niedziela, 28 września 2014

Jajko, tuńczyk, czekolada. 1 -Dzieci kwiaty






Wylicytowane słowa, którym musiałam podołać to- Dzieci kwiaty



Głowę miała ciężką jak z ołowiu, chęć przekręcenia jej choćby milimetr w lewo skończyła się pulsującym, tępym bólem. Zrezygnowała z następnej próby, by sekundę później zaryzykować podniesienie powieki, na której ktoś chyba ostatnio osadził cały świat. Nie było łatwo. Nie dość, że własne ciało jej nie słuchało to jeszcze w oku zagnieździło się stado boleśnie wirujących mroczków. Poczuła jak żołądek boleśnie kurczy się do wielkości orzecha włoskiego. Solennie obiecała sobie, że już nigdy więcej nie ruszy szarlotki, niestety obietnica wcale nie uspokoiła żołądka. Wręcz przeciwnie. Na samo wspomnienie smaku ciasta gwałtownie się rozciągnął by jeszcze szybciej skurczyć. I tak raz po raz. Bolało a w ustach miała smak jabłecznika, którego tak naprawdę wcale nie jadła. Gdy już udało się jej, jako tako opanować powiekę coś zimnego zalało jej twarz. Wystraszona zakrztusiła się tym, co właśnie miało zamiar opuścić jej żołądek i przełyk.
-Cholera- zaklęła, choć zwykle raczej unikała tej formy wyrażania uczuć.
-Matko żyjesz
 To był na pewno Leon, miała pewność, choć go nie widziała. Jak się domyśliła, to on był na tyle głupi by chlusnąć jej w twarz zimną wodą. Zgłupiał zupełnie, utopić ją chciał czy co?
- Wzywać pogotowie??
-Odbiło ci? Utopić mnie chciałeś? Trzeba było poprosić o rozwód a nie mnie mordować- Zrugała go wściekła.
-Nie wiedziałem, co robić. Dzwoniłem do mamy, ale jak na złość nie odbierała i do twojej siostry też. Oczywiście zwykle wydzwania tu pinda jedna po kilka razy dziennie, to tym razem nie raczyła odebrać telefonu- poskarżył się tak jakby to jemu działa się krzywda.
Poprzez ciemne będące w ciągłym ruchu płaty zaczynała dostrzegać niewyraźne kształty i trochę zbyt dużo kolorów nad sobą. Było jej miękko, wnioskowała, więc, że pewnie Leon przetransportował ją do łóżka, tylko skąd? Ostatnie, co pamiętała to twarz mężczyzny, który udawał kobietę na dodatek kapłankę. Może to były tylko omamy? Zjadała coś albo jest przemęczona, więc zemdlała i…?
-Co się stało?- Wyschło jej w ustach, pragnienie żywym ogniem paliło przełyk i wargi.
Bała się jednak, że nawet kropla płynu rozhuśta żołądek jak w czasie sztormu a tego stanowczo nie chciała
-Zemdlałaś. Trzeba do lekarza, zrobić jakieś badania, może jesteś chora- Dreptał zdenerwowany- To nie jest normalne.
Chłop pomyślała, jak coś się dzieje to panikuje i myśleć nie potrafi. Zemdlała a on świruje jakby ogłoszono koniec świata.
-Gdzie?- Spytała
-No nie wiem, może lepiej pogotowie wezwać, oni
-Gdzie zemdlałam?- Bezceremonialnie przerwała mu wywód, nie miała zamiaru wzywać lekarza.
-AA w kuchni koło drzwi do spiżarki, a co?
To wiele wyjaśniało, guzik to zupełnie nic nie mówiło. Czy miejsce mogło mieć wpływ na to, co jej się wydawało, że widziała?
Kolorowa plama niepokojąco synchronizowała się z postacią Leona. Przetarła tak na wszelki wypadek oczy, by się upewnić czy nie ma dalej omamów.
To, co zobaczyła było szokujące. On własny, osobisty mąż ubrany był w jej kolorową, kwiaciastą sukienkę. Zaniepokoiła się i to bardzo. Przez trzy lata nie zauważyła, że jej mąż lubi babskie ciuszki. Tego jej jeszcze trzeba było, zboka jakiegoś w domu, a siora cały czas powtarzała, że z nim coś nie tak jest. To głupia nie wierzyła, bo co z tego, że lubi gotować i sprzątać? Głupia była i tyle.
-A ty w dzieci kwiaty to się bawisz tylko w domu, czy po mieście też latasz w babskich ciuszkach?- Choć przez chwilę rozważała możliwość by udać, że tego nie widzi, to nie umiała odpuścić.
-A too- pogłaskał się po brzuchu.
Poczuła jak wraca jej energia, była wkurzona  Mocno wkurzona
-Tak, właśnie to- zasyczała i spróbowała usiąść.
Zareagował błyskawicznie próbując jej pomóc, ale odepchnęła go. Nie będzie jej jakiś zbok pomagał i obmacywał, sama da radę.
-Zgłupiałaś zupełnie? Na głowę upadłaś?- Oburzył się
-Ja? To ja w damskich kieckach łażę? – Natychmiast się zorientowała że odrobinę się zagalopowała -No dobra ja łażę, ale ja mogę to normalne.-

- Jak zemdlałaś to walnęło tak, że myślałem, że to włamanie i ktoś z drzwiami do nas wlazł. To, co miałem robić? Mokry byłem, ty wiesz jak źle się ubiera na mokre ciało jeansy? A co miałem krzyknąć proszę poczekać, aż się ubiorę, wtedy będę bronić domu i żony? Wisiała twoja kiecka to ją naciągnąłem na siebie, elastyczna jest to wlazła. Tak w ogóle bić się na golasa to chyba trochę niewygodnie. Tak myślę. Choć sukienka może tez nie była najlepszym pomysłem?

