niedziela, 9 marca 2014

09.03 Wędrowiec, powrót do przeszłości

    



   Legenda która powstała po śmierci Khana, opowiadała o silnym, pięknym mężczyźnie który sięgał po władzę, chciał zdetronizować starego zniedołężniałego wodza. O człowieku przed którym rysowała się świetlana przyszłość. Khan poprzez swoje intrygi i manipulacje trzymał już w swoich rękach wszystkie rody zamieszkujące krainę zimna gdy niespodziewanie  dla siebie samego poślizgnął się na bacie. Cienkie rzemyki skóry którymi z zaciętością maltretował słabsze od siebie kobiety i psy, stały się początkiem jego końca. Legenda prócz zabawiania gawiedzi w zimne śnieżne wieczory przy dzbanie piwa, spełniała także funkcję dydaktyczną. Jeszcze  wiele wieków później ludzie pamiętali że przemoc i zło skierowane w stronę słabszych  i cennego daru Opiekuna nie kończy się niczym dobrym.
                 Sam Wędrowiec żyjąc po śmierci Hadwigi z dala od skupisk ludzkich w  bezpiecznej, wygodnej przystani,  niczym ślimak w skorupie, przez lata udawał głuchego na poselstwa i na zewnętrzny świat. Na daremno dobijały się do wrót tłumy ludzi  prosząc o pomoc i wstawiennictwo. Nic nie było w stanie skruszyć jego lodowatej obojętności. Lata uciekały a on nie przyjmował tego do wiadomości, było mu to zupełnie obojętne. Coraz mniej ludzi pukało do bram aż nadszedł moment, gdy nastała cisza, nikt już nie pukał. Świat zrozumiał że ostatni z Opiekunów definitywnie opuścił  ludzi. Ostatni z Wędrowców zamiast przemierzać świat i wypełniać swe obowiązki, wszedł na drogę osamotnienia i izolacji, tak jak dziewięciu  innych jego współtowarzyszy.
Najpierw bajano że wycofanie się Opiekunów z życia ludzi oznacza że koniec świata jest blisko. Potem przez wiele krajów przetoczyła się seria wojen i puczów, bardziej lub mniej krwawych.
Kilku królów odeszło z tego świata w dziwnych a czasem dramatycznych okolicznościach. Wiele bibliotek spalono, rodzili się ludzie, dobrzy i źli, mądrzy i głupi.
Religie jak to z nimi bywa próbowały się przystosować się do nowych warunków, jedne rozrosły się do monstrualnych rozmiarów, inne umierały w zapomnieniu i ciszy. Gdzieniegdzie powstawały nowe dziwaczne kulty, tak zakręcone że sami wyznawcy gubili się w panteonie swych świętych i ideologii. Po wojnach nastawał czas odbudowy i wytężonej pracy na wyjałowionej ziemi. Gdy już udawało się jako tako powstać  ludziom ze zgliszczy i nędzy, w głowie jakiegoś watażki powstawała myśl o podbojach, i wszystko zaczynało się od nowa.
         Wędrowiec nie pytał o świat,  nie wyglądał przez okno by ocenić rozmiary zmian.  Koło przeznaczenia beznamiętnie mieliło swymi żarnami bez jego pomocy i zainteresowania. Dzień za dniem wypełniał zabawą i pracą  z psami w swym bezpiecznym azylu. Uśmiechnięte pyski  jego pupilów i ich bezwarunkowa miłość były cienką nicią która ciągle trzymała go po stronie życia. To właśnie ich potrzeby i ich radość nie pozwoliły mu się oddać całkowitej kontemplacji,  oderwać się od ciała i przejść do innego lepszego duchowego wymiaru. Nie żeby nie miał gorszych momentów, kilka razy ogarniała go bezgraniczna rozpacz i zwątpienie, żył wtedy na  pograniczu życia i śmierci. Jednak wracał do rzeczywistości, coś mocnego łączyło go jeszcze z tym światem. Widocznie miał jeszcze coś istotnego do zrobienia lub nie spłacił wszystkich długów. To jeszcze nie była odpowiednia chwila by definitywnie i nieodwracalnie zakończył swój żywot.
         Był to jeden z długiej serii pięknych wiosennych dni, nie różnił się zbyt od tych co przeminęły ani od tych co miały nadejść. Błękitnie farbowane niebo przez przyjazne rączki obudzonych z zimowego snu pracowitych wiosennych duszków, wisiało nad głowami ludzi. Malowane puszystymi bezowymi obłoczkami, tonącymi w złotym blasku słońca,  wydawało się być wręcz nierealne. Wszędzie wokół pyszniła się i kipiała niczym piana z garnka soczysta zieleń ogarniająca
każdy kawałeczek ziemi. A on leżał obok  krystalicznie czystego szemrającego opowieści o zimowych lawinach górskiego strumyczku. Jego ciało strudzone wyczerpującym biegiem przez intensywnie pachnący niedźwiedzim czosnkiem las, rozkoszowało się chłodem trawy.
Czarne mrówki łaskocząc niezdarnie wdrapywały się na jego rozczapierzoną w gęstej trawie dłoń. Przyglądał się jak mozolnie wdrapywały się do góry niosąc zielony listek, gdy niespodziewanie  przez jego ciało przeszedł impuls. To był wstrząs, od bardzo dawna niczego nie czuł. Do tej pory skutecznie blokował swój umysł, kolory wiosny nagle straciły na znaczeniu, gwałtownie strząsnął mrówki z ręki.
Tego głosu nie mógł zignorować, wszystko tylko nie ten głos..
Bezwolnie jak golem poddał się jego działaniu pozwolił by wywiódł go z samotni.  Musiał za nim iść, to było silniejsze od niego. Ruszył automatycznie jak szmaciana lalka gdy ktoś pociąga za sznurki, nie wnikając w co się naprawdę dzieje.
To było zupełnie irracjonalne, wręcz głupie bo głos należał do kobiety której kości dawno obróciły się w proch.
              Zapakował torbę  podróżną zastanawiając się czy dotknęło go swoim chłodnym palcem szaleństwo. Nie znajdując odpowiedzi ruszył na  dawno zapomniany szlak. Nie opierał się, odpuścił sobie walkę z wiatrakami po prostu podążył we wskazanym kierunku. Do miasta  w którym spotkał  jedyną i prawdziwą miłość.
                 Na początku gdy szukał swej tożsamości, był wtedy młody ambitny i niepokorny chciał się różnić od starców którzy próbowali ulepić go na swoje podobieństwo, stworzył psy. Miały być jego znakiem rozpoznawczym, manifestem wolności. Szybko z symbolu stały się jedynymi członkami jego rodziny. Miały i z powodzeniem zapełniały pustkę spowodowaną brakiem ludzkiego towarzystwa. Przez te wszystkie lata towarzyszył mu  miszmasz kolorystyczny, biały, rudy wilczasty i czarny malamut. Podążały za nim  krok w krok. Najpierw co go to bawiło, potem się przyzwyczaił do tej wybuchowej mieszanki i tak już zostało.
Hadwiga podzielała jego upodobanie, fascynowały ją te futrzaste  malamucie  stworzenia. Potrafiła godzinami z nimi biegać po okolicznych łąkach, rozumiała ich pierwotne dusze, a one  kochały ją bezwarunkowo.
       Ocknął się z policzkiem przyklejonym do jasnej  marmurowej kolumny. Wiktor nieśmiało wyglądał zza pół otwartych ciężkich drzwi. Na twarzy chłopaka malował się prawdziwy niepokój.
-Panie?? Wszystko dobrze? -Spytał  z wahaniem
-Wszystko w porządku, zrobiłem sobie małą sentymentalną wycieczkę w przeszłość. Dopadła mnie nostalgia, ale nic w tym dziwnego tylko tu prawdziwie żyłem.
-Potrafisz to? - Chłopak zrozumiał jego słowa zbyt dosłownie.
-Miałem na myśli wspomnienia a nie podróże w czasie.
         Zbyt dobrze pamiętał zapach ogrodu gdy królowały tu róże.  Rosło tu  tyle odmian że gubił się w odcieniach i nazwach wzbudzając rozbawienie Hadwigi. Ona znała  każdy kwiat każdy pąk, dużo by dał by zapomnieć, pozbyć się tego brzemienia winy i bólu. 
      Spacerowali godzinami pachnącymi alejkami zatopieni w rozmowach. Zasłuchani w swoje głosy przeczuwali że należy chłonąć każdą minutę rozkoszując się nią. Świadomi że los może już nie przynieść nic lepszego, a i w każdej chwili może im zabrać nawet te niewinne rozmowy. A chcieli dużo więcej, pragnęli wgryźć się w słodki owoc miłości i poczuć miękkość warg ukochanego człowieka. Poznać mapy swych ciał, albo najzwyczajniej tak jak inni móc się do siebie przytulać. Pragnęli zbyt wiele.
        Ktoś pozbył się kwiatów, nawet tych herbacianych jej ulubionych przy których stała ławeczka. Siedząc na niej patrzył w jej brązowe oczy które wydawały mu się być największym cudem tego świata. Teraz nie było ani kwiatów ani ławeczki ani Hadwigi a mimo to w powietrzu wyczuwał  delikatny różany aromat.
-Aaa- Wiktor nie do końca był przekonany
-Tak mi się coś wydaje że to doskonały czas na przymiarki. Jak myślisz czy ta twoja krawcowa jest już gotowa na spotkanie ze mną?
-To ja już lecę po starą Frankę !
Natychmiast był gotowy do biegu.
            Wędrowiec rozumiał, że całą tą nieprzemyślaną wędrówką odmienił swe życie, być może popełnił wielki błąd a może właśnie zrobił najmądrzejszą rzecz w swoim życiu. To miejsce sprawiło, że pękła w nim struna naprężona do granic wytrzymałości od śmierci ukochanej. Coś, co nie pozwalało mu normalnie żyć, rozluźniło swój uchwyt, dawało namiastki wolności. Tylko, że on nie był pewien czy jest gotowy ją przyjąć. Twarda bezpieczna skorupa, w której się schronił, nie była już szczelna nieśmiała z chwilę potem całkiem odważnie przedostawały się do niej pierwsze promyki słońca. Zaczynał znowu czuć, choć się tego panicznie bał. Nie chciał się budzić, ale też wiedział, że jest za późno by powstrzymać ciąg zdarzeń, które stały się jego udziałem. Patrzył na tego rezolutnego młodziutkiego chłopaka i przypomniał sobie, że zna to uczucie, w które się w nim obudziło, to była prawdziwa sympatia. Mało tego przypomniał sobie radość, jaką kiedyś odczuwał z obcowania z ludźmi.
-Nie będziemy fatygować tu starej kobiety. Sam się do niej wybiorę, niby młodszy jestem.
Zaśmiał się jakoś tak lżej prawdziwiej.
-Panie nie będzie ci się u niej podobać. Hmm... To nie jest najlepszy z zakładów, hmm... Lepiej żeby ona przyszła. - Wiktor nieskładnie tłumaczył, zacinał się widać było, że się zdenerwował. Nie tak sobie wyobrażał kontakty biedaków z Opiekunem
-Dlaczego tutaj wszyscy myślą, że ja taki strasznie wysublimowany jestem? – Wiedział, że bieda zawstydza, że ci ludzie wstydzą się ze pomimo ciężkiej pracy żyją w urągających warunkach, tego, że nie mają żadnej możliwości poprawienia swego bytu.
-Jaki?
-Nie ważne.
           To stało się nagle Wiktor w ogóle nie był na to przygotowany, wystraszony podskoczył tak niefortunnie, że o mało nie spadł ze schodów
Pierdło świstło.
 Opiekun zobaczył jeszcze zdziwione pełne wyrzutu wielkie jak spodki filiżanki oczy chłopaka i znikł.

           

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz