Sobotni ranek przywitałyśmy jak każdy inny dzień, czyli o 4:30. Z kubkiem kawy wróciłam do łóżka i książki, a zwierzyniec leniwie rozglądał się sprawdzając, czy nie dałoby się z moich krótkich chwil na rozruch wyeliminować książki, skutkiem czego pod lewą ręką miałam Gusię domagającą się pieszczot, a pod prawą pachą - psią łepetynę, która wtulona we mnie wykazywała objawy tego, że Sara zasypia na pół-stojąco.
Wyszłyśmy z domu niespełna godzinę później i powędrowałyśmy do parku, gdzie Sara została spuszczona ze smyczy (robimy tak od kilkunastu dni).
Szłyśmy doskonale znanymi ścieżkami. Sara szła niby przy mnie, ale a to pogoniła jakiegoś ptaka, a to zamiast asfaltem pobiegła rowem z przyjaznym błotkiem, a to postanowiła pogłębić znaleziony dołek. Słowem - sielanka. Wędrowałyśmy w okolicach Leśniczówki (to dla tych, którzy znają Park Śląski), gdy Sara zaszyła się w chaszczach. Odeszłam kawałek dalej, odwróciłam się i zaczęłam ją przywoływać.
I nagle, w miejscu, w którym spodziewałam się zobaczyć psa z białą puchatą kitą, zobaczyłam duży brązowy kształt. I kolejny oraz kolejny... Moim oczom ukazał się widok wstrząsający - w moją stronę biegła - wcale nie najszybciej jak umie - Sara, a za nią truchcikiem posuwał się dzik. Zaczęłam uciekać, ale uświadomiłam sobie, że - nomen omen - świnia ze mnie, bo rzuciłam się do ucieczki nie czekając na psa. Zatrzymałam się, zobaczyłam uśmiechnięty pysk Sary oraz to, jak ogląda się przez "ramię" sprawdzając, czy dzik za nią biegnie.
Zbliżałyśmy się do stawu, a mnie nurtowało jedno - czy gdy do niego wbiegniemy dzik wbiegnie za nami?
Dzik zrezygnował z pogoni, Sara przeszczęśliwa próbowała mnie pocałować, a ja uspokajając emocje pomyślałam, że spotkałyśmy już chyba wszystkie dzikie zwierzęta zamieszkujące park.
P. S. Po śniadaniu pojechałam na myjnię samochodową, a po drodze ktoś we mnie wjechał i złamał mi rękę,... Ale to już opowieść na zupełnie inną historię;-)