niedziela, 30 marca 2014

30.03 Wędrowiec, twierdza







-I my pozwolimy by on tu przyszedł? Pozwolimy mu na to??? By kogoś dorwał? -Wiktor był przerażony.
-Tak, pozwolimy posłańcowi by zostawił mi zgodnie z instrukcją tę miłą niespodziankę w łóżku. Pozwolimy mu odejść z poczuciem dobrze wykonanej misji.- Tak właśnie chciał to rozegrać, mógłby oczywiście złapać posłańca na gorącym uczynku, zrobić szum, aferę na całe miasto, ale wolał to załatwić po swojemu.
-Ale panie, to niebezpieczne. Jeśli komuś się coś stanie to sam powiedziałeś że nie ma ratunku!!- Wiktor podskakiwał, trząsł głową, nie wiedział, co zrobić z rękami.
-Owszem trochę ryzykowna ta cała zabawa ale nie aż tak bardzo jakby się mogło wydawać, poza tym nie mam zamiaru się z nim całować. Zdecydowanie prześle go zaraz dalej, do pewnego niezwykle świętobliwego łoża. Co prawda nie spodziewają się go tam zupełnie, ale jak się bawić to się bawić. Zresztą nie martw się tak bardzo mam wszystko pod kontrolą.- W gruncie rzeczy był zadowolony, że zmuszono go w końcu do konkretnego działania. Potrzebował impulsu takiego małego kopniaka, który wtłoczy go w bardziej aktywne tory. Tym razem nie odłoży sprawy na później, na lepszą dogodniejszą chwilę, gdy będzie miał odpowiedni nastrój. Ta była doskonała i nie mógł przespać takiej szansy.
-Ale jak???- Przerażony chłopak już widział oczami wyobraźni jak na rozkaz Opiekuna przemyka się jak złodziej ciemnymi, śmiertelnie niebezpiecznymi dla takich jak on ulicami po mieście. W rękach trzyma worek, a w środku szalejący ze wściekłości wąż miota się i próbuje wgryźć się w ciało durnego nieszczęśnika który go niesie. Zrobiło mu się słabo, kolana odmówiły posłuszeństwa a żołądek zwinął mu się w supeł.
-To już mój problem. Ty masz pilnować żeby psy i służba siedziały na dole, w kuchni. Nikt  nie może wychodzić na piętro, zrozumiałeś?
Wiktor był zbyt przerażony by racjonalnie myśleć. Prześladowała go wizja wściekle kąsającego węża w jego własne osobiste ulubione udo. Nie wiedział czy może zaufać Opiekunowi, w końcu niechodziło o byle bzdurę ale o ich życie, a on chciał się bawić. Drugiej szansy nawet tak marnej jak ta obecna nie dostanie, a chciał żyć.
-A co jeśli ktoś mi się wymknie?
-Zamkniesz drzwi na klucz i powiesz że chcę być sam. Dodasz, że to mój rozkaz a jak nie to w żaby pozamieniam, wszystkich bez wyjątku. Teraz zaś niech szykują kąpiel, musimy udawać że nic nie wiemy o zamiarach tego jegomościa ukrytego w żywopłocie. Wszystko niech toczy się normalnym rytmem.
-Ja nie lubię takich co syczą – Zastrzegł Wiktor otwierając drzwi.
-Dobrze, niech będzie, ominiemy zaplanowane przytulanie się do bestii.- Chłopak go zupełnie rozbroił
-A fe -Wykrzywił się z odrazą chłopak i znowu podrzuciło mu żołądkiem. Chwile z nim walczył by nie zwymiotować. Nie wiedział czy w tej chwili bardziej się boi czy może czuje większą odrazę do węża. Za nic nie chciał go spotkać, nawet wtedy, jeśli tamten będzie uwięziony w worku. Nie ufał takim zabezpieczeniom.
-Kąpiel, kąpiel niech szykują a żwawo, bo wieczorem może będę miał ochotę odwiedzić osobiście gniazdo żmij.
-Jak nie wąż, to żmije no coraz lepiej. -Witek odchodząc zdegustowany marudził pod nosem. Całkowicie zapominając o tym że jego zachowanie mocno wykracza poza wszelkie normy i może być za to przykładnie ukarany. W końcu był tylko służącym i nie miał prawa do wyrażania własnych opinii.
       Nie zważając na niestosowne zachowanie chłopaka Wędrowiec stał z założonymi rękami w lekkim rozkroku. Rozważał całą tą dziwaczną sytuację. Rozmyślał czy nieudany zamach na jego życie, to wystarczający powód by zniszczyć cały ten świrnięty zakon. Czy może tylko powinien zająć się zlecającym zabójstwo. Nie lubił patrzyć na śmierć, a Horacy pomimo swego lisiego sprytu, na pewno nie zdoła umknąć przeznaczeniu. Rarakaj spełni pokładane w nim oczekiwania. A to kogo zabija było dla niego zupełnie nieistotne.
Ta gnida Horacy dostanie dokładnie to na co zasłużyła, sam wybrał swoją przyszłość lub raczej jej brak. Z drugiej strony zbyt łatwa i szybka to śmierć, dla kogoś tak zdemoralizowanego kto rozmyślnie uczynił tyle zła.
       Zdecydował z niechęcią po niedługiej chwili rozmyślań że się poświęci i powie jeszcze kilka przykrych słów mistrzowi zakonu na pożegnanie.
     W bali siedział dokładnie tyle ile musiał, ani sekundy dłużej. A i tak to była najdłuższa kąpiel w jego życiu, sekundy ciągnęły się niemiłosiernie, przynosząc mu coraz to nowe wątpliwości i pomysły. Tak naprawdę nigdy nie miał gotowego idealnego scenariusza, pomocnego szablonu, który mógłby wykorzystać za każdym razem musiał podejmować decyzję zgodną z własnym sumieniem biorąc pod uwagę każdy aspekt i każdy nawet najdrobniejszy szczegół.
          Odpuścił sobie oficjalną wizytę z pompą i fajerwerkami. Nie był w nastroju a czasu było coraz mniej. Jad rarakaja zabijał szybko.
         Zmaterializował się  w samym sercu twierdzy. To był prywatny obszar wielkiego mistrza. To tutaj knuł i nieprzyzwoicie się bawił strzeżony przez prywatną, doskonale wyćwiczoną armię fanatycznych zabójców.
Jak na osobę duchową to niezłą twierdze sobie wybrał na miejsce do życia mój ulubieniec Horacy, pomyślał Wędrowiec. Z zaciekawieniem przyjrzał się skomplikowanej konstrukcji śmiercionośnej zapadni, którą w umiejętny sposób ominął nie włączając przy tym systemu alarmowego. To był niezwykle interesujący  ba wręcz genialny patent.
Normalny, zwyczajny człowiek nawet najbardziej spostrzegawczy i wyjątkowo inteligentny nie miał najmniejszych szans by tu przeżyć. Nie obeznany z tutejszymi wymyślnymi pułapkami byłby wstanie zrobić krok no może w najlepszym razie dwa. A już na pewno potrzebowałby pełnej serii cudów by dotrzeć do prywatnych komnat wodza. A nawet czegoś więcej niż cudu, stwierdził opiekun opukując ścianę naszpikowaną metalowymi kolcami. Nasyciwszy swoją ciekawość, docenił inwencję konstruktora aprobującym kiwnięciem głowy. Szkoda tylko że ktoś tak wyjątkowo zdolny i kreatywny swoją wiedzę i czas wykorzystał na bezużyteczne i niepotrzebne urządzenia. Gdyby tylko chciał swoimi pomysłami popchnąłby mocno ten świat do przodu, szkoda zmarnowanego talentu. Resztę pułapek minął obojętnie wiedział już o nich wszystko. Pewnym krokiem ruszył do komnaty Horacego. Sondując wcześniej to miejsce wiedział że mistrz będzie sam. Każdego dnia wieczorem przez całe dwie godziny udawał że kontempluje, nawiązuje kontakt z boską siłą której to był przedstawicielem na ziemi. W rzeczywistości knuł intrygi, sekretnie spotykał się z mordercami i zamachowcami a ponadto zastanawiał się którą ze swych wyznawczyń wezwać za chwilę do łoża. Ostatni czasy nie wystarczała mu już jedna kobieta wolał gdy w łożu robiło się tłoczno.
          Opiekun uchylił masywne okute dużą ilością żelastwa dębowe drzwi. Horacy siedział na swym łożu w białej pościeli haftowanej w gałązki bzu i z niedowierzaniem przyglądał się lewej ręce.
-Widzisz Horacy, jak to jedna nierozważna decyzja potrafi zniszczyć cały misterny plan?- Zagaił sprawnie rozmowę, nie było czasu na owijanie w bawełnę.
-Jak tu się dostałeś? Moje straże..
Mistrz był w podwójnym szoku, niezdolny do sensownej reakcji ani do racjonalnego myślenia. Nie często mu się to zdarzało zwykle jego myśli były ostre i wyraźne jak sztylet. Teraz zaś z przerażeniem ściskał rękę wiedząc, że nie ma dla niego ratunku i jego życie będzie trwało, co najwyżej kilka minut. Miał jeszcze tak wiele planów, tak wiele chciał osiągnąć i nie będzie mu dane tego zrealizować. Zrobił tak wiele by każdy krok przybliżał go do z góry wytyczonego przez siebie celu. Był już blisko, to nie powinno się wydarzyć, nie jemu. Obsesyjnie dbał o bezpieczeństwo zrobił wszystko co tylko możliwe a nawet więcej by  żaden niepożądany osobnik nie dotarł do serca warowni. A teraz ten obcy stał jak gdyby nigdy nic w jego sypialni.


piątek, 28 marca 2014

28.03 Dodge to stan umysłu







Zaczęło się jak to zwykle bywa niewinnie i z zupełnego zaskoczenia. Nigdy nie marzyłam, ba nawet nie pomyślałam, że chciałabym mieć na stanie malamuta. Nie myślałam, zaznaczę dla jasności sytuacji też, że nie chciałam mieć takiego psa, wiedziałam, że są i są ładne, ale nie wzbudzały we mnie żadnych emocji. Psy jak psy i tyle. Na dodatek miałam na stanie psa idealnego a raczej nadpsa dobermankę Herę. Każdy, przez kogo dom przewinęło się wiele psów wie, co to jest nadpies, a kto nie wie to mam nadzieję, że się dowie. To nie jest tak, że tylko tego jednego wyjątkowego psa kochamy, nie, wszystkie są dla nas ważne i wyjątkowe. Tylko, że nadpies nie mieści się w żadnej kategorii, tabelce jest ponad to. Dlaczego nie przywiązywałam żadnej wagi do rasy może, dlatego że psy spływały zawsze do nas tak bez planowania a to ktoś chciał utopić szczeniaka a to kogoś opieka nad zwierzakiem przerosła. Nadpies też do nas trafił w ten sposób, koegzystencja z poprzednią właścicielką nie przyniosła żadnej ze stron satysfakcji ani oczekiwanego porozumienia. Herę ściągnęła nam na głowę bez żadnego ostrzeżenia, bez znaków dymnych w formie niespodzianki moja własna rodzona siostra. Nie wiedziała, że wyprzedziła ją fama, iż wiezie nam rottweilera, wyobraźcie sobie, więc moje zdziwienie na widok dobermana w drzwiach. Widać Hera była pisana nam, nikomu innemu. I bardzo dobrze. Z Dokiem oczywiście nie było inaczej nie był zaplanowany, dostaliśmy go w prezencie. Nie wspomnę, bo mi trochę głupio, że gdy nam zaproponowano szczeniaczka z papierowej hodowli kręciliśmy nosem. Bo, po co on nam skoro w stanie posiadania domowego zwierzyńca osiągnęliśmy stan idealny? Nie stanowczo nie potrzebowaliśmy drugiego psa. Mimo to mój tato i mąż pojechali zobaczyć szczeniaczki. I wiecie, co się stało? Zobaczyli wariata, małego słodkiego świrka wynikiem, czego okazało się, że stan idealny, w którym trwamy to ułuda, utopia. Do szczęścia brakowało nam wariata. Oczywiście nie zakochali się w grzecznych suczkach czy spokojnych samcach świr był dla nich jedyny, wyjątkowy, właściwy. Niecodzienny prezent przyjechał do domu a ja zaczęłam wertować internet by się czegoś dowiedzieć o rasie. Tak jakoś się stało, że trafiłam na pierwsze w swoim życiu forum malamucie. To w ogóle było pierwsze forum, na jakie weszłam i do tej pory zostało jedynym, na które wchodzę. Na forum oczywiście bardzo szybko się zadomowiłam, bo jakże mogło stać się inaczej w sytuacji, gdy trafiłam na zbiorowisko pozytywnie zakręconych ludzi? Na samym, więc początku malamut sprawił, że zmieniłam nawyki i poznałam bardzo wielu fajnych ludzi, z którymi mam cały czas kontakt. Między czasie na forum ludzie o wielkich sercach i twardych tyłkach (mam nadzieję, że mi wybaczą ten opis) postanowili, że nie tylko będą kochać i rozpieszczać swoje psy, ale chcą pomagać innym tym, które skrzywdził człowiek i świat, tak powstały Adopcje Malamutów, ale to już inna historia.

Hera przez cały tydzień była na nas i świat obrażona tym niespodziewanym pojawieniem się na jej terenie młodego, walniętego zdrowo na umyśle szczyla. Świr nie był normalny, co udowodniał z nam niebywałym urokiem każdego dnia. Ten urok malamuci był tak wielki, że nawet Hera nie mogła dłużej udawać obrażonej i zaakceptowała Dodka. Tamtego lata nasza okolica przeżyła inwazję ślimaków tych brązowych bez skorupki. Były wszędzie w ilościach hurtowych i przerażających. Nasz nowy domownik był zachwycony, chodził po łące a my słyszeliśmy tylko głośne ssss i w tym momencie o jednego ślimaka mieliśmy mniej na ogrodzie. Dodek okazał się super wydajnym zjadaczem ślimaków tylko pyszczek ociekał mu śluzem niczym Obcemu z filmu Ridleya Scotta. Bardzo to było obrzydliwe, ale młody był z siebie tak zadowolony jakby uratował świat przed inwazją straszliwych, śmiercionośnych kosmitów. Dla tych o wrażliwych żołądkach mam jeszcze jedno kulinarne upodobanie wariata. Gdy już pojadł sobie nasz mały delikwent ślimaków to chodził je do naszej sadzawki, ( która od lat robi za żabią i ropuszą porodówkę oraz żłobek) popić skrzekiem. Francuskie podniebienie miał Dodek. Poznając własnego psa z każdym dniem nabierałam przekonania, że malamut to nic innego jak stan umysłu.

środa, 26 marca 2014

Pies, psa, psem, psie*

O tym, że świat nagle wypełnił się ludźmi, którzy Sarę znają, o Sarę pytają i Sarę chętnie głaszczą, już pisałam. Świat wypełnił się także psami, które Sara lubi, toleruje, którym pozwala na poufałość oraz takimi, które ostrzega cichym lub niego głośniejszym warkotem, iż nie życzy sobie ich bliskości. Pączuś, Czester, Ejs i inne mniejsze lub większe psiaki, które witają się z Sarą z daleka machając ogonami, stanowią nowość w naszej codzienności. Bardzo miłą nowość.

A skoro już o nowościach... Czas jakiś temu odezwał się do nas sklep zoologiczny, który zaproponował wypróbowanie jednego ze sprzedawanych przez nich produktu. Nasz wybór, pod długich dyskusjach mailowych z przedstawicielką sklepu, padł na zabawkę, z której korzystać mogą zarówno psy jak i koty. Sara zabawkę testowała także w domu, ale dla osiągnięcia lepszego efektu filmowego, zabraliśmy psa, smakołyk i zabawkę w teren. Efekty zobaczycie tu: pierwszy film, drugi film (ostatnio, z nieznanych mi przyczyn, wklejanie filmów do tekstów nie działa).

Jeśli ciekawi Was, jak z zabawką poradziły sobie koty - zobaczcie :-)

Wracając do psów i wzajemnych relacji międzypsich... W styczniu wybrałam się z Sarą na wspólny, wielopsi, spacer. Wytrwałam 40 minut. I nie, nie dlatego, że tempo marszu było nieodpowiednie lub ludzie mi nie pasowali. Po prostu Sara doszła do wniosku, że obrazą dla niej jest wędrowanie na końcu lub w środku grupy i nieustająco forsowała się na czoło pochodu. Po drodze mijałyśmy ludzi (bezkonfliktowo) i inne psy (a tu już bywało różnie). Po 40 minutach uporczywego ciągnięcia i warczenia na mijane psy (bo jest zadanie do zrobienia, a one - te inne psy - próbują ją rozproszyć), z uwagi na stan nadużycia moich rąk, skręciłam na nieużywaną parkową ścieżkę.

 Włączony tryb mijania :-)

Kolejny spacer upłynął w milszej atmosferze. Może dlatego, że od razu wysunęliśmy się do przodu? I to w zacnym towarzystwie Mellow, która z radością penetrowała wszelkie okoliczne błotka i kałuże. Tempo obydwie (Mellow i Sara) narzuciły bardzo konkretne - często musiałyśmy, my Eskimoski, odwracać się i wołać do idących nieco dalej inicjatorów marszu, w którą stronę, wg ich pomysłu, powinnyśmy się skierować.

Powitanie z Yukim, Mellow zapewne wita się indywidualnie:-)

Na spacerach, w których uczestniczyło mniej psów, udało się nam być kilka razy. Jakiś czas temu spotkaliśmy się z Mellow i Yukim (oraz ich Eskimosami) na wybiegu.

Yuki
 Mellow
 Sara

Nie odważyliśmy się wówczas odpiąć Sary ze smyczy. Wróciliśmy na wybieg dzień później i uwaga, uwaga:


Kolejna okazja do wspólnego spaceru wydarzyła się w minioną sobotę. W Parku pojawili się Mellow, Yuki, Bafi oraz ich ludzie. Powitanie czterech malamutów w centralnym miejscu parku spowodowało nagłą pustkę wokół nas. Mimo, że wcześniej deptak pełen był ludzi. Gdy już psy powitały się tak jak trzeba, powędrowaliśmy wzbudzając zainteresowanie (dorosłych), prowokując do zachwytów (głównie dzieci - Mamo, Tato - wilki!) oraz skłaniając rodziców do tłumaczenia pociechom, że widziane psy to husky. Padło nawet pytanie - gdy nie zdzierżywszy jednej z radosnych interpretacji objaśniłam pewnej rodzinie, że to jednak nie husky - czy malamuty to odmiana husky'ch. Odebraliśmy widzów parkowym tancerzom, bo mamutki ponownie musiały ustalić kto w gromadzie jest ważniejszy. Odeszliśmy na wybieg, gdzie okazało się, że psy są średnio zainteresowane bieganiem, a Sara - spuszczona ze smyczy - wobec przepychanek między Yukim a Bafim, rozdzieliła karne capnięcia, gdyż porządek musi być.

Sara i Bafi
 Mellow i Bafi

Na linii kontaktów kocio-psich unormowało się. Sara nadal jest zazdrosna o to, że koty jedzą, ale gdy do nich podchodzi zdarza się je polizać, lekko dotknąć nosem, zrobić "noski-noski". Gdy podchodzi do kotów, w chwili, w której te, z sobie jedynie znanych powodów, nie życzą jej bliskości, zostaje osyczana, a w sytuacjach wyjątkowej natarczywości otrzymuje cios w kufę, po którym to ciosie odchodzi w wyrazem lekkiego oszołomienia, ale i spokoju. Widoczne uznała, że taki jest koci kod komunikowania.

Czekamy z lekkim niepokojem na ciepłe dni. Już zarezerwowałam w czerwcu czas na wyjazd na Mazury - mam nadzieję, że Sara jest z tych psów, którym pływanie sprawia przyjemność. Miesiąc temu jeziora były jeszcze zamarznięte i głównie korzystałyśmy w urody lasów.





* Wpis został stworzony na życzenie moderatorek, które uznały, że kocio-kwik.blogspot.com nie wystarcza ;-)

----------------

Dopisek po sugestii Zu. Na zdjęciu widać Saszkę w wieku kilkunastu miesięcy oraz Sarę, około dziesięcioletnią. Po lewej husky, po prawej malamut.

26.03 Wędrowiec, cudowna maść.




-Żyje panie, i sił jej przybywa aż miło patrzeć. Czary to jakieś niepojęte. -Honika Holocka była bardzo przejęta. Znał ten typ osobowości, jeśli już kogoś polubiła, przyjęła do grona przyjaciół bez zastanowienia poszłaby w ogień by go ratować, nie myślałaby o tym, że poparzy dłonie, że się udusi dymem albo zginie. Jeśli się w coś angażowała to do końca nie uznawała półśrodków, nie potrafiłaby odwrócić się plecami od potrzebujących. Z niechęcią pomyślał, że była dużo lepszym człowiek niż on sam.
-Czary mówi pani, może to i czary, ale i rasa taka wytrzymała, że tylko pozazdrościć. -Nie czekając na zaproszenie, ruszył prosto do malutkiego pokoiku schowanego za makatką.
Dziewczyna siedziała oparta na poduszkach.
-Sadysta przyszedł dokończyć dzieła?
Uśmiechnęła się delikatnie i tak jakoś specyficznie, że poczuł dziwne ciepło w klatce piersiowej. Nie ona go nie uwodziła, ale miała w sobie ciepło i spokój, którego tak bardzo potrzebował.
-Droga koleżanko trzeba sobie znaleźć trochę radości w życiu. To ważne dla zdrowia psychicznego. Ja mam farta, będę ją dziś czerpał całymi garściami z odrywania bandaży od twej skóry. Mam nadzieje, że będziesz bawić się równie dobrze jak ja.
Gdzieś tam za cienką ścianką piskliwie na bezdechu krzyczała kobieta. Wrzeszczała raczej z przyzwyczajenia bez wiary, że może coś zmienić swoim głośnym i stanowczym protestem. Odpowiedział jej tubalny bełkot pijanego mężczyzny. Potem rąbnęło potężnie i domyślił się, że pijany zległ pokonany przez samogon. Słychać było jeszcze pacnięcia jak uderzenia mokrą szmatą a potem wszystko ucichło. Tylko muchy brzęczały teraz jakby trochę głośniej i natarczywiej.
-O zapewne. Znając Twe poczucie humoru zaczynam się obawiać, że ta śmierdząca mikstura, co łzy wyciska, przezornie ukryta pod pazuchą, to na mój grzbiet jest przeznaczona.- Ścisnęła nos by pokazać jak bardzo przeszkadza jej zapach a może smród, który pojawił się wraz z Wędrowcem.
-Dobrze zgadujesz kobieto. Maść to zaiste cudowna, sprawi, że nie pozostaną blizny na twych młodych plecach. Jej woń dodatkowo sprawi, że jeszcze długi czas żaden mężczyzna nie przejdzie koło ciebie obojętnie.- Ukłonił się dworsko, podkreślając tym walory cudownej kuracji którą zamierzał jej zaaplikować.
-Taaa a co wrażliwsi obrzygają sobie trzewiki tudzież suknie swoich dam, raczej marna to przyjemność.-Skrzywiła się i znów zacisnęła palcami nos.
- I zrób tu takiej przysługę, to będzie marudzić, nosem kręcić. Całą radość życia ci zabierze. Staraj się niedosypiaj a i tak nikt tego nie doceni. –Pomarudził teatralnie przeciągając głoski
-Panie czy wy, aby nie przynieśliście zdechłego kota?-Zaniepokojona babcia zajrzała do klitki zajmowanej przez dziewczynę. 
-A, po co by mi był zdechły zwierzak? -Zdziwił się nieszczerze pomysłem i sugestią starszej kobiety.
-Ja tam nie wiem, po co, ale śmierdzi tak, że wszy u sąsiada wyzdychają. – Rozczarowana jego odpowiedzią wzruszyła ramionami.
-O to jeszcze dodatkowa korzyść z kuracji będzie.-Ucieszył się szczerze nigdy nie lubił wszy ani innych insektów.
         Nie chciał przeciągać zbytnio tej wymuszonej okolicznościami wizyty, choć było miło tak rodzinnie.  Od zawsze mu czegoś takiego w życiu brakowało a może na starość zrobił się zbyt miękki i sentymentalny? Dzieciństwo spędził z mrukliwymi, zimnymi jak kamień starcami. Jakby tego mało byli zupełnie pozbawieni wyobraźni i poczucia humoru. Działali, myśleli a i świat wokół układali według ściśle określonego szablonu. Nudnego jak flaki z olejem. Przy posiłkach nad stołem wisiała męcząca cisza przerywana mlaskaniem, z rzadka siorbaniem. Nie zaznał ciepła, serdeczności, przyjemnej beztroskiej rozmowy.
      Odkąd wszedł do  mieszkania Holockich niesprecyzowana ledwo uchwytna myśl nie dawała mu spokoju. Nie pozwoliła w pełni cieszyć się miłym towarzystwem. Nie cierpiał tego stanu, gdy miał słowo lub myśl na końcu języka i nagle mu to umykało, strasznie denerwujące uczucie.
        Lilidia opatrzona jak należy pociągała z obrzydzeniem nosem, nie mogąc przyzwyczaić się do odoru maści. Rozumiał ją specyfik naprawdę niemiłosiernie cuchnął, dla kogoś z wrażliwym powonieniem to była prawdziwa katorga. Nie było jednak innego wyjścia ze względu na jej pochodzenie nie mógł posiłkować się magią. Na szczęście była niezwykle silna a wszystko tak jak powinno szło ku lepszemu, już niedługo będzie całkiem zdrowa. Opatrzył dziewczynę pogrzał się w blasku rodzinnego ciepła, czas wracać do pałacu. Babcia próbowała zatrzymać go na kolacji, był naprawdę bliski kapitulacji. Powstrzymało go tylko przeczucie, że przed nimi jeszcze nie jeden wspólny posiłek.


***********


                   Niezawodny Wiktor warował pod drzwiami komnaty dłubiąc z nudów w uchu. Psy zmęczone bieganiem i ciepłem rozwaliły się na korytarzu blokując przejście służbie. Nie było sensu przeciągać tej zupełnie niepotrzebnej blokady głównej arterii pałacu. Bezzwłocznie wezwał chłopaka do środka.
-Choć chłopcze, w ramach nauki przetrwania pokaże ci coś ciekawego.
-A, czego mam się uczyć?-Zaczerwienił się speszony jak podglądacz złapany na gorącym uczynku, kiedy zza krzaków podgląda kąpiące się nago dziewczyny.
-Widzisz Wiktorze tam w cieniu żywopłotu. O tam wystaje taki niepasujący ząbek cienia. Takie niby nic a jaki istotny.  W życiu najważniejsze są drobne szczegóły to one układają się w większą całość. Gdy tylko uda ci się połączyć części układanki okazuje się, że prawda cały czas leżała na wierzchu.
Wiktor spojrzał w kierunku wskazanym przez Opiekuna, niecierpliwie wodząc oczami po ciemnej linii żywopłotu. Oczekiwał jakieś sensacji, czegoś spektakularnego, może nawet budzącego grozę. Niczego takiego nie dostrzegł, dopiero po chwili zauważył mały dzyndzel o którym mówił Wędrowiec, dający cień niczym źle docięta gałązka. Wiedział że to niemożliwe biegając po alejkach podziwiał kunszt ogrodników, ściany zieleni były niemal idealnie równe. Nawet się zastanawiał jak to możliwe.
-Widzę co to może być? Jakiś kot siedzi, czy może ptak?- Szukał raczej prostych odpowiedzi, nie spodziewał się niczego niezwykłego.
-Zakon nie próżnuje. Wysłannik śmierci puka do mych drzwi.
Lubił czasem uderzyć w dramatyczny ton. Przerażenie Wiktora było autentyczne spiął się jak kot gotowy do skoku.
Wędrowiec zastanawiał się czy chłopak był gotów do obrony czy też ucieczki. Był jeszcze dzieciakiem, podrostkiem w takim wieku często w imię chwytnych haseł tacy jak on chętnie i niepotrzebnie szafowali swym życiem.
-Trzeba alarm wzniecić i złapać łotra!
-Nie, niech zrobi to po co go wysłali. Posłańcy mnie nie interesują- Złapał  za ramię chłopaka i osadził na miejscu- Zrobię psikusa Mistrzowi. Chciał zabawy niech ma.- Całe te podchody go bawiły, i to, że go tak zlekceważono, nie doceniono siły i doświadczenia.
-A co ma zrobić ten łajdak ten bandyta? Żeby go tak owrzodziło na zadku i na języku. -Na wszelki wypadek chłopak szeptał.
-W worku ma dla mnie niecodzienny prezent, bardzo jadowity. Rarakaj specjalny wąż używany przez zakon do trudnych zadań. Zabójca doskonały, na jego jad nie ma lekarstwa. Rozwiązuje problemy skutecznie i definitywnie.

Jego samego co najwyżej po ukąszeniu może boleć głowa i przez tydzień męczyć uporczywy katar. Na szczęście Horacy o tym nie wiedział i tym samym wydał na siebie wyrok. Nie to nie prawda wyrok wydał ma siebie w momencie, gdy postanowił zabić Wędrowca i nie miało znaczenia, w jaki sposób będzie próbował tego dokonać. Za próbę zamachu na Wędrowca była tylko jedna kara- śmierć. Bez prawa łaski.

poniedziałek, 24 marca 2014

24.03 Fela i bizon.







Przyznam szczerze, że zaczęłam w odpowiednim ku temu czasie opisywać jak to z Felą przeżywamy olimpiadę w Soczi. Nawet się rozpisałam o tym jak czarna kręciła z szybkością naddźwiękową kółka nie wiedząc i w sumie w nosie mając to, dlaczego ci na dwóch łapach tak się cieszą. Fela w ogóle nie załapała, o co chodzi z tymi medalami i dlaczego są dla nas ludzi takie ważne, co oczywiście wcale nie przeszkadzało jej świętować i radować się z nami z nielicznych sukcesów naszych sportowców. Dodam tylko, że spektakularnych, bo zdobyć złoto w biegach narciarskich ze złamaną kością śródstopia to jest wyczyn godny podziwu i szacunku albo medale panczenistów, którzy nie mają w kraju odpowiednich warunków by ćwiczyć. Nie wspomnę o genialnym skoczku, bo już wszyscy czytający nasz blog wiedzą, że im gorąco kibicujemy. Tyle, że Olimpiada dawno minęła a ja tego wpisu z różnych powodów nie skończyłam, więc guzik z pętelką, przepadło, zaginęło w mrokach niepamięci zanim się jeszcze na dobre narodziło. Zapomnijcie o Soczi. Zapomniałam jeszcze opowiedzieć o genialnym wniosku moich dzieci, by posłać Felę na letnią olimpiadę, bo ona wie, co to duch sportowej rywalizacji. Tylko nie wiem jakby zapatrywali się na to ludzcy przeciwnicy i jak czarnej wytłumaczyć, co to falstart.
Dziś Fela została mianowana beskidzkim, dzikim bizonem. Jedynym, wyjątkowym i zaprzeczającym temu, co spisano w podręcznikach do przyrody i historii. Przyznam, że kształtnym, zwinnym ponad miarę a i urodziwym, nie żeby tym prawdziwym na urodzie zbywało, ale sami wiecie. Malamut nawet udający bizona swój niezaprzeczalny urok ma. W skórze bizona czarna małpa czuła się doskonale, a najbardziej się jej podobało jak młoda na dwóch obutych łapach latała za nią z łukiem zrobionym ze sznurka i patyka. Strzał nie było na stanie, ale czy to one najważniejsze są na poważnym polowaniu na przerażające, krwiożercze, dzikie bizony? Kto by sobie zawracał głowę takim szczegółami jak strzały. Był prawdziwy, podśpiewujący żwawe melodie pod nosem, polujący a raczej polującą był radośnie brykający, ubawiony po pachy bizon i była entuzjastyczna publiczność. A co najważniejsze po wielkim finale polujący i ofiara tulili się do siebie radośnie bez urazy i lęku. Trefny bizon, przebieraniec, który nie miał na sobie przebrania jeszcze w trakcie zabawy w polowanie potrafił zadbać o swój majątek- mianowicie o skórzaną kiedyś białą a teraz szarawą rozprutą piłkę do nogi i o różowego misia. W locie czarny, dziki pełen energii bizon łapał zabawki i chował w swoim sekretnym, wszystkim dobrze znanym schowku między tujami a płotem. Cuda tam można znaleźć, bo czarna to zaradna bestyjka z natury jest.
Czarna zanim została wczoraj najbardziej przyjaznym bizonem, jakiego spotkałam ( a prawdę mówiąc nie spotkałam żadnego tylko żubry i jednego żubronia i to stojąc bezpiecznie za solidnym płotem, raz też przebiegły mi trzy osobniki w Białowieży przed maską samochodu) miała przyjemność stanąć naprzeciw sympatycznej grupie dzieciaków na swoim własnym, prywatnym terenie. Test zdała, dzieci te, co się dały wylizane jak należy inne mogły wygłaskać szczęśliwego czarnego potwora.
Wiosna od dawna bezkarnie tupie po okolicy a Marzanna nieutopiona. Ja bym topiła, ale Fela stanowczo upierała się przy rozszarpaniu i rozciągnięciu słomy po polach jak to dawniej bywało. Najbardziej zachwyciła ją wizja zasypania wielkich jak Kopiec Kościuszki kopców korporacyjnych kretów w naszym ogrodzie. Skończyło się na tym, że zapatrzone w te ziemne pryszcze ogrodu zapomniałyśmy o topieniu czy rozszarpaniu Marzanny za to całkiem poważnie się zastanawiałyśmy, kto finansuje tę bezczelną ferajnę. Skąd płyną strumieniem środki finansowe pozwalające im tak rozbudować infrastrukturę na naszym terenie. Typów było wiele, Fela postanowiła sprawdzić tropy. Nie udało się jednak zdobyć przekonywujących dowodów, więc śledztwo trwa nadal byle nam lepiej poszło niż z tańcami zaklinającymi śnieg.

niedziela, 23 marca 2014

23.03 Wędrowiec, czary




-Panie, kto by mnie na bal zaprosił, biedną kuternogę?
Była dzieckiem, ale nie różniła się zbyt od niego, tak jak on skutecznie ukryła się w bezpiecznej skorupie. Bała się nawet myśleć, że można inaczej żyć, że los może przynieść zmiany na lepsze. Taka mała a wiedziała, że marzenia nie zawsze dodają skrzydeł czasem ranią bardziej niż złe słowo i uderzenie. Tylko, że ona miała prawo do strachu i niewiary a on był zwykłym zapatrzonym w siebie samolubem.
-Życie pełne jest niespodzianek, jeszcze wszystko się może zdarzyć. Trzeba marzyć, to jaką masz sukienkę na ten bal? Nie wierzę w tę szarą, smutną zbywasz mnie, no postaraj się.
-Błękitną z niedużym trenem takim by nie przeszkadzał przy chodzeniu.-Westchnęła z rezygnacją, nie miała pojęcia, czemu uparł się tak na tę sukienkę. Bale i nowe ciuszki nie były najważniejsze w jej życiu. Mogła bez nich żyć i być szczęśliwą to, po co zawracać sobie nimi głowę? Widać, że nie miał pojęcia, co to prawdziwe życie, bogaci nigdy nie zrozumieją biednych.
-Dobry wybór będzie pasować do twoich oczu. Przetańczysz całą noc z przystojnym i miłym młodzieńcem?
-Nie. -Odwróciła głowę, nie chciała patrzeć na Opiekuna.
-Dlaczego? -Zdziwił się jej reakcją, była taka stanowcza i pewna, że nie utonie w ramionach przystojnego chłopca. Rozejrzał się dyskretnie po izbie szukając widocznych oznak świadczących o przynależności do którejś z tych dziwacznych sekt zabraniających nawet niewinnych przyjemności. Nie dostrzegł niczego niepokojącego.
-Nie umiem tańczyć – Przyznała się z niechęcią
-To musisz się koniecznie nauczyć. Co to by był za bal bez tańców?
-Nie nauczę się.-Posmutniała, a jej oczy przez chwilę wyglądały jak niebo zasnute gradowymi chmurami.
Pomimo swych różnych talentów i nadnaturalnej mocy nigdy nie potrafił zrozumieć kobiet, ani tych dużych ani małych. Zazwyczaj bawiło go, ale czasem wyprowadzało z równowagi to, że potrafiły skomplikować nawet najprostsze sprawy.
-Kobieto małej wiary, kto wie? Kto to może wiedzieć? Może jeszcze niejedną noc do samego rana przetańczysz. Mówią, że chcieć znaczy móc, a ja mówię, że coś w tym jest.
Uśmiechnęła się do niego samymi kącikami ust.
-Starczy tych przyjemności, poproszę o deseczki, czas się pochwalić sprawnymi dłońmi. –zwrócił się do dalej przebierającej nogami babci.
-Proszę panie tu są też bandaże, a raczej stare prześcieradło, bo na kredyt to nie chcieli dać.
Babcia miała rozmarzony głos, chyba już widziała wnuczkę w błękitnej sukni z trenem wirującą w tańcu z dobrym chłopcem, który ją pokocha sprawi, że będzie szczęśliwa, roześmiana. Normalne życie, proste przyjemności, które pozwolą zapomnieć o wypadku.
-A, po co mi one? Mają trzymać to światło? -Dopytywała się zaintrygowana dziewczynka, patrząc jak Opiekun dokłada do jej nogi dwie deseczki i obwija je materiałem.
-To usztywnienie nogi. Wszystko po to by tym razem kości wiedziały jak mają się zrosnąć. Nie chcemy by drugi raz popełniły ten sam błąd.
-Przecież one nie są złamane- Zaprotestowała. Jej gęste ciemne brwi ze zdziwienia wygięły się w dwa ostre łuki. Wysunęła język i niespokojnie oblizała wyschnięte wargi. Nie rozumiała, do czego zmierza Opiekun.
-Są kochanie. Musiałem połamać ci kości, by teraz mogły rosnąć tak jak trzeba. Inaczej się nie dało, no może i by się dało, ale nie dziś. Zresztą nie ważne, będzie dobrze. Zrobiłem wszystko, co należało i jestem z siebie zadowolony, więc ty też powinnaś.
-Ale, kiedy? – Patrzyła na niego jak na szaleńca
-Jeśli pytasz, kiedy łamałem, to nie powiem, bo to moja tajemnica. Jeśli ty mnie kiedyś nauczysz szyć koszule to może i ja ci coś powiem o leczeniu.- Puścił do niej oko, a ona rozluźniła się i roześmiała.
-To nie takie łatwe.
-Wierzę ale leczenie też nie jest łatwe. Dobrze a teraz nic się nie bój bo przeniosę cię magicznie tak jak w bajkach na łóżko. Polatasz sobie to taka premia za dzielność. Dwa tygodnie leżysz jak prawdziwa księżniczka i nie wstajesz.  Zrozumiano młoda panno?
-Tak – zachichotała już w powietrzu, wolno sunąc w stronę łóżka. Nie spanikowała cieszyła się z niezwykłości. Nareszcie to w jej życiu działo się innego, fascynującego.
Odwrócił się do stojącej tuż za jego plecami szokowanej ostatnimi wydarzeniami matki dziewczynki i zapytał:
-Kiedy mogę przyjść po moje ubrania?
-Juuutrro kosszula i spppppodnie, resztaa pppóóóóźniej
-Ty mówisz?? - Bezcenna flaszeczka z samogonem przechyliła się niebezpiecznie i o mało nie wypadła wstrząśniętej babci z rąk. Która to korzystając z chwili spokoju, ukradkiem próbowała pociągnąć łyka dla uspokojenia skołatanych nerwów. Gdy tylko opanowała trzęsące się ręce, zawstydzona schowała buteleczkę do przepastnej kieszeni szarego fartucha.
-Czas zajrzeć do innej pacjentki. Żegnam panie.
Westchnął ciężko, co miało zobrazować jak ciężki i nieprzyjemny to obowiązek spadł na jego barki. Nie zmylił tym bolesnym stękaniem nikogo, promienny uśmiech zepsuł cały efekt. Zaangażował się w życie tych ludzi, choć wcześniej chciał tego uniknąć za wszelką cenę, ale nie żałował sprawiało mu to przyjemność.
 -Czy ja zawsze muszę leczyć wszystkich wokoło?- Spytał retorycznie, ale na wszelki wypadek sobie odpowiedział widząc, że kobiety poczuły się zobligowane do odpowiedzi. Tylko nie bardzo wiedziały, co mogą mu odpowiedzieć -No dobrze nie wszystkich tylko tych, co lubię.- Znowu puścił porozumiewawcze oczko do Dali, szczęśliwa dziewczynka pomachała mu na pożegnanie.
          To była spokojna ulica a raczej nędzny zaułek. Kilka domów dalej w błocie przy wielkiej kałuży bawiła się gromadka umorusanych dzieci. Nie zauważył nikogo dorosłego, pewnie zajęci pracą puścili dzieciaki samopas.
             W powietrzu unosił się delikatny aromat niewiadomej, coś w stylu zaproszenia do zgłębienia wielkiej tajemnicy. Przez moment zastanawiał się czy nie dać się uwieść i podążyć jego śladem. Zaproszenie do zabawy wydało mu się zbyt oczywiste, nie warte zachodu odpuścił, więc sobie. Zgodnie z planem ruszył z wizytą do Holockich.
Nie miał ochoty na spacer po mieście. Jeszcze nie był gotowy, odbierał zbyt dużo bodźców.
Rozejrzał się wokół, dzieciaki zbyt były zajęte taplaniem się w błocie by zwracać na niego uwagę, bawiły się zapominając o całym świecie. Beztroska stan, który nie był mu dany, to nie powinno się zdarzyć, zbyt dużą zapłacił cenę. Dano mu nieskończenie długie życie, ale zabrano dzieciństwo. Ile by dał w ich wieku za taką chwilę zapomnienia i możliwość potaplania się z kolegami w błocie.

Świstło pierdło i tyle go widzieli. A raczej nie widzieli, bo nie było nikogo, kto by mógł zwrócić uwagę, na co się stało.

****



            Nie chciał przyprawić babci Holockiej o zwał, dlatego asekuracyjnie zmaterializował się tuż przed ich drzwiami. Już raz pozwolił sobie na karygodne zachowanie, czym naraził ją na niepotrzebny stres.
-Lidilio słodka Lidilio czy wypatrujesz swe płoche oczy za niedobrym medykiem?- Teatralnym szeptem z ustami przyklejonymi do dziurki od klucza oznajmił swoje przybycie. Natychmiast usłyszał znajome szuranie kapci.
     Otworzyła, uśmiechnięta przyjaźnie. A on wiedział, że nie odnajdzie w tym uśmiechu nic sztucznego. Nie przekupił ją miłymi słowami, ani prezentem, ona go po prostu lubiła. Otworzyła przed nim swoje serce nie stawiając żadnych warunków, przyjęła go do swojej rodziny tak jak wcześniej Lilidię, to odkrycie wstrząsnęło nim.  To było coś nowego w jego życiu i tak naprawdę nie wiedział jak się zachować. Babcia pod oczami miała wielkie beżowe worki pewnie z niepokoju o dziewczynę nie mogła spać przez całą noc.
-Panie jak miło Cię znowu widzieć.

-Jak tam moja pacjentka? Żyje jeszcze? Nie zabarykadowała się przypadkiem ze strachu przed medykiem? 

środa, 19 marca 2014

19.03 Wędrowiec, sukienka na bal.





          Najmłodsza z krawcowych podkurczyła chore nogi oplatając je kościstymi ramionami i patrzyła z lekko rozchylonymi ze zdziwienia ustami. Oparła na kolanach brodę i z drżącym sercem przypatrywała się całemu zdarzeniu. Spojrzał na dziewczynkę przelotnie, na jej twarzy wyraźnie prawie jak na czystej kartce grubym pismem wypisana była cała gama uczuć. Przerażenie, lęk, ale i fascynacja przyprawiona nadzieją. Po tym jak zobaczyła czerwone światło, które pojawiło się znikąd zaczęła się w niej rodzić wiara, że i jej nogi można jeszcze uleczyć.   
-No tośmy się zabawili teraz spróbujesz coś powiedzieć, dobrze? -Klepnął delikatnie kobietę w policzek.
- Jjjaaa? -Zaskoczona w miarę wyraźnym dźwiękiem, który udało się jej wydobyć z gardła otworzyła ze zdziwienia szeroko jak ryba wyciągnięta z wody usta. A potem, gdy opanowała ją euforia spróbowała powiedzieć coś jeszcze.
 Dzziieeeekuje!
-Mamo, mamo ty mówisz!- Dziewczynka jeszcze mocniej podciągnęła nogi pod brodę, nie wierząc, że naprawdę usłyszała w miarę zrozumiałe słowa, bała się, że to jej wymysł i marzenia pomieszały się z rzeczywistością - Ty naprawdę mówisz, ja zrozumiałam!
-Teraz tylko musisz poćwiczyć i z dnia na dzień będzie lepiej. Niedługo będziesz mówiła całkiem sprawnie. W tej chwili wszystko jest tylko kwestią wyćwiczenia odpowiedniej partii mięśni. Jak już wcześniej mówiłem twarda z ciebie sztuka, dasz radę. Trochę będzie bolało, ale chyba warto, co?- Spytał zawstydzony tym, co zobaczył w jej oczach. Patrzyła na niego tak jakby podarował jej cała ziemię a na dodatek jeszcze księżyc i parę innych gwiazd.
-Tttaakk
Drzwi otworzyły się z łoskotem, babcia nie użyła klamki, po prostu kopnęła w nie z rozmachem. Na szczęście wytrzymały.
-Panie takie mogą być? Mogą być takie deseczki? Takie miał, ale jakby, co to szybko zrobi inne.-Wróciła zasapana i dumna ze swojej zdobyczy.
-Doskonałe, możemy zaczynać przedstawienie? Mała boisz się igieł?
Delikatnie prostował jej chude jak patyki nóżki. Drżała ze strachu i ekscytacji. To była najmilsza strona jego egzystencji, zabierał małą wprost do nieba. Podarował jej najprawdziwsze okruchy szczęścia, można żyć i sto lat a nie doznać takiego uczucia. Ci, którzy tego nie doświadczą są łatwiejszą zdobyczą dla pustki i zwątpienia. Ta dziewczynka doświadczyła tak wiele, miał nadzieję, że będzie szczęśliwa i życie jej już nigdy tak okrutnie nie doświadczy.
-Jeśli tak to zaciśnij zęby, tylko raz cię ukłuje a potem będzie bal. Jeszcze kiedyś ze mną zatańczysz. A może nie. Kto by chciał tańczyć z takim starym piernikiem, gdy wielbiciele będą się wokół tłoczyć?
-Nie boje się.
Właśnie takiej spodziewał się odpowiedzi, ta mała z twardego materiału była utoczona. Mała cienka igiełka nie mogła jej przerazić.
-Macie tu trochę wódki czy samogonu? Muszę przemyć miejsce gdzie ukłuję małą.- Zwrócił się do kobiet stojących po drugiej stronie stołu. Matka dziewczynki wciąż otwierała i zamykała usta ciesząc się z cudu, jaki ja spotkał.
-Coś się znajdzie. - Twarz babci rozpogodziła się, świadomość, że może być przydatna i może w jakiś sposób pomóc w leczeniu wnuczki odjęła jej, co najmniej z dziesięć lat. Kiedyś przezornie w tajemnicy przed synową i wnuczką zachomikowała płynne zapasy na cięższe chwile i teraz było jak znalazł. Trochę tę całą radość psuła świadomość jak zostanie spożytkowany jej cenny skarb. Bo kto to widział marnować taki wspaniały bimberek na smarowanie nogi? Była jednak skłonna ponieść taką ofiarę dla dobra sprawy i bez ociągania przyniosła ciemną butelczynę tuląc ją do piersi jak najcenniejszy ze skarbów. Podała Opiekunowi a potem na bezdechu przyglądała się jak wylewa cenną bursztynowo mieniącą się ciecz na nogę wnuczki. Długo ukrywała butelkę, ale nigdy nie przyszło jej do głowy, że może w taki sposób spożytkować jej zawartość.
-Panie na pewno tak dużo trzeba smarować?  -Na wszelki wypadek się upewniła, zwykłe marnotrawstwo mogłaby odchorować.
-Trzeba, trzeba nie marnowałabym przecież takich specjałów bez potrzeby. – Zapewnił ją uśmiechając się pod nosem.
-Aha
Czuł, że nie do końca mu uwierzyła. Nawet rozumiał jej rozterkę, czasami przychodziły takie dni w życiu że nie było wyjścia trzeba było wypić by nie zwariować.
-Po co ta igła i co ona ma na końcu?
Dziewczynka była wyraźnie zaniepokojona przedmiotem, który wyjął z kieszeni peleryny. Próbowała ukryć zdenerwowanie tuszując je ciekawością.
-Tam w tym pojemniczku są takie maciupkie pomocne stworzonka, które zajmą się twoimi kostkami. Nie musisz się martwić są pozytywnie nastawione. Nie będą cię męczyć, czy przeszkadzać.
-Sssss- Zasyczała, zabawnie przewracając oczami. W końcu zareagowała tak jak powinna zachować się dziewczynka w jej wieku.
-Nie mów, że cię bolało, bo nie uwierzę. Taka krawcowa jak ty pewnie nieraz mocniej igłą się dziabnie.
-Troszkę za szczypało.-Trzymała fason nie chciała pokazać jak się boi.- A ja to już igłami wcale się nie kuję, nie jestem małym dzieckiem.- Pociągnęła nosem by pokazać, że takie insynuacje sprawiają jej przykrość w końcu była profesjonalistką.
-Teraz sobie poświecimy, by się nam tu lepiej sprawy rozwijały. Lubisz światełka?
-Takim czerwonym światłem jak mamie? - Mimowolnie spojrzała na twarz matki.
-A guzik, czerwone jest na buzie, na nogi mam zielone, może być?
- A jakie jest światło na brzuch? – Zainteresowała się Dalia.
Babcia głośno przestąpiła z nogi na nogę, nie miała odwagi popędzić Opiekuna, ale nie mogła się doczekać tego żeby w końcu zaczęło się coś dziać, na gadanie będzie później czas. Chciałaby dożyć tych lepszych czasów.
-Boli cię brzuch? Czy mnie tylko sprawdzasz?
-No nie boli tylko ciekawa byłam. - Zarumieniła się troszkę, wstydząc się, że złapał ją na wścibstwie. 
- Posługuję się różnymi rodzajami energii. Kolor zależy od rodzaju choroby nie od części ciała, uprzedzam będzie swędzieć.
-Już swędzi – powiedziała z ledwo dostrzegalnym wyrzutem w głosie.
Za jego plecami plecami podekscytowana babcia przytupywała z takim zaangażowaniem jakby sama nie mogła doczekać się wyjścia na bal.
-To dobrze znaczy, że naprawdę mamy szanse na tańce.
-Będę mogła? – W jej oczach głębokich jak studnie, skąd u licha u małej dziewczynki takie oczy pomyślał rozbawiony, wyczytał rozmarzenie.
-Nie chcę ci zbyt dużo obiecywać. Ostatnio trochę wypadłem z obiegu, ale powinno być dobrze.-
Zawiedzione nadzieje bolały mocniej niż brak perspektyw, starał się o tym pamiętać. Nigdy nie obiecuj czegoś, co jeśli się nie wypełni może złamać człowieka, tak mawiał stary kucharz w głównej kwaterze Opiekunów, gdy nie był zadowolony z kruchości mięsa czy smaku swej sztandarowej zupy cebulowej. Dla niego, jakość serwowanych potraw była sensem życia a tu chodziło o coś więcej niż obiad, ale powiedzenie było adekwatne do sytuacji.
-Swędzi mocno, mogę się podrapać? – Spytała trochę takim płaczliwym tonem.
Nie jest to zbyt przyjemne uczucie, gdy miliony mrówczych nóżek wędruje to w tą to w tamtą stronę. Nie było wyjścia musiała wytrzymać.
-Niestety nie możesz. Musisz jeszcze troszeczkę wytrzymać. Widziałaś twoja mama była taka dzielna a ty jesteś do niej bardzo podobna, więc też będziesz dzielna do końca. Spróbuj myśleć o czymś innym, a niech będzie nawet o tych balach, to, jaką masz sukienkę?
-Wełnianą szarą.- Odpowiedziała szybko bez zastanowienia byle tylko coś powiedzieć. Swędzące nogi nie pozwalały jej się skupić, nie miała teraz ochoty myśleć o czymś tak abstrakcyjnym jak zabawa i sukienki. Zresztą sukienki w szczególności te piękne to ona szyła a nie nosiła. Była tylko biedną krawcową a takie nie chodziły na bale.

-Na bal? No coś ty, taka dobra krawcowa i w codziennej sukience miałabyś pójść na taneczną imprezę? Wysil się trochę