i zagryzała ucho... Oczywiście, że mogła: Raptor na takie rzeczy motylkom pozwala...

środa, 4 kwietnia 2012

Rozmiar ma znaczenie


- Mam! Wiem!! Znalazłem!!! – darł się mąż z gabinetu. Może to by nawet nie było dziwne, gdyby nie to, że była druga w nocy, a on pracował nad nowa aplikacją (oczywiście o psach).

Oszalał. Z przepracowania na pewno. Mówiłam, żebyśmy sobie zrobili wolne w weekend” – pomyślałam. 
Ja też nie spałam. Od wielu godzin wycinałam ludzkie nogi… ze zdjęć psów i zastępowałam je trawą. W kontekście tego, niezwykle pasjonującego zajęcia, nawet szaleństwo męża wydało mi się atrakcyjne, więc czy prędzej pobiegłam do jego pokoju.

- Co znalazłeś?! Nie mów, że mamy karaluchy… - zapytałam z obawą. Niczego się tak nie brzydzę jak robali i gdyby jakiś karaluch zawitał przy moim komputerze, a ja zdołałabym się przełamać i nakryć go szklanką, to właśnie TAK bym wrzeszczała.
- Karaluchy?! – zapytał nieprzytomnie maż – o czym ty mówisz? Nie mamy karaluchów. Chyba…
- No to co „masz” łamane przez „wiesz” łamane przez „znalazłeś”, o drugiej w nocy? Przepis jak zbić fortunę? – zwarzywszy na stan naszych finansów, to był drugi i ostatni powód, żeby się tak wydzierać. Więcej pomysłów nie miałam…
- Nie, no… Tego dalej nie wiem akurat – przyznał skruszony mąż – ale wiem JAKIEJ RASY jest Dreptuś!

Dreptuś to przezwisko Nuki. Nie wołamy tak do niej, bo uważamy, że pies musi mieć jedno imię. No, powiedzmy każdy pies oprócz Raptora, który ma kilka imion i na wszystkie reaguje. A dodatkowo reaguje też na imiona naszych kotów i psów „tymczasowych”, przyjmując najwyraźniej założenie, że zawsze lepiej podejść i sprawdzić po co je wołam, niż przegapić fakt, że rozdaję innym JEGO smakołyki. Więc Dreptuś to przezwisko Nuki, którego używamy, kiedy o niej rozmawiamy. Nie wiemy, czy Raptor już się w tym połapał… Nuka jest bardzo, ale to bardzo uroczym stworzonkiem. Zwykle jest spokojna i cicha, ale niektóre rzeczy, na przykład śniadanie, smakołyki i koty, bardzo ją ekscytują. Nie ma w sobie ani odrobiny agresji, więc ekscytację pokazuje w zabawny sposób – robiąc w miejscu tysiące kroczków tak szybkich, że nie sposób nawet ich zarejestrować. To słodkie i śliczne, i dlatego nasza córka, kiedy pierwszy raz zobaczyła to zjawisko, krzyknęła z zachwytem: „Nuczek! Ty DREPTUSIU maleńki!”. I przylgnęło...

- No jakiej rasy? – zapytałam sceptycznie. Wiadomo było, że Nuczek nie jest żadnej konkretnej rasy. Wygląda jak Malamut lub Husky, ale w wersji tyciej. Więc dopóki nie zrobię w Wikipedii sama wpisu a Malamutach Torebkowych to Nuka rasy nie będzie miała…
- ALASKAN KLEE KAI – odparł mąż z ojcowską dumą – przez przypadek to odkryłem!

Klee Kai? Hmmm…. Nie obiło mi się o uszy, choć miałam się za znawcę.
- Pokaż – zażądałam Wikipedycznych dowodów. Na słowo nie uwierzę w rasę, której nie znam!
- A proszę bardzo – mąż uśmiechnął się od ucha do ucha i odsunął od komputera. Na monitorze zobaczyliśmy zdjęcia… DREPRUSIA! No może tamten miał ciut lepszą sierść, ale przecież Nuce jeszcze nie odrosła po wypadku i operacji. Ale ten drobny pyszczek, wielkie oczy, krucha budowa… wypisz wymaluj Dreptuś!
Zaczęłam czytać:

Alaskan klee kai – rasa północna należąca do rodziny szpiców. Nazwa klee kai wywodzi się z języka Inuitów, gdzie oznacza mały pies.

- JA-CIĘ! Patrz, a my ją nazwaliśmy „Mała Siostra”! To MUSI być to!!!
- Czytaj dalej – poprosił mąż.
Napięcie w pokoju było porównywalne do tego z filmów Hitchcock’a. Albo większe. Wikipedia miała niezawiele informacji o naszej Nuce, ale wszystkie wydały nam się idealnie dopasowane:

Rasa ta została stworzona w Wasilla (Alaska) w połowie lat 70. XX wieku przez Lindę S. Spurlin, zainspirowaną przypadkowo skojarzonym alaskan husky z małym psem. Utworzono ją na bazie husky syberyjskiego i alaskańskiego oraz schipperke i american eskimo dog tak, aby zmniejszyć rozmiar psów jednocześnie unikając karłowatości.
Pierwotnie rasa nazywała się klee kai. Następnie z przyczyn politycznych w 1995 r. rozdzieliła się na alaskański klee kai i klee kai. W 2002 r. rasa została z powrotem ujednolicona pod nową nazwą.
United Kennel Club uznał tę rasę pod koniec lat 90. XX wieku.
Alaskan klee kai są bardzo energiczne, przez co nie nadają się dla wszystkich. Jednak w odpowiednich warunkach są wspaniałymi towarzyszami. Są przyjacielskie, wobec obcych odnoszą się z rezerwą. Jest to pies inteligentny, delikatny i oddany.
Rasa ta nie ma większych kłopotów ze zdrowiem. Ze względu na swoje rozmiary mogą być trzymane w mieszkaniu pod warunkiem, że zostanie im zapewniona odpowiednia, codzienna dawka ruchu. Powinny być regularnie szczotkowane. Żyją do 14 lat.

- Żyją 14 lat, Widzisz?! Czyli Nuka to właściwie... szczeniak! - ucieszyłam się rozumiejąc w końcu skąd u Dreptusia taki młodzieżowy charakterek... 
- No może nie szczeniak, ale chyba na psie lata, jest znacznie młodsza od nas... Dawaj po angielsku. Może coś piszą o rozmiarach – zaproponował mąż.

Otworzyliśmy angielską Wikipedię. Było tam znacznie więcej. Po pierwsze nie pojawiała się już informacja, że rasa pochodzi od „alaskan husky”, która w moich oczach dyskredytowała trochę polskie strony. Bardziej kompetentny autor napisał, że Alaskan Klee Kai został stworzony na bazie Siberian Husky i choć są fizyczne różnice pozwalające na odróżnienie tych ras, takie jak krótsza kufa (Nuka!), większe oczy (NUKA!!), wyżej osadzony ogon (NUKA!!!), to jednak często Klee Kai wygląda jak miniaturowy Husky (N-U-K-A !!!!).

Istnieją aż 3 rozmiary w obrębie rasy Klee Kai:
  • Toy Alaskan Klee Kai  – do 33 cm,
  • Miniature Alaskan Klee Kai – od 33 do 38 cm,
  • Standard Alaskan Klee Kai – od 38 do 43 cm.
Rozmiar powyżej 43 cm uważa się za wadę, a powyżej 44,5 cm – za wadę poważną.

- Chodź ją zmierzymy – zaproponował mąż.

Niestety nie było to takie proste. Obudzona w środku nocy Nuka, do której podeszło znienacka dwoje Eskimosów z groźnie wyglądającą miarką budowlaną, skuliła się jak tylko mogła. W tej pozycji można ją było zaliczyć do Toy…

- Ona nie jest żaden Toy! Ma na pewno ze 40 cm. Chyba… - uświadomiłam sobie, że tak naprawdę to nie wiemy, czy widzieliśmy Nukę kiedykolwiek w pozycji całkiem wyprostowanej. A jeśli nawet, to daleko, w ogrodzie, w czasie zabawy z Raptorem, kiedy myślała, że nie patrzymy. Trudno było precyzyjnie policzyć centymetry z takiej odległości…
- A więc Standard! Niech będzie… Zawsze wiedziałem, że ona jest jakiejś rzadkiej rasy! Jak te błękitne motyle… To pisz to swoich przyjaciółek z FAM, żeby pozmieniały w ogłoszeniach! Na pewno nie macie tam w FAM dużo TAKICH psów!

Mój mąż był dumny jak ojciec nowonarodzonego dziecka.  Choć go znałam i wiedziałam, że kocha Nukę dokładnie tak samo jak chwilę wcześniej, kiedy nie miała jeszcze żadnej rasy, to rozumiałam skąd to zadowolenie. Część tej nowej dumy spłynęła też na mnie. Bo każdy rodzic, nawet taki Tymczasowy, chce, żeby cały świat dostrzegł, że jego dziecko jest WYJĄTKOWE.

A w tym bardzo pomaga rasa Alaskan Klee Kai w wersji Standard!
 



PS.
Ponieważ idą Święta razem z Małą Siostrą chcemy Wam wszystkim życzyć radości, wypoczynku, pięknej pogody i tylko odrobiny błota, w którym można się będzie wytaplać na długim spacerze razem ze swoim północniakiem. No i oczywiście mokrego Dyngusa! (Nuka i Raptor stoją właśnie nade mną i każą mi dodać „i żeby dalej był śnieg!”, ale tym razem się do nich nie przyłączę…).
A w prezencie Wielkanocnym przepis na Dreptusiową Babkę. To wypiek klasy 24 h (czyli taki, który zniknie z talerza najpóźniej w 24 godziny po upieczeniu. Razem z okruszkami). Dreptusiowa Babka ma same zalety: jest łatwiutka do zrobienia, szybka, pyszna, wilgotna, pachnąca. No i uwielbiają ją zarówno Eskimosi jak i ich psy. A jeśli przypadkiem macie w domu Klee Kai’a (ja MAM!), to będzie Was za tę babkę kochał na zabój!

Potrzebne będą:
4 jajka, po 1 szklance cukru i mąki, 1/2 – 1/3 szklanki mąki ziemniaczanej (w niej tkwi cały sekret wilgotnego ciasta!), 1 kostka magraryny (trzeba ją roztopić tak, żeby była prawie płynna, ale jeszcze nie szklista, jak najzimniejsza. Ja to robię w mikrofalówce – 20 – 30 s wystarcza. Z bardzo miękką, choć nie roztopioną margaryną mikser spokojnie sobie poradzi), 1/2 paczki proszku do pieczenia, cukier waniliowy lub aromat jaki lubicie (ja najbardziej lubię w wersji cytrynowej, z aromatem cytrynowym w babce, lukrem cytrynowym na wierzchu i skórką otartą z cytryny na samym wierzchu).

Nastawiamy piekarnik na 180 stopni (bez termoobiegu, lub 170 z termoobiegiem).
Jaja (całe, bez żadnej zabawy w pianę i żółtka. No może nie całe: bez skorupek ;) ) lądują w mikserze do tego cukier i ucieramy. Jak się zrobi pyyyyszne, puchate, w kolorze ecru i cukier przestanie chrupać w zębach, to znak, że czas na następny etap. Jest to też dobry moment, żeby trochę wyjeść. Ale tym razem niezbyt dużo, bo babka jajami stoi. Można też utrzeć 5 jaj o kopiatą łyżkę cukru więcej i wtedy podjadamy ile chcemy ;)

Nabieramy 1/2 szklanki mąki, dosypujemy proszek do pieczenia i mieszamy łyżeczką. A potem uzupełniamy szklankę mąką do pełna i do miksera. Na to mąkę ziemniaczaną i włączamy urządzenie. Będzie ciężko, bo jest w mikserze trochę za dużo suchego, więc jak tylko odrobinę się rozmiesza to wlewamy margarynę (nie może być gorąca bo nam się ciasto zetnie i wyjdzie ptysiowe, już lepiej jak będzie letnia nawet za cenę niepełnego roztopienia. Po to zresztą najpierw mieszamy jaja z mąką, żeby się nie ugotowały jakby się okazało, że margaryna jednak trochę za ciepła) i do tego aromat jaki lubicie (ja daję buteleczkę cytrynowego). I niech się porządnie rozmiesza. Bez grud… Blaszka keksowa, ta dłuższa, albo ta do bab wielkanocnych – z kominem w środku. Z obu wychodzi pyyycha! Trochę masła na palce i smarujemy w środku, najwięcej w zagięciach, żeby się nic nie przykleiło. Możemy wysypać bułką tartą, ja tak robię, ale niektórzy tylko smarują. Jeśli właśnie wrzuciłyście całe masło jakie było w domu do babki, to można wysmarować olejem albo smalcem (byle nie takim z cebulką i skwarkami. Takim całym białym w kostkach). Bez różnicy, byle nie chlupotało na dnie. Masę do blaszki i do piekarnika. Ustawiamy na 60 min i idziemy z malamutem na spacer. Po powrocie zdejmujemy zabłocone buty, pijemy duszkiem szklankę wody i wyjmujemy Dreptusiową Babkę z pieca. I przez 15 minut, cierpliwie wyganiamy rodzinę i psy z kuchni. Musi trochę ostygnąć. Trochę…

Jak lubimy to polewamy lukrem, albo roztopioną czekoladą, albo czym chcemy. Lukier się robi tak: 1/2 szklanki cukru pudru i 1-2 łyżki gorącej wody i ucieramy łyżką aż się zrobi polewa. Ja dodaję jeszcze 1 łyżkę soku z cytryny lub kilka kropli aromatu cytrynowego. I lejemy na babkę, łyżką lub pędzlem, szybko, zanim w szklance stężeje.

A potem to już tylko… wielkanocna rozpusta!