Minął miasto, brudne, nieprzyjazne, odpychające ze zdziwieniem odnalazł w swojej
głowie wspomnienia wyraźnie mówiące że kiedyś mu się podobało. Ludzie wszyscy bez wyjątku go drażnili, nie mógł znieść ich widoku. Twarze co do jednej były obce, brzydkie jakby
ulepione ze źle wyrobionego ciasta. Wzdrygał się z odrazy gdy
podchodzili do niego, ich głosy nieprzyjemnie wierciły mu dziury w głowie. Byli
mu zupełnie obojętni, nieważni, zwykłe papierowe pionki, mogli spłonąć w ogniu
to było bez znaczenia, nie zamierzał nawet o tym myśleć.
Uciekł z miasta szybko i po cichu jak przestępca. Bezmyślnie parł do
celu.
W brudnej karczmie śmierdzącej zjełczałym starym tłuszczem i skiśniętym potem, jednej z wielu na szlaku, natknął się na kupców
opijających udaną wyprawę. Cienkusz podawany przez smutnego karczmarza z twarzą
oszpeconą bliznami po ospie, nastroił ich do wspominek.
Wędrowiec nie szukał towarzystwa ukrył się w ciemnym kącie. Nie interesowały go
pikantne historyjki o łatwych dziewczynach i żonach innych mężczyzn chętnych do
romansów, wzbudzające salwy śmiechu podpitych mężczyzn. Już miał wychodzić, gdy
w gwarze rozmów kupców złowił imię
ukochanej.
Zastygł w pół
kroku by ciężko klapnąć na nieheblowany
zydel przy drzwiach. Chciwie wsłuchiwał się w każde słowo. Kupcy nieświadomi
faktu że zyskali nowego słuchacza, opowiadali o gwałcicielu Hadwigi. Dziwiąc
się że nie uratował go hrabiowski rodowód, wpływy ani ogromna fortuna rodziny. Śmiejąc się popijali coraz bardziej
rozcieńczone piwo i opowiadali niczym zabawną historyjkę jak to oprawca dziewczyny został publicznie
wychłostany a potem powieszony jak zwykły zbój. Opiekun wyszedł z karczmy
zataczając się jak pijany. Całą noc błąkał się niczym duch oszalały ze złości i gniewu po okolicznych
polach. Rano zmienił kierunek swej podróży, nie miał już kogo zabijać, nie miał
po gnać do miasta, zabrano mu jedyne co mu pozostało-
zemstę. Nie miał odwagi stanąć nad jej grobem, nie zasłużył nawet na to, był wiecznie potępiony. Wyprany z uczuć wrócił do swej warowni, porzucił swą
misję. Umarł dla tego świata, tak jak wcześniej inni Opiekunowie. Wąż przeznaczenia ugryzł się w
ogon koło zostało zamknięte.
Nigdy nie przyszła mu do głowy myśl że Hadwiga mogła być w ciąży. Zamroczony
złymi myślami przyjął że popełniła samobójstwo zaraz po gwałcie. Nie spodziewał
się w tej tragedii dziecka. Zresztą nawet gdyby się domyślił to nie
miałoby to znaczenia, wypełniony goryczą
po brzeg, chciał tylko zapomnieć. Nie ruszyłby na pomoc niemowlakowi, pomimo że
w tym malutkim ciałku uwięziona cząstka
Hadwigi. Tak,
było mu wstyd okazał się podłym egocentrykiem zapatrzonym w siebie, ona na
pewno by chciałaby otoczył to dziecko opieką, miał dług do spłacenia był jej to
winny. Ale jedyne, na czym mu zależało to
zatracenie się w pustce, wieczna pokuta. Zawiódł ją drugi raz i sam nie wiedział, który raz
bardziej.
W warowni dni biegły cicho i ospale,
a mimo to nie odnalazł spokoju. Codzienne życie zorganizował sobie tak że
kręciło się jak dobrze naoliwiona maszyna bez zgrzytów i niedostatków. Służba
doskonale znała zakres swoich obowiązków, a gdy ktoś już się zestarzał lub
zachorował wprowadzał na swoje miejsce zaufaną osobę. Ludzie pracowali
przyzwoicie i bez nadużyć. Świadomość że szefem jest ktoś, kto pomimo pewnej
bierności wobec świata, może widzieć co się dzieje nawet za grubymi ścianami
utwardzała kręgosłup moralny w sposób wystarczający.
Tak naprawdę uciekający czas uświadamiały mu tylko nowe mioty i śmierć
ukochanych psów, ludzi w swoim otoczeniu
nauczył się całkowicie ignorować. Właśnie z powodu psów od
czasu do czasu
mobilizował się i ruszał w świat.
To że dbał o
wyjątkowy status swoich psów miało też złe strony, pula dostępnych genów nie
była zbyt obfita. Tyle,
że nie bardzo miał to ochotę zmieniać.Dawno
temu obdarował szczeniakami ludzi którzy wydali mu się potrzebujący i godni tej
łaski. Teraz kursował miedzy nimi dbając by zbyt blisko spokrewnione zwierzęta
nie rozmnażały się tylko we własnych stadach, wożenie psów w tą i z powrotem
było uciążliwe ale konieczne.
Jego szczególny, kudłaty dar zazwyczaj przyjmowano z odpowiednią czcią i namaszczeniem.
Tylko jeden jedyny raz musiał interweniować by ochronić psy.
Wieki temu poruszony ciężkimi
warunkami życia ludu Skoczi
zamieszkującego wyspę gdzie zima królowała prawie cały rok, postanowił
zrobić coś dobrego dla tych ludzi . Na wyspie panował tak ostry klimat że zwierzęta
pociągowe nie przeżywały nawet kilku miesięcy, a ludzkie życie było ciągłą
walką o przetrwanie.
Pojawił się wraz z ustaniem
najcięższych mrozów wzbudzając wielką konsternacje, tubylcy żyli w swoim
hermetycznie zamkniętym świecie nikt ich nie odwiedzał a i oni nigdy nie
opuszczali wyspy. Potraktowali go jak potencjalne zagrożenie, zwiastuna końca
świata jaki znali. Po części mieli rację diametralnie odmienił ich życie. Nie
przybył z pustymi rękoma podarował tym ludziom zaprzęg złożony z 12 psów i
sanki własnego pomysłu. Nie byli zachwyceni podarunkiem, wydawał im się
niepraktyczną zabawką, jednak szybko zmienili zdanie. Psy wpłynęły na życie
całej społeczności i okazały się być prawdziwym błogosławieństwem. W mrocznym
świecie lodu i śniegu czas mijał mierzony kolejnymi
rozjaśniającymi błękitem i zielenią
niebo zorzami polarnymi a malamuty stawały się nieodzownymi członkami
rodzin. Tak bardzo wrosły w kulturę i tradycję że bez nich funkcjonowanie mieszkańców
wyspy byłoby wręcz niemożliwe.
Wszystko układało się tak jak założył
sobie Opiekun aż do narodzin Khana. Był
pięknym dzieckiem o ogromnych orzechowych oczach, nie śmiał się zbyt często za
to uważnie obserwował ludzi. Z niewiadomych powodów wzbudzał sympatię
dorosłych, dzieci w miarę możliwości trzymały się od niego z daleka. W świecie gdzie trzeba było
walczyć o każdy posiłek on nie musiał się
wiele starać a i tak dostawał to, czego chciał.
Być może to jego wyjątkowa uroda mieszała ludziom w głowach. Wyrósł na silnego i przystojnego młodzieńca, kochały się w nim
wszystkie dziewczęta, każda po cichu marzyła że to właśnie ona zostanie jego
żoną. Bez skrupułów czerpał ze swej popularności a potem niejedna dziewczyna
wypłakiwała sobie oczy. Wiele poznało za
jego sprawą smak bólu i upokorzenia, nie o takiej miłości marzyły, nie o takim
życiu. Niestety jego siła i piękno nie szły w parze ani z rozumem ani z sercem.
Odczuwał chorą radość z krzywdzenia ludzi i psów, tylko to sprawiało mu przyjemność.
Tylko zastraszanie i znęcanie się nad nimi wydawało mu się warte zachodu.
Posuwał się w swoich chorych zapędach tak daleko że zmusił Opiekuna do
interwencji.
Zawieja szalejąca nad wioską ustała
nagle, śnieg który przed momentem wpychał się każdą szczeliną do skromnych
domostw zawisł w bezruchu, potępieńcze wycie wiatru zastąpiła nienaturalna
cisza. Upiorna,
nienaturalna wzbudzająca strach mieszkańców.
Czarna
zakapturzona postać zjawiła się nie wiadomo skąd, była uosobieniem furii, zwiastunem
nieszczęścia. Minęła kilka domów i zastygła w ciszy przed drzwiami Khana. Nie
minęło nawet kilka uderzeń serca a chłopak wywleczony z ciepłej izby przez
nieznaną mu i niewidzialną siłę klęczał na śniegu w cienkim skórzanym kaftanie
dygocąc z zimna. Nikt nie ruszył mu na
ratunek wystraszeni ludzie zakutani w ciepłe kożuchy i szale patrzyli.
Nieznajomy stał bez słowa potem machnął ręka i zniknął a zemdlony chłopak upadł
na śnieg.
Po wizycie Wędrowca w grudce lodu
którą Khan z jakiegoś powodu miał zamiast serca, zamieszkała czarna nienawiść,
a jego ciało spowiła niemoc. Niemoc czynienia zła. Siedział
teraz bezczynnie godzinami na ciepłym piecu o nic nie dbając, zupełnie
ignorując ludzi knuł
coś z brzydkim uśmiechem. Dziewczęta już
nie marzyły o nim ani o tym że odwzajemni ich miłość. Mieszkańcy wioski
zaczynali sobie zadawać pytania z jakiego to powodu darzyli tego młodzieńca
taką estymą i sympatią. I nikt nie znał odpowiedzi.
Niebo rozjaśniały błękitno zielone pasma
zorzy, wyjątkowe zjawisko zachwycające przybyszów z innych rejonów świata.
Tutaj już na nikim nie robiło wrażenia kojarzyło się z walką o
przetrwanie z
tęsknotą za słońcem i ciepłymi dniami.
Mróz skuł grubym lodem jezioro które trzy miesiące w roku obdarowywało
ludzi niezliczoną ilością smacznych, tłustych ryb.
Wtedy to Khan żując kawał słoniny wylazł z domostwa swej matki i stanął przed
chatą sąsiada przyglądając się jego
psom.
Przywódca
stada zawył nisko a potem przeszedł w wysokie
przeraźliwe tony by następnie usiąść przed
młodym mężczyzną. Długo siłowali się wzrokiem, dla nich czas stanął w miejscu człowiek kontra zwierzę,
walczyli bezkrwawo o dominację. Przestało się liczyć przejmujące sprawiające ból zimno opanowujące milimetr
po milimetrze ich ciała. Reszta psów
wyła przeciągle, tak strasznie zawodząc że tej nocy nikt nie był w stanie
spać. Bano się nieszczęścia, nadejścia
straszliwej katastrofy nikt jednak nie odważył się przerwać tej konfrontacji człowieka ze zwierzęciem. Nikt też nie
wiedział co tak naprawdę się działo między tym psem a Khanem. Jedno było pewne
umysł Khana nie wytrzymał, całkowicie
pomieszało mu się w głowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz