Kilka dni temu minęło 17 miesięcy obecności Sary w Kociokwiku. Miesięcy, które odmieniły nasze życie. Czasami łapię się na myśli, że już nie pamiętam jak było bez niej.
W czasie tych siedemnastu miesięcy przeszłyśmy mnóstwo kilometrów, dwa razy pojechałyśmy na Mazury, oswoiłyśmy życie kocio-psie, oswoiłyśmy model 1 człowiek + 5 zwierząt, a Sara wyniańczyła kilkumiesięcznego kociego tymczasa, który nic sobie nie robił z jej groźnego wyglądu i wchodził jej na głowę (i to nie jest przenośnia).
Ale dopiero dwa dni temu zrobiłyśmy kolejną rzecz wspólnie pierwszy raz. Otóż, zdecydowałam się spuścić Sarę ze smyczy. Stało się to podczas popołudniowego spaceru, gdy było jeszcze jasno, choć ponuro, zimno i gdy padał deszcz. Oprócz nas w parku byli jeszcze tylko państwo w haszczanką, która biegając wokół Sary jak wolny elektron, zachęcała ją do szaleństw.
Zdecydowałam się, odpięłam smycz i Sara pobiegła! Poganiały się z Avią, a później każda węszyła w swoich krzaczkach i każda kopała swoje dziury w trawnikach (ale oczywiście Sara biegła do Avii sprawdzić, co ciekawego tamta znalazła).
Nie pamiętam chwili, w której widziałam tak szczęśliwą Sarę. Biegała, węszyła i jednocześnie uśmiechała się całą sobą, od czubka nosa aż po czubek ogona. Sprawdzała co chwila gdzie jestem, przebiegała koło mnie w szaleńczo-radosnym pędzie i tarzała się, piła wodę ze stawu, zaglądała na hałdy piasku koło nieczynnej restauracji.
Wczoraj rano Sara lekko kulała, więc spacerowała na smyczy, aby uniknąć nadwyrężenia. Ale dziś, gdy wyszłyśmy na spacer przed 8 w parku było pusto, zza chmur wyszło słońce i ponownie pozwoliłam wędrować Sarze bez linki. Elementem motywującym psicę do przychodzenia do mnie na wołanie (choć i tak przychodzi) były daktyle:-)
Sara podczas spaceru nie oddala się i zazwyczaj idzie równolegle do mnie. Kilka razy mnie wyprzedziła, szczególnie na rozstajach parkowych ścieżek, ale za każdym razem szła tam, gdzie zdecydowałam. Udało nam się w równym, niezbyt szybkim tempie, zajść w te rejony parku, w których już czas jakiś nie byłyśmy, bo Sara się zapierała, siadała i odmawiała pójścia wybraną przeze mnie trasą. Dziś szła, a ja mam nadzieję, że z nadejściem wiosny będziemy takie marszruty realizować jak najczęściej.
Siedemnaście miesięcy to także te chwile, w których Sara wykorzystuje moje miękkie serce. Zwierzęta nadal jadają posiłki w oddzielnych pomieszczeniach, a Sarze, które zamykana jest ze swoją miską z pokoju, zdarza się awanturować pod drzwiami, gdy ona już zje, a koty wciąż się posilają. Coraz częściej próbuje też wchodzić na noc do łóżka, ale tu jestem nieugięta (i tak sobie dyskutujemy - ona próbuje, a ja ją wyrzucam). Ale zdarza mi się zastać zwierzyniec w takiej konfiguracji:
Oczywiście, są takie dni kiedy mi się nie chce (może właściwiej byłoby napisać wieczory, bo rano nie mam takich kłopotów) wychodzić z nią z domu. Bo pada, bo ciemno i zimno, bo mam ochotę napić się popołudniu wina, a po wypiciu choćby kieliszka alkoholu nie będę zabierała psa na spacer. Albo irytuję się na Sarę leżącą na środku kuchni i czekającą na coś, co może mi spadnie podczas szykowania jedzenia lub leżącą na środku pokoju, który właśnie odkurzam i szczekająca na odkurzacz. Ale to moje emocje i psa one nie powinny interesować (i nie interesują).
Sara daje mi szczęście i - mam nadzieję - jest szczęśliwa. I tylko to się liczy, prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz