-Odtrąciłeś
mnie w imię miłości ?! To nonsens!
Teraz nie była zrozpaczoną
odrzuconą dziewczyną, przemawiała przez nią wściekłość a jasny kosmyk włosów
powiewał na wietrze. Czuł się jak ostatni łotr, i co z tego że już wiedział że nigdy nie wybaczy
sobie tej decyzji i
będzie cierpiał jak potępieniec przez całą cholernie długą wieczność? Nie znajdzie w sobie też tyle odwagi by tu wrócić i
sprawdzić jak ułożyła sobie życie bez niego. Patrzył, choć jego
klatka piersiowa zmieniła się w jedną broczącą bólem, którego nic nie ukoi
raną. Chciał zapamiętać każdy szczegół
jej twarzy na wieki, aż do ostatniego dnia swego życia.
-Odchodzę by
darować ci życie, bądź szczęśliwa ukochana.- Powiedział to
raczej do siebie niż do niej. Ona nie chciała takich pustych dobrze brzmiących zapewnień, że myśli
tylko o niej i liczy się jej dobro. Chciała tylko mieć go przy sobie i miłości nie
ważne, że ich związek równałby się niebezpieczeństwu. Była gotowa podjąć ryzyko,
ale on nie dał jej szansy. Nigdy mu nie wybaczy, że sam zadecydował.
Jeszcze się zawahał, wyciągnął rękę by dotknąć jej pleców, by pocieszyć, zrezygnował
zabrakło mu słów.
Ruszył więc przed siebie przeklinając swój los, białe kamyczki zgrzytały pod
butami. Zwyczajnie jak tchórz uciekał i bał się, że
jeszcze chwila a pęknie mu serce. Było ciepło, w ogrodzie kwitły
róże, ktoś się śmiał kilka kroków dalej, a on był sam. Nie
miał nawet z kim się upić z rozpaczy.
Ogrom żalu i rozczarowania wypełniający w tamtej chwili jej oczy prześladował go w snach, najpierw
każdej nocy z czasem trochę rzadziej. Gdyby mógł tylko cofnąć czas nie wahałby
się ani chwili, bez względu na cenę. Miliony razy zastanawiał się dlaczego był
zapatrzonym w siebie ślepym głupcem. Kretynem bez wyobraźni? Dlaczego nie był w stanie przewidzieć że to co miało
ją uratować było wyrokiem śmierci? Dręczyła go aż do obłędu myśl że stał się
nożem który przeciął jej żyły... a tak kochała życie. Nie rozumiał jak mógł
dopuścić do tragedii, co się stało że nie wyczuł zła czającego się kilka kroków dalej. Tak naprawdę to on ją zabił.
Odrzucony i to wielokrotnie,
obsesyjnie zakochany w Hadwidze konkurent, który kisił i pielęgnował w sobie latami nienawiść i
pożądanie, uznał że nadszedł doskonały moment na zemstę. Podglądając jak to miał w zwyczaju dziewczynę zrozumiał że jest świadkiem końca jej
związku z Opiekunem. Tak długo na to czekał. Teraz gdy nie miała potężnego
protektora ruszył do ataku. Nie zawahał się nawet przez sekundę. Nie ważne były
konsekwencje, nie było ważne co będzie potem, on chciał ją mieć bez względu na
cenę. Musiał ja mieć
nawet, jeśli to będą jego ostatnie chwile.
Wędrowiec doskonale
pamiętał to był piękny poranek, ciepły, ale nie za gorący.
Wysokie palmy rzucały przyjemny cień na obozowisko,
spragnione konie i wielbłądy piły wodę z drewnianych koryt. Złoty, jedwabny namiot delikatnie owiewał lekki, poranny wiaterek który ustanie za godzinę lub dwie, a wtedy powietrze
zamieni się w parzącą gęstą masę. Sułtan
Kreli był bardzo zadowolony z apetytem wgryzł się w miąższ soczystego owocu
awaki, żółty sok spływał
mu po czarnej, gęstej brodzie. Miał powody do radości, wszystko szło tak jak
to sobie wcześniej zaplanował. Jeden z Opiekunów doprowadził do
podpisania rozejmu, nastał koniec krwawej kilkumiesięcznej wojny.
Wędrowiec patrzył na wszystko obojętnie, czuł się
pusty, wypalony
zupełnie tak jakby pozostała tylko skorupa.
Żywy trup prawie tak
jak opowieściach wieśniaków przy ogniskach. Tutaj
w cieniu palm i gai oliwnych powoli po jego ciele rozchodził się jad
zatruwający ciało i umysł. Pogardzał sułtanem, który wierzył że jest na tyle
bystry że udało mu się z łatwością manipulować Opiekunem. Równie mocno pogardzał
kędzierzawym królem próbującym go przekupić marnymi świecidełkami.
Generałami i zwierzchnikami wojsk nieudolnie próbującymi go zastraszyć i tymi płaczliwie proszącymi o łaskę. Ta
pogarda zaczynała przesłaniać mu świat, nie widział już ludzkich twarzy tylko
żałosne karykatury, nie warte współczucia i jego trudu.
Uderzenie bólu i cierpienia było
tak wielkie że rzuciło go na kolana. Na czerwonej misternie tkanej macie w
milczeniu zmagał się z własnym ciałem, pierwszy raz w życiu odmówiło mu
posłuszeństwa. Błędnik szalał jak
podczas najgorszego sztormu, czuł mdłości rozdzierające żołądek. Nadgarstki
pulsowały rwącym tępym
bólem. Niemal natychmiast zrozumiał, co było źródłem ataku. Jego przeznaczenie jego miłość życia, Hadwiga właśnie
umarła. Już nigdy
przenigdy ona się nie uśmiechnie, nie zmarszczy noska, nie ubierze kapelusza z
zieloną wstążką.
Klęcząc, drapał paznokciami matę i wył bezgłośnie jak zwierzę jak szaleniec, którym się stał w ciągu sekundy. Gdy tylko wróciły mu siły i mógł zapanować jako tako
nad ciałem wybiegł ze znienawidzonego namiotu, złapał konia i pogalopował jak
szalony. Głowę miał wypełnioną jednym jedynym słowem, zemsta. Pędził na
złamanie karku by zabić tego łotra który odważył się ją skrzywdzić. Jej
cierpienie, agonię odebrał telepatycznie,
skondensowane w małej rozdzierającej spazmami bólu ciało, pigułce. Krótki impuls sprawił że wariował, przez głowę przeszła mu
myśl że świat który zabił tak wyjątkowa osobę jak ona, nie powinien istnieć.
Resztki rozsądku powstrzymały go przed
próbą destrukcji całego świata, potrafiłby tego dokonać, tak naprawdę to nie było nic
trudnego. Najpierw musiał jednak dopaść
tego kto ją skrzywdził tak by wiedział dlaczego umiera,
potem przyjdzie czas by posprzątać. Raz a porządnie. Nie było już nikogo kto potrafiłby go
powstrzymać, przeszkodzić szaleńczym planom, a on nie chciał już żyć. I nie widział powodu, dlaczego
miałby innym pozwolić.
Dwa dni gnał na oślep, nie
liczył godzin szaleńczej, bezmyślnej jazdy. Pędził do miejsca
gdzie ona umarła. Mijał piaszczyste obszary potem liche rzędy drzew,
rzeki, wioski i miasta.
Przestraszeni ludzie patrzyli jak jego peleryna powiewa na wietrze, bali
się widzieli w nim posłannika śmierci.A on nie czuł się inaczej jak posłannikiem śmierci.
Koń nie wytrzymał tego
szaleńczego maratonu, bezmyślnie zajeździł go prawie na śmierć. Zatrzymał się
na polance otoczonej młodym brzozowym zagajnikiem. Krwawe słońce wisiało nisko
oczekując na czarne chmury nocy. Padł twarzą na miękką trawę a spazmy szlochu szarpały całym jego ciałem, nieustannie szeptał jej
imię. Delikatne listki młodych brzóz drżały smutnie szeleszcząc sobie tylko
znane melodie. Usypiając na wpół oszalałego z bólu mężczyznę. Nad ranem gdy
całkiem
skostniał z zimna, a krążenie przypomniało mu o ograniczeniach ludzkiego ciała,
myślał tylko o śmieci. O spokoju i ukojeniu jakie mogła mu zaoferować.
Pierwsze ciepłe promienie słońca
wyrwały go z marazmu przygnębiających myśli, przypomniały mu też o psach. Już
pierwszego dnia zostały w tyle nie mogąc utrzymać narzuconego przez oszalałego
Wędrowca tępa. Był pewien że teraz wiernie szły jego tropem, czuł że są daleko
i zajmie im trochę czasu zanim go odnajdą. Zwinięty w kłębek na miękkiej trawie grzejąc się w promieniach słońca, myślał o przyszłości
której już nie miał, zaprzepaścił ją powodowany dumą i uprzedzeniami. Niepostrzeżenie szum drobnych zielonych listków brzóz uspokoił splątane
żałobą i bólem myśli. Wyciszył się, znów stawał się jednością z tą ziemią. To
pojednanie z naturą przyniosło mu namiastkę normalności. Pogodził się z faktem
że nie może już nic zrobić dla ukochanej, teraz pozostała tylko zemsta.
Wszystko co dobre w jego życiu przeminęło, nic już nie miało większego sensu.
Psy odnalazły go wieczorem, ledwo
oddychając,
słaniając się ze zmęczenia, z poranionym
poduszkami łap. Nie miał serca zmuszać ich do dalszego biegu. Ta polana to było dobre miejsce
odpocząć zebrać myśli. To były trzy najdłuższe w jego życiu dni starał się, ale nie potrafił pogodzić się z losem, który odebrał mu
chęć istnienia. Potem ponownie wyruszył na szlak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz