Legenda która powstała po śmierci Khana,
opowiadała o silnym, pięknym mężczyźnie który sięgał po władzę, chciał zdetronizować starego zniedołężniałego wodza. O człowieku przed
którym rysowała się świetlana przyszłość. Khan poprzez swoje intrygi i
manipulacje trzymał już w swoich rękach wszystkie rody zamieszkujące krainę zimna gdy niespodziewanie
dla siebie
samego poślizgnął się na bacie. Cienkie
rzemyki skóry którymi z zaciętością maltretował słabsze od siebie kobiety i
psy, stały się początkiem jego końca. Legenda prócz zabawiania gawiedzi w zimne
śnieżne wieczory przy dzbanie piwa, spełniała także funkcję dydaktyczną. Jeszcze wiele wieków później ludzie pamiętali że
przemoc i zło skierowane w stronę słabszych
i cennego daru Opiekuna nie kończy się niczym dobrym.
Sam Wędrowiec żyjąc po śmierci Hadwigi z dala od skupisk ludzkich w bezpiecznej, wygodnej
przystani, niczym ślimak w skorupie,
przez lata udawał głuchego na poselstwa i na zewnętrzny świat. Na daremno
dobijały się do wrót tłumy ludzi prosząc
o pomoc i wstawiennictwo. Nic nie było w stanie skruszyć jego lodowatej
obojętności. Lata uciekały a on nie przyjmował tego do wiadomości, było mu to zupełnie obojętne. Coraz mniej ludzi pukało do bram aż nadszedł moment,
gdy nastała cisza, nikt już nie pukał. Świat zrozumiał że ostatni z Opiekunów
definitywnie opuścił ludzi. Ostatni z
Wędrowców zamiast przemierzać świat i wypełniać swe obowiązki, wszedł na drogę
osamotnienia i izolacji, tak jak dziewięciu
innych jego współtowarzyszy.
Najpierw
bajano że wycofanie się Opiekunów z życia ludzi oznacza że koniec świata jest
blisko. Potem przez wiele krajów przetoczyła się seria wojen i puczów, bardziej
lub mniej krwawych.
Kilku królów
odeszło z tego świata w dziwnych a czasem dramatycznych okolicznościach. Wiele
bibliotek spalono, rodzili się ludzie, dobrzy i źli, mądrzy i głupi.
Religie jak to
z nimi bywa próbowały się przystosować się do nowych warunków, jedne rozrosły
się do monstrualnych rozmiarów, inne umierały w zapomnieniu i ciszy.
Gdzieniegdzie powstawały nowe dziwaczne kulty, tak zakręcone że sami wyznawcy
gubili się w panteonie swych świętych i ideologii. Po wojnach nastawał czas
odbudowy i wytężonej pracy na wyjałowionej ziemi. Gdy już udawało się jako tako
powstać ludziom ze zgliszczy i nędzy, w
głowie jakiegoś watażki powstawała myśl o podbojach, i wszystko zaczynało się
od nowa.
Wędrowiec nie pytał o świat, nie wyglądał przez okno by ocenić rozmiary
zmian. Koło przeznaczenia beznamiętnie
mieliło swymi żarnami bez jego pomocy i zainteresowania. Dzień za dniem wypełniał
zabawą i pracą z psami w swym
bezpiecznym azylu. Uśmiechnięte pyski jego pupilów i ich bezwarunkowa miłość były
cienką nicią która ciągle trzymała go po stronie
życia. To właśnie ich potrzeby i ich radość nie pozwoliły mu się oddać
całkowitej kontemplacji, oderwać się od
ciała i przejść do innego lepszego duchowego wymiaru. Nie żeby nie miał
gorszych momentów, kilka razy ogarniała go bezgraniczna rozpacz
i zwątpienie, żył wtedy na pograniczu
życia i śmierci. Jednak wracał do rzeczywistości, coś mocnego łączyło go
jeszcze z tym światem. Widocznie miał jeszcze coś istotnego do zrobienia lub nie spłacił
wszystkich długów. To jeszcze nie była
odpowiednia chwila by definitywnie i nieodwracalnie zakończył swój żywot.
Był to jeden z długiej serii pięknych
wiosennych dni, nie różnił się zbyt od tych co przeminęły ani od tych co miały
nadejść. Błękitnie farbowane niebo przez przyjazne rączki obudzonych z zimowego
snu pracowitych wiosennych duszków, wisiało nad głowami ludzi. Malowane
puszystymi bezowymi obłoczkami, tonącymi w złotym blasku słońca, wydawało się być wręcz nierealne. Wszędzie
wokół pyszniła się i kipiała niczym piana z garnka soczysta zieleń ogarniająca
każdy
kawałeczek ziemi. A on leżał obok
krystalicznie czystego szemrającego opowieści o zimowych lawinach
górskiego strumyczku. Jego ciało strudzone wyczerpującym biegiem przez
intensywnie pachnący niedźwiedzim czosnkiem las, rozkoszowało się chłodem
trawy.
Czarne mrówki
łaskocząc niezdarnie wdrapywały się na jego rozczapierzoną w gęstej trawie
dłoń. Przyglądał się jak mozolnie wdrapywały się do góry niosąc zielony listek,
gdy niespodziewanie przez jego ciało
przeszedł impuls. To był wstrząs, od bardzo dawna niczego nie czuł. Do tej pory
skutecznie blokował swój umysł, kolory wiosny nagle straciły na znaczeniu,
gwałtownie strząsnął mrówki z ręki.
Tego głosu nie
mógł zignorować, wszystko tylko nie ten głos..
Bezwolnie jak
golem poddał się jego działaniu pozwolił by wywiódł go z samotni. Musiał za nim iść, to było silniejsze od
niego. Ruszył automatycznie jak szmaciana lalka gdy ktoś pociąga za sznurki, nie wnikając w co się naprawdę dzieje.
To było
zupełnie irracjonalne, wręcz głupie bo głos należał do kobiety której kości
dawno obróciły się w proch.
Zapakował torbę podróżną zastanawiając się czy dotknęło go
swoim chłodnym palcem szaleństwo. Nie znajdując odpowiedzi ruszył na dawno zapomniany szlak. Nie opierał się,
odpuścił sobie walkę z wiatrakami po prostu podążył we wskazanym kierunku. Do
miasta w którym spotkał jedyną i prawdziwą miłość.
Na początku gdy szukał swej
tożsamości, był wtedy młody ambitny i niepokorny chciał się różnić od starców
którzy próbowali ulepić go na swoje podobieństwo, stworzył psy. Miały być jego
znakiem rozpoznawczym, manifestem wolności. Szybko z symbolu stały się jedynymi
członkami jego rodziny. Miały i z powodzeniem zapełniały pustkę spowodowaną
brakiem ludzkiego towarzystwa. Przez te wszystkie lata towarzyszył mu miszmasz kolorystyczny, biały, rudy wilczasty
i czarny malamut. Podążały za nim krok w
krok. Najpierw co go to bawiło, potem się przyzwyczaił do tej wybuchowej
mieszanki i tak już zostało.
Hadwiga
podzielała jego upodobanie, fascynowały ją te futrzaste malamucie
stworzenia. Potrafiła godzinami z nimi biegać po okolicznych łąkach,
rozumiała ich pierwotne dusze, a one
kochały ją bezwarunkowo.
Ocknął się z policzkiem przyklejonym do
jasnej marmurowej kolumny. Wiktor
nieśmiało wyglądał zza pół otwartych ciężkich drzwi. Na twarzy chłopaka malował
się prawdziwy niepokój.
-Panie??
Wszystko dobrze? -Spytał z
wahaniem
-Wszystko w
porządku, zrobiłem sobie małą sentymentalną wycieczkę w przeszłość. Dopadła
mnie nostalgia, ale nic w tym dziwnego tylko tu prawdziwie żyłem.
-Potrafisz to?
- Chłopak zrozumiał jego słowa zbyt dosłownie.
-Miałem na
myśli wspomnienia a nie podróże w czasie.
Zbyt dobrze pamiętał zapach ogrodu gdy
królowały tu róże. Rosło tu tyle odmian że gubił się w odcieniach i
nazwach wzbudzając rozbawienie Hadwigi. Ona znała każdy kwiat każdy pąk, dużo by dał by
zapomnieć, pozbyć się tego brzemienia winy i bólu.
Spacerowali godzinami pachnącymi alejkami
zatopieni w rozmowach. Zasłuchani w swoje głosy przeczuwali że należy chłonąć każdą minutę rozkoszując się nią. Świadomi że los
może już nie przynieść nic lepszego, a i w każdej chwili może im zabrać nawet
te niewinne rozmowy. A chcieli dużo więcej, pragnęli wgryźć się w słodki owoc
miłości i poczuć miękkość warg ukochanego człowieka. Poznać mapy swych ciał,
albo najzwyczajniej tak jak inni móc się do siebie przytulać. Pragnęli zbyt
wiele.
Ktoś pozbył się kwiatów, nawet tych
herbacianych jej ulubionych przy których stała ławeczka. Siedząc na niej
patrzył w jej brązowe oczy które wydawały mu się być największym cudem tego
świata. Teraz nie było ani kwiatów ani ławeczki ani Hadwigi a mimo to w powietrzu
wyczuwał delikatny różany aromat.
-Aaa- Wiktor
nie do końca był przekonany
-Tak mi się
coś wydaje że to doskonały czas na przymiarki. Jak myślisz
czy ta twoja krawcowa jest już gotowa na spotkanie ze mną?
-To ja już
lecę po starą Frankę !
Natychmiast
był gotowy do biegu.
Wędrowiec rozumiał, że całą tą
nieprzemyślaną wędrówką odmienił swe życie, być może popełnił wielki błąd a może właśnie zrobił
najmądrzejszą rzecz w swoim życiu. To
miejsce sprawiło, że pękła w nim struna naprężona do granic
wytrzymałości od śmierci ukochanej. Coś, co nie pozwalało mu normalnie żyć,
rozluźniło swój uchwyt, dawało namiastki wolności. Tylko, że on nie był pewien
czy jest gotowy ją przyjąć. Twarda bezpieczna skorupa, w której się schronił,
nie była już szczelna nieśmiała z chwilę potem całkiem odważnie przedostawały się do niej pierwsze promyki słońca. Zaczynał znowu czuć,
choć się tego panicznie
bał. Nie chciał się budzić, ale też wiedział, że jest za późno
by powstrzymać ciąg zdarzeń, które stały się jego udziałem. Patrzył na tego rezolutnego młodziutkiego chłopaka i przypomniał sobie, że zna to uczucie, w
które się w nim obudziło, to była prawdziwa
sympatia. Mało tego przypomniał sobie radość, jaką kiedyś odczuwał z obcowania
z ludźmi.
-Nie będziemy
fatygować tu starej kobiety. Sam się do niej wybiorę, niby młodszy jestem.
Zaśmiał się
jakoś tak lżej prawdziwiej.
-Panie nie
będzie ci się u niej podobać. Hmm... To nie jest najlepszy z
zakładów, hmm... Lepiej żeby ona przyszła. - Wiktor nieskładnie tłumaczył, zacinał się widać było, że się
zdenerwował. Nie tak
sobie wyobrażał kontakty biedaków z Opiekunem
-Dlaczego
tutaj wszyscy myślą, że ja taki strasznie wysublimowany jestem? – Wiedział, że bieda zawstydza,
że ci ludzie wstydzą się ze pomimo ciężkiej pracy żyją w urągających warunkach,
tego, że nie mają żadnej możliwości poprawienia swego bytu.
-Jaki?
-Nie ważne.
To stało się nagle Wiktor w ogóle
nie był na to przygotowany, wystraszony podskoczył tak niefortunnie, że o mało
nie spadł ze schodów
Pierdło
świstło.
Opiekun zobaczył jeszcze zdziwione pełne
wyrzutu wielkie jak spodki filiżanki oczy chłopaka i znikł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz