niedziela, 2 marca 2014

02.03 Wędrowiec, rozpacz



-Odtrąciłeś mnie w imię miłości ?! To nonsens!
              Teraz nie była zrozpaczoną odrzuconą dziewczyną, przemawiała przez nią wściekłość a jasny kosmyk włosów powiewał na wietrze. Czuł się jak ostatni łotr, i co z tego że już wiedział że nigdy nie wybaczy sobie tej decyzji i będzie cierpiał jak potępieniec przez całą cholernie długą wieczność? Nie znajdzie w sobie też tyle odwagi by tu wrócić i sprawdzić jak ułożyła sobie życie bez niego. Patrzył, choć jego klatka piersiowa zmieniła się w jedną broczącą bólem, którego nic nie ukoi raną. Chciał zapamiętać każdy szczegół jej twarzy na wieki, aż do ostatniego dnia swego życia.
-Odchodzę by darować ci życie, bądź szczęśliwa ukochana.- Powiedział to raczej do siebie niż do niej. Ona nie chciała takich pustych dobrze brzmiących zapewnień, że myśli tylko o niej i liczy się jej dobro. Chciała tylko mieć go przy sobie i miłości nie ważne, że ich związek równałby się niebezpieczeństwu. Była gotowa podjąć ryzyko, ale on nie dał jej szansy. Nigdy mu nie wybaczy, że sam zadecydował.
            Jeszcze się zawahał, wyciągnął rękę by dotknąć jej pleców, by pocieszyć, zrezygnował
zabrakło mu słów. Ruszył więc przed siebie przeklinając swój los, białe kamyczki zgrzytały pod butami.  Zwyczajnie jak tchórz uciekał i bał się, że jeszcze chwila a pęknie mu serce. Było ciepło, w ogrodzie kwitły róże, ktoś się śmiał kilka kroków dalej, a on był sam. Nie miał nawet z kim się upić z rozpaczy.
        Ogrom żalu i rozczarowania  wypełniający w tamtej chwili jej oczy prześladował go w snach, najpierw każdej nocy z czasem trochę rzadziej. Gdyby mógł tylko cofnąć czas nie wahałby się ani chwili, bez względu na cenę. Miliony razy zastanawiał się dlaczego był zapatrzonym w siebie ślepym głupcem. Kretynem bez wyobraźni? Dlaczego nie był w stanie przewidzieć że to co miało ją uratować było wyrokiem śmierci? Dręczyła go aż do obłędu myśl że stał się nożem który przeciął jej żyły... a tak kochała życie. Nie rozumiał jak mógł dopuścić do tragedii, co się stało że nie wyczuł  zła czającego się kilka kroków dalej. Tak naprawdę to on ją zabił.
          Odrzucony i to wielokrotnie, obsesyjnie zakochany w Hadwidze konkurent, który kisił i pielęgnował w sobie latami nienawiść i pożądanie, uznał że nadszedł doskonały moment na zemstę. Podglądając jak to miał w zwyczaju dziewczynę zrozumiał że jest świadkiem końca jej związku z Opiekunem. Tak długo na to czekał. Teraz gdy nie miała potężnego protektora ruszył do ataku. Nie zawahał się nawet przez sekundę. Nie ważne były konsekwencje, nie było ważne co będzie potem, on chciał ją mieć bez względu na cenę. Musiał ja mieć nawet, jeśli to będą jego ostatnie chwile.
           Wędrowiec doskonale pamiętał to był piękny poranek, ciepły, ale nie za gorący. Wysokie palmy rzucały przyjemny cień na obozowisko, spragnione konie i wielbłądy piły wodę z drewnianych koryt. Złoty, jedwabny namiot delikatnie owiewał lekki, poranny wiaterek który ustanie za godzinę lub dwie, a wtedy powietrze zamieni się w parzącą gęstą masę. Sułtan Kreli był bardzo zadowolony z apetytem wgryzł się w miąższ soczystego owocu awaki, żółty sok spływał mu po czarnej, gęstej brodzie.  Miał powody do radości, wszystko szło tak jak to sobie wcześniej zaplanował. Jeden z Opiekunów doprowadził do podpisania rozejmu, nastał koniec krwawej kilkumiesięcznej wojny.
         Wędrowiec patrzył na wszystko obojętnie, czuł się pusty, wypalony zupełnie tak jakby pozostała tylko skorupa. Żywy trup prawie tak jak opowieściach wieśniaków przy ogniskach. Tutaj w cieniu palm i gai oliwnych powoli po jego ciele rozchodził się jad zatruwający ciało i umysł. Pogardzał sułtanem, który wierzył że jest na tyle bystry że udało mu się z łatwością manipulować  Opiekunem. Równie mocno pogardzał kędzierzawym królem próbującym go przekupić marnymi świecidełkami. Generałami i zwierzchnikami wojsk nieudolnie próbującymi go zastraszyć i  tymi płaczliwie proszącymi o łaskę. Ta pogarda zaczynała przesłaniać mu świat, nie widział już ludzkich twarzy tylko żałosne karykatury, nie warte współczucia i jego trudu.
            Uderzenie bólu i cierpienia było tak wielkie że rzuciło go na kolana. Na czerwonej misternie tkanej macie w milczeniu zmagał się z własnym ciałem, pierwszy raz w życiu odmówiło mu posłuszeństwa.  Błędnik szalał jak podczas najgorszego sztormu, czuł mdłości rozdzierające żołądek. Nadgarstki pulsowały rwącym tępym bólem. Niemal natychmiast zrozumiał, co było źródłem ataku. Jego przeznaczenie jego miłość życia, Hadwiga właśnie umarła. Już nigdy przenigdy ona się nie uśmiechnie, nie zmarszczy noska, nie ubierze kapelusza z zieloną wstążką.
           Klęcząc, drapał paznokciami matę i wył bezgłośnie jak zwierzę jak szaleniec, którym się stał w ciągu sekundy. Gdy tylko wróciły mu siły i mógł zapanować jako tako nad ciałem wybiegł ze znienawidzonego namiotu, złapał konia i pogalopował jak szalony. Głowę miał wypełnioną jednym jedynym słowem, zemsta. Pędził na złamanie karku by zabić tego łotra który odważył się ją skrzywdzić. Jej cierpienie, agonię odebrał telepatycznie, skondensowane w małej rozdzierającej spazmami bólu ciało, pigułce. Krótki impuls sprawił że wariował, przez głowę przeszła mu myśl że świat który zabił tak wyjątkowa osobę jak ona, nie powinien istnieć. Resztki rozsądku powstrzymały go przed  próbą destrukcji całego świata, potrafiłby tego dokonać, tak naprawdę to nie było nic trudnego. Najpierw musiał jednak dopaść tego kto ją skrzywdził tak by wiedział dlaczego umiera, potem przyjdzie czas by posprzątać. Raz a porządnie.  Nie było już nikogo kto potrafiłby go powstrzymać, przeszkodzić szaleńczym planom, a on nie chciał już żyć. I nie widział powodu, dlaczego miałby innym pozwolić.
               Dwa dni gnał na oślep, nie liczył godzin szaleńczej, bezmyślnej jazdy. Pędził do miejsca gdzie ona umarła. Mijał piaszczyste obszary potem liche rzędy drzew,  rzeki, wioski i miasta.  Przestraszeni ludzie patrzyli jak jego peleryna powiewa na wietrze, bali się widzieli w nim posłannika śmierci.A on nie czuł się inaczej jak posłannikiem śmierci.
              Koń nie wytrzymał tego szaleńczego maratonu, bezmyślnie zajeździł go prawie na śmierć. Zatrzymał się na polance otoczonej młodym brzozowym zagajnikiem. Krwawe słońce wisiało nisko oczekując na czarne chmury nocy. Padł twarzą na miękką trawę a spazmy szlochu szarpały całym jego ciałem, nieustannie szeptał jej imię. Delikatne listki młodych brzóz drżały smutnie szeleszcząc sobie tylko znane melodie. Usypiając na wpół oszalałego z bólu mężczyznę. Nad ranem gdy
całkiem skostniał z zimna, a krążenie przypomniało mu o ograniczeniach ludzkiego ciała, myślał tylko o śmieci. O spokoju i ukojeniu jakie mogła mu zaoferować.
         Pierwsze ciepłe promienie słońca wyrwały go z marazmu przygnębiających myśli, przypomniały mu też o psach. Już pierwszego dnia zostały w tyle nie mogąc utrzymać narzuconego przez oszalałego Wędrowca tępa. Był pewien że teraz wiernie szły jego tropem, czuł że są daleko i zajmie im trochę czasu zanim go odnajdą. Zwinięty w kłębek na miękkiej trawie grzejąc się w promieniach słońca, myślał o przyszłości której już nie miał, zaprzepaścił ją powodowany dumą i uprzedzeniami. Niepostrzeżenie szum drobnych zielonych listków brzóz uspokoił splątane żałobą i bólem myśli. Wyciszył się, znów stawał się jednością z tą ziemią. To pojednanie z naturą przyniosło mu namiastkę normalności. Pogodził się z faktem że nie może już nic zrobić dla ukochanej, teraz pozostała tylko zemsta. Wszystko co dobre w jego życiu przeminęło, nic już nie miało większego sensu.

           Psy odnalazły go wieczorem, ledwo oddychając, słaniając się ze zmęczenia, z poranionym poduszkami łap. Nie miał serca zmuszać ich do dalszego biegu. Ta polana to było dobre miejsce odpocząć zebrać myśli. To były trzy najdłuższe w jego życiu dni starał się, ale nie potrafił pogodzić się z losem, który odebrał mu chęć istnienia. Potem ponownie wyruszył na szlak. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz