Po Świętach Wielkiej
Nocy zostało tylko wspomnienie mamusinej babki, schabu ze śliwką i
niezjedzone przez Lunę bazie w wazonie. Leniwe chmurne przedpołudnie
sprawia, że nasza Lunice zaległa pod niekończącym się suszyć
praniem - pewnie w celu zapewnienia sobie odpowiedniego poziomu
nawilżenia. Bardzo dobrze, może wyłapie nadmiar wilgoci, a ja
zdołam skrobnąć kilka zdań o naszym pierwszym z Luną wypadzie
pod namiot.
Atrakcja to była co
najmniej podwójna – wojaż zagraniczna i biwakowa zarazem.
Mimo koszmarnych prognoz pogody – gradobicie, żaby lecące z
nieba, zimno i koklusz – załadowaliśmy niezastąpionego
transportera rarytasami wielkanocnymi (jajka w zalewie kminkowej,
schab ze śliwką i bez, kiełbaski różniaste, ciasta
wszelakie, chrzan, żurawina, zając drożdżowy udający baranka).
Tak wyekspediowani ruszyliśmy. Azymut Sulov na Słowacji. Jeszcze
przed wyjazdem popełniając wszelkich formalności Luna została
posiadaczem paszportu ze stosownymi adnotacjami i naklejkami.
Niestety strefa Schengen odebrała nam przyjemność zafundowania
podróżniczce obcojęzycznej pieczęci w jej własnym
dokumencie urzędowym. Lunencja całą podróż grzecznie
przespała „na pace” mając za legowisko całkiem fajną kołdrę,
otoczona bambetlami i wszechogarniającym
zapachem mięsiw. O dziwo ładunek jedzeniowy w stanie
nieumniejszonym dotarł do celu. Widocznie psina pojęła, że takie
smakołyki wymagają większej celebracji i oprawy w konsumowaniu.
Miała rację. W niedzielę na świeżym, by nie rzec mroźnym
powietrzu smakował jej zwłaszcza: kuper zająca (spadł ze stołu
wprost pod łapy, więc musiała się nim - nomen omen - zająć),
sos ze schabu (tak to można jeść te psie chrupki), wędzona
polędwica – kolega Wojtek się podzielił, nutella – ktoś nie
wylizał łyżki i pewnie jeszcze inne dobra, o których w
ferworze walki umknęło jej nam wspomnieć.
Przyznam szczerze
mieliśmy obawy jak Luna zareaguje na konieczność nocowania
w namiocie. Co prawda wzięliśmy ze sobą jej czerwony kocyk, aby na
zasadzie skojarzeń: kocyk – spanie psina załapała, że w
namiocie się śpi, jednak wątpliwości nas nie opuszczały.
Zwłaszcza, że patrząc na Luni kocyk - kiedyś wytworny teraz
dziurawy – istniała też taka możliwość, że namiot podzieli
los kocyka i zostanie Luninym gryzakiem. Na marginesie zaznaczam, że
nasz namiot nie jest namiotem szturmowym do zdobywania Korony Świata,
nie jest też wykonany z włókna kosmicznego. Nie jest nawet
solidnym wojskowym namiotem „niedozdarcia”. Jakież było nasze
zdziwienie, gdy Luna po zrobionej chyba jedynie pro forma
próbie podkopu od środka namiotu, ułożyła się
grzeczniutko i wkomponowana w nasze nogi zasnęła. Obudziły ją
dopiero poranne pokrzykiwania słowackich dzieciaków.
Rewelacyjnie musieliśmy wyglądać wykluwając się z
malutkiego namiotu najpierw wielki pies, potem ja, na końcu Karol.
No i jeszcze duża kołdra – ta na której Luna leżała
podczas podróży. Powiem tylko, że zimnica była zacna –
dość, że Lunie zamarzła woda w misce...
Po porannym obchodzie
obozowiska Luna nawiązała znajomość ze słowackim owczarkiem
niemieckim. Po kilku szaleńczych rundach z przeszkodami w postaci
strumyka, ogrodzenia i płotków owczarek schował się do
swojego kojca najwidoczniej w celu regeneracji nadwątlonych sił.
Lubiąca zwiedzać Luna odwiedziła też sąsiednie podwórka,
boisko szkolne i szeroko rozumiane chaszcze. Jednak gdy zza
jednego z krzaków wróciła z damską gustowną częścią
bielizny stwierdziliśmy, że trzeba te jej inspekcyjne wypady
ukrócić.
Jako, że wyjazd był z
założenia wspinaczkowy Luna liznęła - w każdym tego słowa
znaczeniu – trochę technik linowych i zapoznała się z podstawami
asekuracji. Najbardziej jednak podobało jej się analizowanie
zawartości plecaków przygodnie poznanych wspinaczy. Musiała
przecież sprawdzić, czy stosowany przez nich sprzęt ma wszystkie
wymagane atesty. Nie chwaląc się nasz pies pod względem
wspinaczkowym jest bardzo pojętny. Zaczyna dostrzegać niuanse
dotyczące stylów przejść dróg wspinaczkowych (OS,
RP, TR), rozróżnia które komendy są kierowane do
wspinających się – „blok”, „mam auto”, które do
niej – „podziel się tym batonikiem skoro go już wyżebrałaś
od kogoś”, a które do wszystkich: „uwaga lina!”. Musimy
jeszcze trochę popracować nad komendą „nie depcz liny”, która
dotyczy zarówno psów jak i ludzi. No i żeby Luna
odróżniała linę, która nadal pełni funkcje
wspinaczkowe, od tej zaadoptowanej na potrzeby jej
smyczy....Zasadniczo pobieżnie ma dziewczyna potencjał. Będzie co
robić na kolejnych wyjazdach.
teraz jeszcze uprzaz dla Lunki i sie zrealizuje na ściance :) super!
OdpowiedzUsuńRewelacja :) Ale się Lunce trafił domek z atrakcjami :)))
OdpowiedzUsuńA co to bambetle? :):):)
OdpowiedzUsuńMinka Luny w tym namiocie jest bezcenna. Widać też, że na skałki by chciała powłazić :)
Bambetle to po śląsku masa pakunków, manatków, klamotów (to pewnie znowu po śląsku). Przynajmniej ja tego słowa używam w takim znaczeniu:)W razie nieścisłości - wybaczcie.
UsuńJa zrozumiałam, ale w końcu śląski nie jest nam pozostałym do końca obcy. Część słów przeszło ze śląskiego do potocznego użytku. :)
OdpowiedzUsuńA ja w Wawie też mówię: bambetle, klamoty, bibeloty itp:)Fajna psinka:)
OdpowiedzUsuń