środa, 24 września 2014

Jajko, tuńczyk czekolada. Start




Przystanęła niezdecydowana, wstrzymując oddech spojrzała jeszcze raz przez ramię w stronę łazienki. Odgłos rozpryskującej się o szklaną taflę kabiny prysznicowej wody, uspokoił ją. Przez chwilę była w miarę bezpieczna, Leon się kąpał. Nękana wyrzutami sumienia z trudem podjęła decyzję. W końcu zdjęła klapki i na paluszkach, prawie bezszelestnie wślizgnęła się do kuchni. Nie zapaliła światła, po omacku boleśnie uderzając głową o kant szafki, odnalazła stojak na noże. Cichutko wyciągnęła największy, ten z czarną rączką, lubiła go, był ostry i dobrze wyważony. Otworzyła drzwi spiżarki, pachniało zachęcająco. Szarlotka z delikatną pianką, uwielbiała to ciasto, po prostu nie mogła się oprzeć. Czuła jak ślina napływa jej do ust.
Niespodziewanie usłyszała obcy, męski głos.
-Kim pani jest?
Coś było nie tak. Oślepiało ją światło a przecież w spiżarce miała tylko taką ledwo tlącą się żarówkę. Zniewalający zapach jabłek i lekko przypieczonej pianki z białek nie drażnił już jej nosa.
-Chciałam sobie tylko ukroić kawałek ciasta tak żeby Leon nie widział, taki malutki kawa..- Zaczęła się tłumaczyć i urwała w półsłowa rozumiejąc jak niedorzecznie to brzmi.
-W mojej szafie?
Zdezorientowana pytaniem, instynktownie obróciła głowę. Za jej plecami stała masywna, wypchana kolorowymi ubraniami szafa, która nie miała nic wspólnego z jej spiżarką.
-Ja chciałam tylko ciasta.- Była zagubiona jak nigdy w życiu. Zwariowałam? Czy to schizofrenia? Próbowała gorączkowo znaleźć odpowiedź. Może to kara za łakomstwo?
-To, dlatego celuje pani we mnie nożem?- Nie wydawał się być wystraszony, raczej niebotycznie zdziwiony.
Spojrzała na swoją uzbrojoną w kuchenny nóż rękę, którym faktycznie celowała prosto w mężczyznę. Cofnęła się o krok i położyła nóż na jaskrawoczerwonej toaletce. Pomyślała mimochodem, że pasują do siebie ten nóż, czerwień i jej szaleństwo.
-Wszystko w porządku?- Spytał mężczyzna.
Pytanie wydało jej się tak idiotyczne, że nie zamierzała odpowiadać. Był potężny, ale nienapakowany sterydami jak mężczyźni z jej bloku spędzający zbyt dużo czasu na siłowni. Miał nietypowy nos, mocno spłaszczony jakby zdruzgotany, połamany w wypadku. Bokser? Próbowała ogarnąć sytuację i wtedy zwróciła uwagę na jego dłoń. Wszystkie palce był jednakowej długości i zginały się pod dziwnym kątem. Kaleka? Chory? Nigdy nie słyszała o takim schorzeniu, ale też nigdy wcześniej nie wyszła z szafy w obcym mieszkaniu.
-Kim ona jest??
W głosie kobiety usłyszała niedowierzanie przemieszane z oburzeniem. Nic dziwnego była w sypialni z jej mężem, partnerem czy nie wiadomo, kim. Sytuacja nie była dla niej ani komfortowa, ani nawet bezpieczna. Zazdrosne kobiety są nieprzewidywalne, a ta na dodatek stała za jej plecami.
-Nie wiem kochanie, ale myślę, że to ktoś obcy.- Mężczyzna najwyraźniej dobrze się bawił.
Powoli, tak, aby nie wystraszyć i nie sprowokować tamtej kobiety, odwróciła się. Pierwsze, co zobaczyła to burza kręconych, jasnych loków, oczy jak onyksy, a zaraz potem spłaszczony zdeformowany nos i wielki brzuch. Kobieta była w zaawansowanej ciąży. Ten fakt absurdalnie ją uspokoił, tak jakby ciąża była przeszkodą w popełnieniu mordu lub skrzywdzeniu innej istoty. Nie wzięła też pod uwagę szalejących hormonów ani humorów, które sprawiają, że kobiety w ciąży bywają nieobliczalne.
-Jesteś tu dla dzieci?- Ton głosu kobiety zupełnie się zmienił teraz była w nim ciekawość i jeśli się nie myliła spora doza nadziei. To była jakaś gra, a ona nie rozumiała reguł.
-Nie, ja tylko chciałam ukroić kawałek ciasta- Niczym Alicja w krainie czarów, pomyślała. Tylko gdzie gąsienica paląca cygaro? I najwyraźniej tym razem to ona była szalona.
-Jesteś głodna, to się dobrze składa właśnie siadamy do kolacji. Zapraszamy.
Co mogła zrobić? Wybąkała dziękuje i posłusznie wyszła za kobietą, nie miała lepszego pomysłu. Pomieszczenie, do którego się udali miało niemal identyczne sklepienie jak w stajniach dziadka tylko, że tu zamiast brunatnych plam grzyba, lśniło od złotej farby. Na środku pokoju stał masywny stół. Drewno, z którego go wykonano było łudząco podobne do orzechowej komody, którą kiedyś kupiła na pchlim targu. Na stole stały dwa podłużne talerze, rozłożono na nich identycznie sześć gałek, lepsze słowo nie przyszło jej do głowy, jedzenia. Kobieta wskazała jej krzesło i wyszła do innego pomieszczenia.
No tak, pomyślała, zwyczaje zupełnie podobne do naszych, dla kobiet w ciąży nie ma taryfy ulgowej, a zadowolony mąż siedzi za stołem. Nim zdążyła dogryźć mężczyźnie, nigdy nie godziła się z wykorzystywaniem tak zwanej słabszej płci, pani domu wróciła z powrotem z identycznym talerzem jak te, które już stały na stole.
-Mam na imię Anka i naprawdę nie wiem, co się dzieje.- Zaznaczyła od razu, wiedząc, że będą ją wypytywać, a wtedy może stracić panowanie nad sobą. Jedyne, czego była pewna to własne imię.
-Ja jestem Lena, a to - wskazała mężczyznę i usiadła -Gustaw mój mąż - Bogini tak zaplanowała nasze życie, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Musimy tylko zrozumieć, czego od nas oczekuje.
-Nie spytam albo jednak spytam, jaka bogini?- Zwykle to On był wielki. Jedyny wyjątek, jaki przychodził jej do głowy to bogini Kali, ale i ona musiała dzielić się władzą z mężczyzną. Spróbowała jednej z gałek na swoim talerzu, tej, co wyglądała jak zasmażony zielony groszek, z którego wydłubano marchewkę, smakiem to coś przypominało szarlotkę.
-Bogini nie ma imienia, ale to ona nas stworzyła i tchnęła w ciało iskrę życia. Ona jest wcieleniem dobra i mądrości.- W głosie Leny nie było fanatyzmu, ani nawet żarliwej religijności. Zabrzmiało to raczej jak stwierdzenie faktu.
Zdziwienie musiała mieć wypisane wielkimi literami na twarzy, natychmiast zorientowali się, że nie rozumie, o czym mówią. Czekając na wyjaśnienia spróbowała drugiej potrawy przypominającej pastę rybną z grubo zmielonymi jajkami a smakowała ni mniej nie więcej tylko jak szarlotka.
-Na początku byli..
-Tak Adam i Ewa -Wcięła się w słowo Lenie czując, że tamta ma problemy ze sformułowaniem myśli. W tej chwili nie było dla niej ważne czy kobiet zagubiła się chcąc zbyt dużo przekazać czy może wręcz przeciwnie.
-Kto? – Zaskoczeni spytali niemal równocześnie.
-A nie? –Straciła pewność siebie, ich historia nie musiała przecież zaczynać się tak samo.
-Bogini miała wszystko, a mimo to czuła się samotna i doskwierała jej nuda, dlatego też ulepiła trzy miliardy glinianych figurek- Cierpliwie tłumaczyła Lena.
To musiała się strasznie nudzić, pomyślała Anka.
-Lecz nie cieszyły jej wcale, stały takie martwe i nieruchome. Po namyśle tchnęła w nie życie, tak powstali pierwsi ludzie.
-U nas najpierw był Adam i Ewa, później się nam rozrosło do miliardów. Jeśli u nas zaczęło się od dwójki i jest nas tak dużo, to ilu was jest teraz? – Matematyka nigdy nie była jej mocną stroną, poza tym miała zbyt mało danych by ryzykować oszacowanie liczebności tej społeczności.
-Dokładnie nie wiem. Jest nas coraz mniej. Tak jak było zaplanowane dusza po kawałeczku wraca do stworzycielki. Matka po porodzie oddaje swoją duszę dziecku, a u mnie się to wszystko pokomplikowało.- Westchnęła i z czułością pogładziła wielki brzuch.
-Jak to oddaje duszę?- Miała nadzieję, że źle zrozumiała
-Dziecko po porodzie kładzie się na brzuch matce a gdy dusza przejdzie kobieta umiera. Wypełnia się słowo.
-Dlaczego? Zawsze? Macie jakiś defekt? – To było szaleństwo. To było złe, chyba….
-Dusza nie może żyć jednocześnie w dwóch ciałach. U was jest inaczej?- Chyba zauważyła zgrozę wymalowaną na twarzy Anki.
-Możemy rodzić wielokrotnie. Kilkanaście razy, ale to dotyczy raczej rekordzistek. Z umieraniem to się zdarza i u nas, ale to raczej sporadyczne wypadki- No nie do końca, dodała w myślach, przypominając sobie reportaż o sytuacji kobiet w Afryce. -Zachodzicie w ciąże z własnej nieprzymuszonej woli?- Rezygnować z największego daru, jakim jest życie, w imię, czego? Chęci przedłużenia gatunku? Niedorzeczność. Ona sama odsuwała od siebie myśl o macierzyństwie pamiętając o zaciągniętym na 20 lat kredycie, poza tym razem z Leonem mieli marzenia -planowali zwiedzić świat, wyszaleć się. Liczyła też na awans, nie mogła zmarnować sobie młodości.
-Rodzimy dzieci dopiero, gdy jesteśmy pewne, że tego pragniemy. Wiemy, kiedy nadchodzi właściwa chwila. My tak naprawdę nie umieramy nasza dusza tylko zmienia futerał, tu nikt nic nie traci- Tłumaczyła to tak, jakby chodziło tylko o wymianę starej sukienki na nową.
-A mężczyźni jak oni dalej przekazują duszę?- Nawet nie próbowała zgadywać.
-Męski potomek przerywa łańcuch. Jego śmierć uwalnia okruch duszy, który staje się jednym z boginią. Tak będzie aż do momentu, gdy początek spotka się z końcem.
-Mężczyźni są niżej w hierarchii? Kobiety są bardziej wartościowe?- Upewniła się. Zaczynało się jej tutaj podobać. W sumie ona sama nie planowała rodzić jedno zmartwienie mniej.
-Teoretycznie tak, nigdy tego tak nie interpretowałam. Jesteśmy jednym, nie ma podziału na dobry i zły. Harmonia i szacunek, lepiej chyba tego nie potrafię wytłumaczyć.
-Świadome macierzyństwo, czy to oznacza, że nie zmagacie się z problemem aborcji? –W ich oczach wyczytała pytanie, nie wiedzieli, o co pyta, więc uściśliła- przerywanie, usuwanie, hmm- zawahała się- płodu
 Nie raczyli odpowiedzieć czekali aż rozwinie temat.

-Tam gdzie żyję można pozbyć się legalnie ciąży z trzech powodów, gdy dziecko jest chore, gdy pochodzi z gwałtu i gdy…- zawiesiła się, bo jak powiedzieć matce, która ma umrzeć, że jest to powód by pozbyć się dziecka? -Głupio wyszło, dlatego postanowiła przemilczeć ostatni z powodów. Nie miała ochoty mówić o podziemiu ani o turystyce aborcyjnej. Niezręcznie byłoby wspominać w miejscu gdzie ciąża traktowana jest jak świętość o przymusowych aborcjach w Chinach, albo, że dla niektórych jest środkiem antykoncepcyjnym. Zawsze uważała, że ciało kobiety należy do niej i to ona powinna decydować, bo przecież kobieta nie jest z natury zła ani głupia. Aborcja nigdy nie jest dobrym rozwiązaniem, ale czasem po prostu nie ma innego wyjścia. Starała się nie osądzać. Wierzyła, że jej to nie dotyczy, lecz na wszelki wypadek nie mówiła o tym głośno. By nie kusić złego.
-Wspomniałaś o anomalii i komplikacji- Zwróciła się do Leny, bo to nie był odpowiedni czas ani miejsce by rozważać, co jest prawdziwym dobrem a co je tylko udaje.
-Pierwszy raz dzieci jest dwoje. Nie wiemy, co stanie się z duszą.
-Bliźniaki. Czytałam o takiej kobiecie, która ostatnio urodziła siedmioraczki, ale ona nie chyba nie jest całkiem normalna- Dodała szybko, widząc ich przerażenie. - Jeśli urodzisz chłopca i dziewczynkę, to może nazwiecie ich Adam i Ewa, bo to początek nowej ery.
-Raczej nie, u was jak mówisz nie wszystko poszło dobrze.
-Czy u was wszystko smakuje jak szarlotka?- Spytała zdegustowana Anka gryząc coś o konsystencji marynowanych grzybków. Tak prawdę mówiąc na dziś miała już dość szarlotki.
-Dziewczynka- Zachichotał Gustaw.
Lekko przesadził, dziewczynką to była już dawno temu. I co w tym takiego śmiesznego?
-Urodzisz dziewczynkę. –Sprecyzowała Lena głaskając się po brzuchu-Kobieta w ciąży rozróżnia tylko dwa smaki słodki albo kwaśny. –Ona sama nie zjadła zbyt wiele, wyglądało na to, że raczej zadowoliła się grzebaniem widelcem w jedzeniu.
-A tobie jak smakuje?- Domyśliła się, że nieszczególnie. Nie przejęła się zbyt wizją ciąży, fakt dokuczał jej pęcherz i nabrzmiały piersi, ale dwa dni temu robiła test. Wynik był jednoznaczny nie ma żadnej ciąży. Więc ich teorie są nic nie warte, nie urodzi dziewczynki.
-Nawet nie pytaj -Westchnęła Lena.
Do pomieszczenia, w którym się znajdowali energicznie wkroczyła przysadzista kobieta. Ubrana w czarną, przypominającą habit, sukienkę z głową przyozdobioną złotą chustą dokładnie ukrywającą włosy. Sprawiała wrażenie potężnej i bardzo silnej. Samą chustę przytrzymywał diademik wysadzany rozbłyskującymi kolorami tęczy kamieniami. Spłaszczony nos przyozdobiony był kolczykiem, a powieki wymalowane na złoto. Wyglądała śmiesznie, ale Ance wcale nie było do śmiechu.
-Witaj Wielka Kapłanko- Przywitali kobietę gospodarze
-I to ma być głos bogini? - Miała niski, nieprzyjemny głos, a w czarnych oczach błyszczała pogarda.
Anka od pierwszego momentu czuła, że z tą kobieta jest coś nie tak. Intuicja podpowiadała, że nie jest bezpieczna w jej towarzystwie. Lustrowała ją badawczo nie wiedząc, czego szukać i wtedy ją olśniło, to był mężczyzna przebrany za kobietę. To jakaś cholerna "Seksmisja", tylko Stuhra brak, pomyślała spanikowana, a potem z nadmiaru wrażeń z posmakiem szarlotki w ustach po prostu zemdlała.

wtorek, 23 września 2014

Jajko, tuńczyk, czekolada



Wszystko ma swój początek i koniec, w niedzielę okazało się, że dotyczy to także Wędrowca. W każdym razie na tę chwilę, druga część musi poczekać w mojej głowie na swoją kolej. Życie nie lubi próżni, dlatego od środy rozpoczynam dość nietypowy cykl „Jajko, tuńczyk, czekolada”. Dlaczego nietypowy ano, dlatego że był on formą licytacji na potrzebujące psy. Cała zabawa wyglądała tak: 4 pierwsze strony dałam ja a wszystkie następne kupowali ci, co chcieli pomóc psom a czasem tacy, co chcieli utrudnić lub urozmaicić mi życie.  Na czym polegało to „kupowanie”, licytujący wpłacał 10 złotych na konto fundacji i wymyślał słowo, zwrot a czasem nawet całe zdanie, które musiałam wpleść w treść strony, pilnując przy okazji ciągłości fabuły. Pisząc pozwalałam mocno ponieść się fantazji i emocjom a przy okazji przyznam to szczerze, miałam z tego niezłą frajdę. Każdy kolejny wpis będzie zatytułowany wyznaczonym mi przez licytującego zadaniem. Pozwolę sobie ominąć nicki osób, które licytowały, wiem, że kilka dobrych serduszek biorących udział w zabawie czyta ten blog i te osoby serdecznie pozdrawiam! Cóż mogę jeszcze dodać, chyba tylko to, że zapraszam do czytania w środy i niedziele. 

niedziela, 21 września 2014

21.07 Wędrowiec, przejście.




          Ranek zastał go rozedrganego, umęczonego całonocnymi rozmyślaniami. 
Później było jeszcze gorzej, nie mógł sobie znaleźć miejsca, snuł się po pałacu jak lunatyk nie widząc i nie słysząc tego, co działo się wokół. Nie potrafił się na niczym skupić.
Spadkobiercy zakonu Horacego nie zdobyli się na żaden widoczny ruch, nie sprowokowali go, nie dali pretekstu do działania. Cała ta sprawa była zbyt mroczna i niepokojąca. Obawiał się, że te przerośnięte myszy mogą nieźle narozrabiać, gdy kocura tu nie będzie. Niby mógł uderzyć prewencyjnie, ale to mogło przynieść więcej szkody niż pożytku. Dręczył go ten zakon, nie lubił zostawiać za sobą niezałatwionych do końca spraw, a ta cuchnęła na kilometr.
      Co gorsza, choć nie chciał się do tego głośno przyznać, perspektywa samotnej wędrówki psuła mu humor. Przez ten krótki czas poczuł się tu jak w prawdziwym domu, takim, o jakim całe życie marzył. To niewiarygodne, że ta przypadkowa zbieranina ludzi okazała się być tak bliska jego sercu, stała się jego prawdziwą rodziną. Stało się to mimochodem, od niechcenia, gdy wcale o to nie zabiegał, a teraz miał wrócić do prawdziwego domu. Tylko, po co? Z tamtej strony mógł przecież zaznać obojętności i niezrozumienia zamiast tkliwej miłości rodzicielskiej. Istniała możliwość, że wyidealizował wspomnienia z przeszłości. Z tęsknoty oblał lukrem i pozłocił te kilka obrazków zapamiętanych z domu rodzinnego. Z drugiej strony wyrósł, jest dorosłym mężczyzną ale czy spełni oczekiwania rodziców, czy może odrzucą go jak obcego?
Myśl, że komuś z pałacu róż stanie się krzywda albo, co gorsze ktoś zginie w czasie jego nieobecności sprawiała, że przed oczami latały mu czarne płaty.  Nigdy by sobie tego nie wybaczył, nosił już w sobie takie brzemię. Śmierć Hadwigi prawie doprowadziła go do szaleństwa, więcej nie był wstanie udźwignąć. 
           Podświadomie szukał powodów by zostać i wiedział, że nie znajdzie takiego, który potrafiłby go zatrzymać. Szukał kotwicy by nie zniosły go za daleko fale zmian, nie chciał skończyć na bezludnej wyspie, oszalały i samotny. W miejscu gdzie nikt go nie będzie w stanie zrozumieć. Nie potrafił się jednak przełamać, rzucić wszystkiego w diabły i utonąć w ramionach dziewczyny o srebrzystych włosach. Zasłużył na odrobinę szczęścia.
Płaszcz niepokojąco falował na wieszaku, już nie wzbudzał w nim zachwytu, przerażała go magia zaklęta w materiale. Żył własnym życiem, potraktował to, jako ostrzeżenie. Nic nie jest tym, na co wygląda, a najlepsi kompani potrafią wbić nóż w plecy przy sprzeczce o następny kufel. Co mogła przygotować dla niego ślepa staruszka wykarmiona przez lwy? Wyobraźnia odmówiła współpracy.
Miał wrażenie, że pętla się zaciska, coraz trudniej było oddychać, uśmiechy były sztuczne, wymuszone a słowa brzmiały fałszywo.
         Wszyscy chodzi jak struci, nawet Numi skurczył się i był dziwnie drażliwy. Babcia ukradkiem obcierała łzy, a młodzi patrzyli na Wędrowca z żalem. Bohater zawsze ma pod górkę. Tym razem nawet nie będzie nagrody czy pieśni wychwalającej mądrość i męstwo a upragnione ramiona będą daleko niedostępne.
          Nie zszedł na kolację, myśl o grobowym nastroju całego towarzystwa skutecznie odebrała mu apetyt. Zresztą i tak by nic nie przełknął.
          Po kolacji niechętnie wystroił się te łażące. dziwne litery. Psy usiadły rzędem tuż przed jego butami, by niespodziewanie zadrzeć łby do góry i zawyć. Od tego żalu w ich głosie mało mu serce nie pękło, nie spodziewał się takiego pożegnania. W kieszeni klucz ciążył niemiłosiernie miał wrażenie, że waży z tonę albo jeszcze więcej.
                   Siedział sam jak kołek w ścianie, psy zawodziły, patrząc na niego jak na jakieś dziwadło. Tak jakby się zmienił, zdradził je i pozostawiał na poniewierkę. Nawet one go nie rozumiały.  Wyczuły, że tym razem zostają, że wyrusza sam.
        Jak skazaniec zszedł do holu, czekali już na niego.
Posępni gotowi do walki.
Nie planował tego, sami postanowili mu towarzyszyć.
Dziwny to był pochód, trochę nieprzyjemnie skojarzył mu się z konduktem pogrzebowym.
Cieszył się, że nikt nie zawodził i nie płakał, bo wtedy mogłoby mu nie starczyć odwagi by dociągnąć to do końca.
         Jak na złość zaczęło kropić. Rzadkie wielkie krople uderzały i głośno rozpryskiwały się na ich głowach i ubraniach.
        Doszli do kręgu Opiekun miał wrażenie, że pod jego płaszczem przemieszczały się w wściekłym tempie i we wszystkich kierunkach, co najmniej trzy mrowiska.
Nie było odwrotu.
Omijali się wzrokiem, nie padło ani jedno słowo.
        Dziewczyny niemrawo i bez przekonania rozpoczęły jakiś rytualny taniec. By dać się ponieść melodii, którą miały w głowach. Ich ciała wyginały się niczym trzciny na wietrze, to znów zalotnie kołysały biodrami i potrząsały głowami.
Numi wyznaczał rytm przytupując nogą.
          Wędrowiec czuł się jak głupek, stojąc z uniesioną uzbrojoną w sztylet dłonią. Nie miał jednak odwagi zaprotestować, gdy Lilidia tak ustawiła jego rękę.
Miał już wszystkiego dość, gdy Numi krzyknął.
-TERAZ!
          Walnął z całej siły w przestrzeń przed sobą, na wysokości twarzy. Nożyk niemiłosiernie palił mu dłoń.
Coś huknęło, potężne wyładowania prawie go ogłuszyły. Wolną ręką przetarł oczy i walnął w ucho a potem przełknął ślinę. Pomogło, wrócił słuch. Wokół jego ręki powietrze stało się krwisto-czerwone i takie jakby galaretowate.
Dziwna plama kilka centymetrów przed jego oczami zaczęła pulsować niczym żywe serce. Zawahał się i gdyby nie zimna krew Świetlistego przegapiłby dogodny moment.
-KLUCZ!- Ryczał Numi- DAWAJ KLUCZ!!
         Mechanicznie sięgnął do kieszeni, palce natychmiast wyczuły wisiorek Katji. Złapał go, wbijając palce między druciki i błyskawicznie wsadził w coraz mocniej i szybciej pulsującą plamę.
Coś mlasnęło, zimna galareta nieprzyjemnie oblepiła jego ciało. Nie mógł otworzyć oczu, choć bardzo się starał. Strasznie śmierdziało, nie miał pojęcia czym, żołądek fiknął mu kilka koziołków.
        Słyszał jeszcze z oddali echo przeraźliwych wrzasków przyjaciół a potem wszystko ucichło. Tak po prostu przestało nim rzucać i rozdzierać ciało. I wtedy pomyślał że nigdy nie spytał co się stało z rodzicami Hana, umknęła mu tak istotna sprawa to był błąd nawet nie chciał wiedzieć jak wielki. A potem zemdlał


           Ocknął się obolały, leżał na gładkim błękitnym kamieniu, woda obmywała zwisające bezwładnie nogi. Buty miał całkowicie przemoczone. Trzeźwo pomyślał, że miał dużo szczęścia gdyby wylądował odwrotnie pewnie by się utopił.
Nieludzkim wysiłkiem pokonał opór swego ciała, które po kilku próbach udało mu się cudem postawić do pionu.
Wtedy go zobaczył.
        Rajski ptak, plątanina przecudnych barw, kolory mieniły się i połyskiwały nienaturalnie, troszkę jak zorza polarna. Nigdy nie widział czegoś tak pięknego, a jeśli widział to było tak dawno, że zdążył zapomnieć.
Odniósł wrażenie, że on sam nie wzbudził tak ciepłych uczuć. Ptak wypluł niedbale z purpurowego dzioba rozmemłaną pestkę i zaskrzeczał.
-Idziesz w końcu, czy jaja będziesz tu wysiadywał?
     Co miał robić, ruszył śladem nietypowego przewodnika. Gdzieś tam w dali był pałac, w którym się urodził, miejsce, do którego zmierzał przez całe życie. Szedł a w butach pluskała mu woda, nie przeszkadzało mu to zbytnio. Miał nadzieję, że może jeszcze wszystko się ułoży tak jak powinno.
I wcale nie będzie tak źle, bo przecież zawsze może wrócić.

                                                            

                                             Koniec 

środa, 17 września 2014

17.09 Wędrowiec, trudna rozmowa.



-Zależy ci na tych ludziach?
Wydawało się, że Numi jest daleko jego głos odbijał się jak w studni.
-Zawsze mi zależało na ludziach.
-Wiem- Numi wstał powoli- wiesz trochę się boję, ale damy radę, chyba. Zresztą nic nie trwa wiecznie
-Toś mnie podniósł na duchu.
Ale Numiego już nie było nie słyszał, co powiedział Wędrowiec.
       Czekał tu w określonym celu. Ktoś taki jak Numi nic nie robił bez przyczyny, każdy jego ruch miał głębszy sens. Może przesadzał, może niepotrzebnie szukał podtekstu może Numi zwyczajnie chciał ostrzec przed zemstą, niedogodnościami. Dużo wiedział i widział, był kimś, kto mógł go naprowadzić na właściwy trop, albo zwyczajnie powiedzieć nie rób tego to nie ma sensu. Być może chciał tylko porozmawiać z kimś, kto rozumie jak ciężko jest być wrażliwym, gdy się odpowiada za tyle istnień. Obydwaj wiedzieli, że gdy się zbyt zaangażują, prędzej czy później zaczną sterować ludźmi. Zabiorą im wolną wolę i wolność a tego nie wolno im było robić. Nigdy, bez względu na okoliczności.
         W holu ukłoniła mu się uśmiechając nieśmiało młoda dziewczyna. Niemiał pojęcia, kim jest. Była niska, miała piegowatą twarz i zabawny, zadarty nosek, w sumie wyglądała na sympatyczną osóbkę. Już wcześniej mignęła mu przed oczami a to w ogrodzie a to gdzieś w domu. Ciągle zapominał spytać, kto to jest. I co ważniejsze, co robi w pałacyku.
             Lilidia siedziała w salonie z babcią Holocką. Trwały tak sobie w milczeniu, jakby samo obcowanie w swoim towarzystwie dawało im zadowolenie, dziwna więź łączyła te kobiety.
-Witam panie, nie przeszkadzam?
-Ależ skąd.
Babcia na jego widok uśmiechnęła się ciepło. Tak jak powinny uśmiechać wszystkie inne babcie w każdym kraju i w każdej rodzinie.
-Kim jest ta młoda dama, która kręci się po domu, jeśli można wiedzieć?- Zapytał zanim jeszcze pamiętał o piegowatej pannie.
-To córka hrabiego. Ćwiczy z Hanem szermierkę, podobno jest w tym dobra. Bardzo miła dziewczyna- Babci zupełnie z nieoczekiwanie zamigotały złote iskierki w oczach
Najwyraźniej babcia nie widziała w dziewczynie tylko nauczycielki wnuka.
-Dziewczyna go uczy? Co na to hrabia?
To było trochę nietypowe rozwiązanie.
-No cóż, chodzą słuchy, że hrabia miał wyjątkowy talent do białej broni. Los okazał się dla niego niezbyt wyrozumiały i zamiast wymarzonego syna, dziedzica rodziły mu się same córki. Najmłodsza zaś jest damą z ognistym temperamentem i udało jej się namówić ojca by kształcił ją w tym kierunku.
Nie wiedział skąd Lilidia to wszystko wie, przecież nie opuszczała pałacu ani na chwilę.
-Nie wiedzą panie, hrabia zadowolony z uczniów? Czy raczej powinienem go omijać szerokim łukiem?
-Z Wiktora bardzo, mówi, że to geniusz, rozpływa się w zachwytach. Han, no cóż hrabia twierdzi, że być może pisana jest mu kariera wojskowego, jeśli tylko przysiądzie nad książkami. Z tym gorzej ale może córka hrabiego wpłynie mu na ambicję?
-A dziewczyna?
-Z nią podobno sprawa jest skomplikowana. Zamknięta w sobie, strachliwa i na pozór głupia. Jednak, gdy dostała zadanie z matematyki ile potrzeba produktów by urządzić przyjęcie na 100 osób, to była w stanie policzyć nawet nitki makaronu. Hrabia mówi, że gdyby była mężczyzną byłaby świetnym kupcem, albo doskonale prowadziłaby fabryczkę może nawet kilka. Jeśli chodzi o literaturę czy sztukę to podobno nic do niej nie dociera. Hrabia się pytał czy jest w takim razie sens ją dalej męczyć.
       Sprytny ten hrabia znalazł sposób jak wygospodarować więcej czasu dla swojego geniusza, ale nic z tego, tak łatwo się nie wywinie. Gdy Lilidia  opowiadała o dzieciakach olśniło go, zrozumiał, że jeśli wróci, będzie potrzebował dziwnego talentu płowowłosej dziewczyny. Być może nie będzie już nastolatką tylko babcią borykająca się ze sklerozą i gromadą prawnuków, ale będzie mu potrzebna.
-Oczywiście że nie przerywamy na tym etapie jej edukacji. Ma dziewczyna okazję, więc niech się uczy. W tutejszych cechach siedzą sami tępogłowi, może mimo to uda się ją przepchać na zarządzającą jakimś interesem.
-Nie uważasz, że zbyt dużo zmian idzie twoim śladem? -Zaczęła nerwowo stukać długim palcem, a raczej błękitno pomalowanym paznokciem o swoje kształtne kolano, schowane za cienką warstwą materii jej granatowej sukni.
-Lilidia zaopiekujesz się moimi psami?
Już dawno powinien o to zapytać, lecz ciągle się wahał. Nie chciał się rozstawać z przyjaciółmi, ale wiedział, że nie może ich zabrać. Tu jest ich świat.
-Miałam nadzieję, że poprosisz o coś innego, ale jeśli taką widzisz dla mnie rolę to oczywiście zadbam o nie.
       Jej ręka zadrżała, a on przeklinał się w myślach. Wcale nie chciał już wracać do domu, pragnął być przy tej kobiecie. Patrzyć jak zaplata swe srebrne włosy w warkocze, jak zadumana czyta książki. Mógł się z nią sprzeczać, co dnia, przez niezliczone wieki i cieszyć każdą nawet najmniejszą rzeczą. Przypomniał sobie, co czuł wtedy, gdy kwitły świerki i pierwszy krzyk nowo narodzonego dziecka. Tę tkliwość, miłość, oszołomienie nad wszystko chciałby to uczucie dzielić z kobietą siedzącą, obok, ale nie mógł. Nie teraz. Wiedział, że jest największym z idiotów odrzucając szczęście, znienawidzi się za to a jednak znowu ucieka. To jakieś fatum nad nim wisi, nie pozbierał się jeszcze po poprzedniej tragedii a już zgotował sobie następną.
-Muszę iść sam, choć wolałbym mieć przy sobie kogoś, komu ufam, uwierz mi. -Nie popatrzył na nią, zbyt łatwo mogła go przejrzeć.
-Wierzę, ale nie wiem czy musisz być sam.
      Nuty smutku zawisły gdzieś pomiędzy nimi, niedomówienia niczym trujący bluszcz oplotły ostatnie ich wspólne chwile, raniły zupełnie niepotrzebnie. Zawiódł ją, a ona obwiniała się o błędy, których nie popełniła.
-Żałuję, że nie jesteśmy sobie przeznaczeni, naprawdę szkoda Lilidio. Bylibyśmy świetną parą
       Miał zamiar powiedzieć jeszcze parę frazesów, ale gardło odmówiło mu posłuszeństwa.
-Ja też czasami żałuję, że nie jest mi pisana prosta ścieżka.
        Ona wiedziała coś, czego on nie wiedział i jak zwykle nie miała zamiaru nic powiedzieć na ten temat. Po tonie głosu zrozumiał, że mówi nie tylko o sobie, ale też o nim. Wycofał się jak zwykły tchórz, podkulił ogon. Źle mu z tym było. Wszystko poszło źle, a najgorsze, że zdawał sobie z tego sprawę już teraz, zanim się jeszcze mógł wycofać i naprawić błędy.
-Na całej tej awanturze my wyjdziemy najgorzej. Dwoje rozbitków wyrzuconych za nawias i nigdzie nie będzie dla nas miejsca, to smutne. Wiesz, mnie nie szkoda, ale ty musisz znaleźć swoje miejsce i szczęście. Nie możesz się poddać.
-Nigdy się nie poddaję, ale też nie przyjmuję resztek by zatkać dziury w swym życiu.
       Mimo wszystko była w środku jak stal, prawdziwa królowa, przyznał to z podziwem
-Samotność może być siłą. Kiedyś sam prawdziwie w to wierzyłem. Teraz miewam wątpliwości, ale coś w tym jest.
-Żałujesz?
Ta godzina szczerości przyszła nie w porę.  Doskonale wiedział, o co pyta, ale rozdrapywanie starych ran nie było już bolesne, ku jego zaskoczeniu. Skończyła się era Hadwigi w jego życiu. Zawsze będzie pamiętał o niej i na swój sposób kochał, jednak czas przestać płakać.
-Każdego dnia żałuję, nic nie było warte tego by zrezygnować z życia z nią. Najgorsze jest to, że nie uczę się na błędach. -Ugryzł się język wściekły, że powiedział za dużo.
Ona udała, że nie słyszy nie chciała czepiać się jak pijawka tych słów. Czekała na prawdziwą deklaracje.
-Tak myślałam, co będzie potem?
Żałował, że odpuściła tak łatwo, że nie wbiła szpili. Swoim nieoczekiwanym wycofaniem skutecznie zablokowała go, mógłby odburknąć coś nieprzyjemnego, zerwać nić porozumienia. Nie dała mu okazji.
-Ty pewnie wrócisz do swoich, to jedyne rozsądne wyjście.  Ja zaś się będę błąkał jak potępieniec szukając sensu życia i choć nie bardzo mi się to podoba taki nasz los.
-A oni?
Zrobiła nieokreślony ruch ręką.
-No cóż zostaną kowalami swego losu.
-Myślę, że do tej rozmowy wrócimy.  Na pewno zatęsknisz tam gdzieś w innej rzeczywistości do nas maluczkich. Wszystko może się zmienić, już się zmienia, ale ty nie chcesz jeszcze tego dostrzec. Gdy wrócisz łatwiej będzie się nam porozumieć. Tak myślę.
        Nie oszukiwał się, w tej chwili nie potrafił, był tylko zagubionym niedorajdą ukrywającym się za swoim powołaniem. Nie wiedział czy ona intuicyjnie wyczuła strach, który niczym robak gryzł jego duszę. Czy może też bała się tego, co przyniesie wszystkim jego wyprawa. Każdy boi się nieprzewidywalnych zmian, a najwięcej tacy jak on czy Numi, mogli bezpowrotnie stracić wszystko. Przegrani, zapomniani, wegetujący gdzieś na marginesie.
-Pamiętaj o moich psach, dobrze?
Nie chciał wywlekać na światło dzienne egoistycznych podszeptów podświadomości. Jeszcze bardziej nie chciał by domyśliła się o kiełkującej w jego sercu miłości. Było by im jeszcze trudniej

Właśnie teraz, gdy był o krok, dopadło go zwątpienie, które paraliżowało, zniekształcało perspektywy. Tysiące razy zadawał sobie pytanie, po co mu to wszystko. Wątpił czy będzie umiał odnaleźć się w innych okolicznościach i żyć bez swojej uprzywilejowanej pozycji. Bez tej całej otoczki, z którą mu tak wygodnie. Czy będzie umiał żyć bez miłości czy drugi raz uda mu się powstać ze zgliszczy?

niedziela, 14 września 2014

14.07 Wędrowiec, porządki

     


   Już dawno wściekłość nie wzburzyła, spiętrzyła niczym wir czy wodospad jego krwi. Potoki czerwieni pędziły w niebezpiecznie nabrzmiałych korytach żył. Czuł się tak jakby za chwilę miał eksplodować, rozprysnąć się na miliony kawałeczków. Nie musiał wysilać wzroku by dopatrzyć się na liścieofiar kilku znaczków przy imieniu Lilidi. Swoją drogą ciekawe skąd znali jej imię, mieli szpiega w pałacu? Wiedział, co te znaczki oznaczają, ci obrzydliwcy mieli zamiar torturować ją w przed śmiercią.
-Koniec mordowania. -Powiedział na pozór spokojnie, uzbrajając swój głos w siłę.
Gliniane, pięknie malowane dzbany stojące na stole, popękały, wino rozlało się zalewając niczym krew stos papierów.
         Było ich sześciu przypominali mu stado wściekłych indorów. Ich twarze, purpurowe, powykrzywiane wściekłością i nienawiścią sprawiały wrażenie, upiornych masek przedstawiających demony. Z furii oblepiającej twarze fanatycznych oprawców niczym wyspy wyłaniały się i wpatrywały się z pogardą w Opiekuna zimne, martwe oczy,. Jedyne o czym teraz mogli myśleć to to jak go zabić, unicestwić, pokonać, a w tym byli naprawdę dobrzy. Tyle tylko, że on nie bał się takich kreatur jak oni, dla nich miał tylko pogardę.
-Nie będzie rozgrywek, dyskusji, układzików. Nie mam ochoty przebywać ani minuty dłużej niż to niezbędne w towarzystwie takich zwyrodnialców jak wy.
         Musiał opanować odruch wymiotny, żołądek wariował, gdy patrzył na te wstrętne gęby. Był o krok od tego by użyć pięści i zrobić z nimi porządek raz a dobrze.
-Jesteś zwykłą gnidą, nikomu nie potrzebnym reliktem, nie masz prawda dłużej nam mówić, co jest dobre a co złe! Musisz umrzeć, twój czas bezpowrotnie przeminął- Cedził przez drżące, sine usta nienawistne słowa jeden z nich. Przypominał już nie indora a jadowitego węża, spinał mięśnie przygotowując się ataku.
Wędrowiec widział, że tamten trzyma już w dłoni zmyślny przyrządzik z zatrutą strzałką. Dureń myślał, że to wystarczy by unieszkodliwić Opiekuna. Tak jakby był zwykłym żołdakiem czy umięśnionym awanturnikiem szukającym zwady. Mówią, że głupota nie boli, ale tamten będzie musiał dziś za nią zapłacić.
-Twoja ręka już na zawsze zostanie sparaliżowana, nie to za mało, cała prawa strona. Trzeba było przemyśleć sprawę zanim postanowiłeś zabić. Nie poniesiesz śmierci tylko, dlatego że życie, które będziesz teraz wieść, będzie dla ciebie gorsze niż szybki koniec.
         Przedmiot, który trzymał do tej pory w prawej ręce złoto odziany chudy mężczyzna o sinych ustach, upadł i poturlał się pod stół. Sam mężczyzna padł na kolana lewą ręką podtrzymując się ściany by nie upaść. Ciało tak jak powiedział Wędrowiec odmówiło mu posłuszeństwa, nie był w stanie wstać ani usiąść.
-Wszyscy jak tu jesteście zostaniecie wytatuowani ku ostrzeżeniu innych. Będziecie mieć napisane na lewym policzku morderca, na prawym głupiec.
-Nie ośmielisz się- Warknęli jak na komendę, cofając się kilka kroków do tyłu.
-Już się ośmieliłem.
Zaśmierdziało spaloną skórą. Mężczyźni zawyli z wściekłości i rozpaczy, dotykając dłońmi oszpeconych twarzy.
Doskonale wytrenowani, oddani służbie strażnicy stojący na warcie pod drzwiami byli nieco zdezorientowani. Nigdy wcześniej, bowiem nie zdarzyło się to, co teraz, drzwi  prowadzące do gabinetu mistrza zniknęły.
W regulaminie sztywno określającym zachowanie straży w każdej sytuacji nie było instrukcji jak zachować się w takiem przypadku.
  Wędrowiec odczekał chwilę, dając  tamtym czas na pozbieranie myśli.  Wrzasnął na całe gardło bez trudu przebijając się przez rozpaczliwe wycie kwiatu zakonu. Miał dość ich i tego zakłamania, które sobą reprezentowali.
-Właśnie opróżniłem wasze skrytki ze skarbami. Bardzo zręczne i zaradne z was chomiki. Akty własności nieruchomości też skonfiskowane, nawet te, które zapobiegliwie zapisaliście na rodzinę czy kochanki. Każdy członek zakonu, który zhańbił się morderstwem właśnie zyskał ozdoby twarzy  podobne do waszych. Myślę, że zasłużyliście na specjalne względy, w końcu co dnia w pocie czoła skutecznie pracowaliście na karę. Dlatego łaskawie doceniając wasz trud obdaruję was jeszcze wrzodami na całym ciele. Trudno wam będzie w takim stanie agitować i zniewalać. Lubicie terror, więc od teraz życie będzie wypełnione waszym własnym strachem i cierpieniem, dostaliście tylko to, co fundowaliście innym. Wydaje mi się to całkiem sprawiedliwe. Skonfiskowane dobra wrócą do właścicieli reszta zaś pójdzie na pomoc ubogim.
            Czuł się strasznie brudny i śmierdzący zupełnie tak jakby właśnie pływał w kloace. Powąchał swoją pelerynę sprawdzając czy aby nie przesiąknął smrodem nienawiści.
           Wiedział, że tamci trwale oszpeceni i bez majątku natychmiast stracą na znaczeniu. Bez pieniędzy na łapówki i opłacanie zbirów nie będą już wygodnymi partnerami do robienia szemranych interesów dla tych, którzy do tej pory współpracowali z zakonem. Nie będą mile widziani na dworach i w pałacach, nie będą uwodzić bogatych kobiet i mężczyzn a lud może przejrzy na oczy i zacznie samodzielnie myśleć, choć w to nie bardzo wierzył. Prędzej czy później znajdzie się ktoś, kto będzie próbował odbudować to imperium zła, bredząc o zemście i świętym gniewie. Wiedział o tym, tak było zawsze. I z tym nie da się nic zrobić.
        Spojrzał jeszcze na złoto odzianych faktycznych władców tego królestwa, mając nadzieję, że skutecznie przez niego zdetronizowanych.  Codzienność nie lubiła wolnych przestrzeni, a on osłabił aż dwa zakony, nie wiedział czy tym samym nie utorował drogi grupie jeszcze gorszych kanalii. Westchnął i zniknął.
Zmaterializował się tuż za bramą pałacyku róż.
Skierował się stronę ławeczki ukrytej w labiryncie żywopłotu.
Potrzebował spokoju i samotności.
      Siedział tam długo, nigdy  nie czuł się częścią tego świata, nie był jednak pewny czy potrafi żyć gdzieś indziej. Marzył o powrocie do domu a jednocześnie wiedział, że może się rozczarować i zamiast szczęścia odnajdzie tylko ból i rozczarowanie. Nie mógł się jednak wycofać, na pewno nie teraz, gdy był tak blisko. Nie znalazł w ciszy i samotności ukojenia, którego szukał.
Powoli, ciągnąc nogę za nogą skierował się w stronę pałacu.
-Rozdeptałeś pluskwy?
        Ironia aż kaleczyła uszy. Numi jednak nie uśmiechał się drwiąco jak to miał w zwyczaju, tylko patrzył gdzieś w dal.
Czekał. Siedział na szczycie schodów trzymając wielkie ręce w kieszeniach jasnych, płóciennych spodni. Szerokie plecy wygięły się w łuk, wyglądał na zmęczonego i starego. Jednak nie na zrezygnowanego.
-Miałem ich zostawić na pastwę losu? – Spytał, ale bez zajadłości, na którą miał ochotę, bez złości i buntu może to przez ten zmęczony łuk pleców Numiego- Tylko, dlatego że mieszaliście w wyniku, czego los niefortunnie zetknął ich ze mną?
Też był cholernie zmęczony, jeszcze nigdy nie czuł się jak spróchniałe od środka drzewo. Ciążyło mu niczym kamień u szyi brzemię lat i tej całej odpowiedzialności.  Zbyt dobrze rozumiał Numiego.  Te same kamienie obowiązku boleśnie raniły im stopy, odczuwali ten sam ból i żaden z nich nie mógł uwolnić się od tego brzemienia.
- Obroniłbyś ich? Nie odpowiadaj, nie oszukuj sam siebie, ani mnie, doskonale wiem kim jesteśmy. Znam nasze ograniczenia i słabości, w każdym razie swoje na pewno. Nie wiadomo, co się stanie, gdy przejdę. Myślisz, że lubię się babrać w potwornościach? Myślisz, że chcę za sobą zostawiać tylko cierpienie i rozczarowanie?
-Nie łatwiej było zabić? -Numi czubkiem buta kopnął biały drobny kamyczek, który stukając cichutko sturlał się po schodach.
-Łatwiej.- Przyznał niechętnie- jednak ani ty ani ja nie mamy złudzeń. Zawsze znajdzie się łotr, który na ludzkim strachu, słabości czy naiwności stworzy sobie organizację, która da mu władzę i bogactwo. Zanim się ludziska zorientują już siedzą pod butem i boją się pisnąć. Nie ważne, co takie bydle wykorzysta, ci tutaj bronili czystości rasy i swojej religii. Zabijając nader często, z perwersyjną przyjemnością paląc każdego, kto myśli inaczej. Nie znali umiaru w swojej pazerności i zepsuciu. Czasami spodobał się im czyjś mająteczek i co wtedy spotykało właścicieli? Czasami żona, córka, albo syn. Odrodzą się tak czy inaczej. Myślę, że dałem swoim działaniem tym tutaj trochę czasu. Czasami żałuję, że brzydzę się zabijaniem. Zresztą sam wiesz jak już raz zaczniesz to robić, utoniesz we krwi. Mam nadzieję, że nigdy nie stanę się zwykłym bezdusznym potworem, choć czasem mnie kusi by narozrabiać.
-Złudzenia, jaka to piękna sprawa, masz rację szkoda, że już na nie nie chorujemy. Co z tą drugą organizacją?
       Wyciągnął z kieszeni dużą kraciastą chusteczkę i głośno wysmarkał nos. Opiekun popatrzył na to ze zdziwieniem, nie spodziewał się, że ktoś tak wyjątkowy może mieć zwykły katar.
-Zakon czystości to, chociaż jasna sprawa nienawiść, chorobliwa żądza władzy i pieniędzy. Gorzej z tym, co pozostawił Horacy. On był tylko narzędziem, a ja jeszcze nie wiem, co i kto się za tym kryje. Nie uważasz, że dwa potężne zakony to trochę dużo jak na jedno miasto?- Wiedział, że kiedyś będzie żałował, że nie sprawdził, że nie rozgryzł sprawy do końca, ale nie miał już czasu. Musiał wybierać i wybrał powrót do domu.
-Dlatego czekasz?
Nie czekał, nie chciał po prostu uderzać na oślep. Wiedział, że ma zbyt mało czasu i informacji, nie był jeszcze tak zdesperowany i zdeterminowany żeby walić głową w mur. Zresztą nigdy nie chciał mieć kontroli nad wszystkim. To przekraczało jego kompetencje.
-Cały czas mam nadzieję, że ten ktoś zrobi jakiś fałszywy ruch, że zdradzi swą obecność- Bąknął niewyraźnie pod nosem, trochę jak usprawiedliwiający się uczniak.
-Brałeś pod uwagę, że to, co się wydarzyło mogło zweryfikować plany nie tylko tobie?- Chrząknął znacząco Numi i wyciągnął chusteczkę. Inną niż poprzednio i głośno wysmarkał nos.
-Ja wszystko biorę pod uwagę, uwierz, że to niczego mi nie ułatwia.

Zastanawiał się gdzie Numi mógł się tak strasznie przeziębić. W sumie to było nawet śmieszne, samo w sobie, przeziębione słońce. 

środa, 10 września 2014

09.09 Wędrowiec, pozorna cisza



- Wsadzaj rękę i wyciągaj już czas- Ponaglił go Numi.
-Coś muszę zrobić, powiedzieć?- Nie chciał na finiszu popełnić błędu, wolał spytać.
-Tak przytulić do piersi, wyznać miłość i.. zresztą sam się domyśl, co możesz zrobić potem -Numi rżał ze śmiechu tak, że echo szło, świetnie się bawił. Może tylko udawał, że jest taki wyluzowany przecież on też nie wiedział, co przyszłość przyniesie.
-Niestety Numi nie jestem taki kochliwy jak ty. Jeśli ty masz takie dziwne upodobania to twoja wola, nie będę się wtrącał, ani nawet komentował- Odgryzł się, pomimo wdzięczności, jaka czuł do olbrzyma.
         To coś, co złapał tylko trochę przy okazji parząc dłoń, z grubsza przypominało sztylet. Metal był jeszcze gorący i co dziwne miły, taki prawie aksamitny w dotyku. Wyglądał siermiężnie trochę jak efekt pracy niewprawionego w fach dziecka, choć szpic zdawał się być zadawalająco ostry.
Chropowata struktura przedmiotu wydawała się dopasowywać do kształtu jego dłoni delikatnie przy tym drżąc. Po całym tym spektaklu wcale go to nie zdziwiło.
-To już wszystko, co mieliśmy tu do załatwienia? Możemy wracać do domu?- Zwrócił się do Numiego, jako do najlepiej zorientowanego.
-Wołaj psy. Ja przerzucę tą nadwrażliwą pannę przez ramię, może się uda wrócić do domu w jednym kawałku. Pan jedno-oko łapie wolnego psa, jeśli też chce wracać do domu, do mamusi- Wydal dyspozycje, przejmując inicjatywę.
- Ja mam dotykać tego paskudnego stwora? Nie ma mowy! Ale mogę przenieść tą rudą.
Zacmokał facet bez ust, jak to zrobił pozostanie dla wszystkich tajemnicą.
-Patrzcie, jaki wrażliwy na piękno się znalazł. A jak to się skarżył, że inni nie akceptują jego odmiennego wyglądu, biorąc nas tym pod włos.  Jak nie chcesz psa, to sobie tu siedź do usranej śmierci. Z tego, co wiem takie zaklęcia długo trwają, bardzo długo, tyle czasu  nie masz. Miłego czekania na pomoc z rąk piękniejszych istot.
 Numi trochę śmiesznie wyglądał z dziewczyną przerzuconą przez ramię i przy dość sporym ugięciu kolan. Malamuty nie są malutkie, ale taki olbrzym musiał się sporo przykurczyć by ręką złapać za szyję psa.
-Nie żartujcie sobie, czekajcie pójdę z wami! Po co bym tu miał siedzieć?
        Tuż za barierą rozstali się, nie było im po drodze z jednookim. Nie obeszło się bez zgrzytów, nieszczęsny amant próbował jeszcze wyprosić randkę z rudowłosą co i rusz mdlejącą nimfą, która zupełnie zawróciła mu w głowie. Dopiero po stanowczej interwencji zirytowanej jego uporem Lilidi odszedł w ciemną noc, szlochając i zawodząc żałośnie z rozpaczy. Gdy zaś jego głos stał się ledwo słyszalny, w Perezę wstąpiło nowe życie, cudownie odżyła i nie przypominała już zwiędłej rośliny.
          Chwilę później siedzieli w doskonale sobie znanej jadalni w pałacyku róż przy smakowitej kolacji. Humoru nie zepsuł nam nawet wielki zwał kamieni tuż przed bramą, przez który musieli przedzierać się do środka. 
        Wędrowiec długo i w milczeniu przyglądał się rękojeści tego dziwnego, wykutego słowami i ziołami przez Lilidię narzędzia, która pokryła się cieniutkim wzorem jego skóry. Stało się to w zupełnie niepojęty dla niego sposób, chciał zrozumieć, chciał wytłumaczenia, ale go nie znalazł. Doszedł tylko do wniosku, że widocznie do czegoś to będzie potrzebne.
-Już się tak w niego nie gap, bo dziurę wypatrzysz- Trącił go łokciem Numi- On teraz swe nadzwyczajne umiejętności będzie  ujawniał tylko w dłoni, która jest odciśnięta w strukturze metalu. Nawet gdyby ci go ktoś podstępnie czy podstępnie podiwanił to nie będzie miał z niego żadnego pożytku.
        Apetyt olbrzyma zadziwiał, zjadł już więcej niż wszyscy inni biesiadnicy razem wzięci a nadal nie miał dość. Chyba go tam głodzą na tej górze, gdzie zwykli ludzie nie mają wstępu. Może miał ciche dni i żona odstawiła go od stołu i nie tylko od niego? Wędrowiec był bardzo ciekawy jak wygląda związek kogoś takiego jak Numi.
-Nie bądź taki dowcipny, lepiej mi powiedzcie, kiedy wydłubiemy sobie tym kozikiem tunel do mojego domu? Wasza pomoc nadal jest niezbędna? Czy teraz będę musiał sam stawić czoła przeciwnościom i niezliczonym, niewidzialnym wrogom?  -Schował nóż do kieszeni, nie poczuł jego ciężaru tak jakby nic nie ważył.
-Ja bym cię tam, puścił niedorajdo na szeroką wodę, ale potem dziewczyny będą się boczyć i obrażać. A wiesz jak to jest z babskimi fochami, od nich nawet mleko kiśnie. Niech stracę jeszcze raz powleczemy się za tobą służąc ważnej sprawie. Może kiedyś to docenisz.
Numi był zrelaksowany, rozluźniony, wcześniej nie końca wierzył, że się uda to, co sobie zamierzyli. A może dobry nastrój to zasługa pełnego brzucha, tego nie wiedział nikt poza nim samym no i może poza Emerykiem. W każdym razie poklepał się po żołądku i powiedział.
-Co do dłubania scyzorykiem to, co dziesięć dni jest satysfakcjonujący nas styk. Dziś taki był to teraz łatwo sobie na palcach policzysz, ile musisz jeszcze wytrzymać.
        Lilidia spuściła głowę, zauważył, że posmutniała. Znowu boleśnie ukuło go w okolicach serca. Niepotrzebnie, emocje wszystko psuły, komplikowały.
-Sporo, chyba się wezmę za haftowanie, by nerwy ukoić. Może w końcu odeśpię to całe szaleństwo, a teraz muszę odpocząć. Dobrych snów życzę- Wstał ukłonił się i ruszył do swojej komnaty.
Choć go wręcz paliło w środku by ruszać natychmiast, to gdzieś w głębi duszy wiedział, że te kilka dni jest bardzo ważne dla tych, co zostają. Byli rodziną, nie decydowały o tym więzy krwi, tylko coś o wiele ważniejszego, trwalszego.
Gęsty, tkany na krosnach czerwony chodnik tłumił odgłos kroków, jednak psy bezbłędnie wyczuły jego nadejście. Popiskiwały radośnie w komnacie, gdy tylko wszedł obległy go liżąc i poszturchując wilgotnymi nosami. One już wiedziały, że musi odejść. Głaskał je automatycznie, jego myśli w tym momencie całkowicie zajmowali ludzie.
Miał czas by zatroszczyć się o ich bezpieczeństwo, nie mógł i nie chciał zwalać wszystkiego na Numiego. Czuł, że nie załatwił jednej ważnej sprawy do końca. Może odpowiedni czas na wizytę w zakonie właśnie nadszedł? Obiecał przecież temu pięknisiowi zakonnikowi, który chciał spalić Katije i jej dziecko, że się nimi odpowiednio zajmie. Musi dotrzymać słowa inaczej okaże się że to co mówi, jest nic warte. Do tego nie mógł dopuścić, tym razem chodziło nie tylko o autorytet.
         Panoszą się po mieście coraz pewniej te ograniczone, przepełnione żółcią, fanatyczne potworki zaprzeczenie wszystkiego, co dobre i szlachetne w człowieku. Nigdy nie lubił chciwych, zakłamanych fanatyków. Uważał, że są niczym śmiercionośna zaraza, podstępnie atakują społeczeństwo by skutecznie zatruć go jadem. Gorsi niż ropiejące wrzody na tyłku. Wolałby się, co prawda babrać w wychodku niż mieć do czynienia z tymi potworami, ale zarazę należy tępić nie oglądając się na nic.
Zdrowy rozsądek podpowiadał, że prędzej czy później ale raczej prędzej się wyda, że go tu już nie ma. Zwykłe życie, obroni cię miecz nie słowo.  Fanatycy poczują się mocni, niezagrożeni a wtedy od razu ruszą na polowanie, zarówno Lilidia jak i Katija były dla nich zdobyczą nie do pogardzenia. Czuł się za  te kobiety odpowiedzialny. Miał obowiązek je chronić.

Świstło, pierdło  psy tylko zakręciły uszami znudzone jego ekstrawaganckimi wyskokami.






*********




        Nie bawił się w podchody, darował sobie wyrafinowane gry. Nie miał ochoty na taką zabawę, ale w końcu był Opiekunem nie mógł zawieść ludzi, którzy mu zaufali, przyjaciół. Pojawił się w bogato urządzonym gabinecie zadufanego w sobie, trzymającego w garści zakon mąciciela, szczęśliwy traf chciał, że akurat trafił na ważną, ściśle tajną naradę.  Ucieszył się to był sprzyjający traf. Uczestnicy spisku byli tak zaskoczeni pojawieniem się nieoczekiwanego gościa, że zapomnieli o papierach leżących na stole. Dokumenty kryły tajemnicę, ale też zupełnie dyskredytowały zakon w oczach Wędrowcach, były jak jawne wypowiedzenie wojny
        Czuł do  tych ludzi obrzydzenie tak wielkie, że nie próbował nawet udawać obojętnego.
Na grubym czerpanym papierze niedbale zapisano długą kolumnę nazwisk. By rulon się nie zwijał z jednej strony położono sztylet z rączką wysadzaną granatami, które lśniły jak krople krwi z drugiej złoty kielich pełen krwisto czerwonego wina. W świetle świec litery wydawały się łamać, zaokrąglać ale on wiedział, że są wyrokiem śmierci. Granaty i wino miały przypieczętować śmierć niewinnych, mało to finezyjne.

Zgromadzeni w gabinecie  ludzie planowali bezpardonowy, zmasowany atak. Sam się do tego przyczynił, naruszył obowiązujący porządek rzeczy, odsyłając jadowitego węża.  W tym państwie istniały dwa konkurencyjne, fanatyczne zakony walczące o władzę absolutną, a teraz jeden z nich liże rany po stracie przywódcy.  Silniejszy, lepiej zorganizowany zakon korzystając z nadarzającej okazji przejmuje inicjatywę, jednym ruchem zamierza pozbyć się przeciwników i wrogów. Naturalna kolej rzeczy. Nie musiał czytać nazwisk by wiedzieć, że większość mieszkańców pałacu róż znalazła się na tej liście.