Już dawno wściekłość nie wzburzyła, spiętrzyła
niczym wir czy wodospad jego krwi. Potoki czerwieni pędziły w niebezpiecznie nabrzmiałych korytach żył. Czuł się tak jakby za chwilę miał eksplodować, rozprysnąć się na miliony
kawałeczków. Nie musiał wysilać wzroku by dopatrzyć się na liścieofiar kilku znaczków przy imieniu Lilidi. Swoją drogą ciekawe skąd znali
jej imię, mieli szpiega w pałacu? Wiedział, co te znaczki oznaczają, ci obrzydliwcy mieli zamiar torturować ją w przed
śmiercią.
-Koniec
mordowania. -Powiedział na pozór spokojnie, uzbrajając swój głos w
siłę.
Gliniane, pięknie
malowane dzbany stojące na stole,
popękały, wino rozlało się zalewając niczym krew stos
papierów.
Było ich sześciu przypominali mu stado wściekłych indorów. Ich twarze, purpurowe, powykrzywiane wściekłością i nienawiścią sprawiały wrażenie, upiornych masek
przedstawiających demony. Z furii oblepiającej
twarze fanatycznych oprawców niczym wyspy
wyłaniały się i wpatrywały się z pogardą w
Opiekuna zimne, martwe oczy,. Jedyne o czym teraz mogli myśleć to to
jak go zabić, unicestwić, pokonać, a w tym byli naprawdę dobrzy. Tyle tylko, że on nie bał się
takich kreatur jak oni, dla nich miał tylko pogardę.
-Nie będzie
rozgrywek, dyskusji, układzików. Nie mam ochoty przebywać
ani minuty dłużej niż to niezbędne w towarzystwie takich zwyrodnialców jak wy.
Musiał opanować odruch wymiotny, żołądek wariował, gdy
patrzył na te wstrętne gęby. Był o krok od tego by użyć pięści i zrobić z nimi porządek raz a dobrze.
-Jesteś zwykłą gnidą, nikomu nie potrzebnym reliktem,
nie masz prawda dłużej nam mówić, co jest dobre a co złe! Musisz umrzeć, twój
czas bezpowrotnie przeminął- Cedził przez drżące, sine usta nienawistne słowa jeden z nich. Przypominał już nie indora a jadowitego węża, spinał mięśnie przygotowując się
ataku.
Wędrowiec
widział, że tamten trzyma już w dłoni zmyślny przyrządzik z
zatrutą strzałką. Dureń myślał, że to wystarczy by unieszkodliwić Opiekuna. Tak jakby był zwykłym żołdakiem
czy umięśnionym awanturnikiem szukającym zwady. Mówią, że głupota nie boli, ale
tamten będzie musiał dziś za nią zapłacić.
-Twoja ręka
już na zawsze zostanie sparaliżowana, nie to za mało, cała prawa strona. Trzeba było przemyśleć sprawę zanim postanowiłeś
zabić. Nie
poniesiesz śmierci tylko, dlatego że życie, które będziesz teraz wieść, będzie
dla ciebie gorsze niż szybki koniec.
Przedmiot, który trzymał do tej pory w
prawej ręce złoto odziany chudy mężczyzna o sinych ustach, upadł
i poturlał się pod stół. Sam mężczyzna padł na kolana lewą ręką podtrzymując się ściany by nie upaść. Ciało tak jak powiedział Wędrowiec odmówiło mu posłuszeństwa, nie był w stanie wstać ani
usiąść.
-Wszyscy jak
tu jesteście zostaniecie wytatuowani ku ostrzeżeniu innych. Będziecie mieć
napisane na lewym policzku morderca, na prawym głupiec.
-Nie ośmielisz
się- Warknęli jak na komendę, cofając się kilka kroków do
tyłu.
-Już się
ośmieliłem.
Zaśmierdziało
spaloną skórą. Mężczyźni zawyli z wściekłości i rozpaczy, dotykając
dłońmi oszpeconych twarzy.
Doskonale wytrenowani, oddani służbie strażnicy stojący na warcie pod drzwiami byli nieco
zdezorientowani. Nigdy wcześniej, bowiem nie zdarzyło się to, co
teraz, drzwi prowadzące do gabinetu mistrza zniknęły.
W regulaminie
sztywno określającym zachowanie straży w każdej sytuacji nie
było instrukcji jak zachować się w takiem przypadku.
Wędrowiec odczekał chwilę, dając tamtym czas
na pozbieranie myśli. Wrzasnął na całe gardło bez trudu przebijając
się przez rozpaczliwe wycie kwiatu zakonu. Miał dość ich i tego zakłamania, które sobą
reprezentowali.
-Właśnie
opróżniłem wasze skrytki ze skarbami. Bardzo zręczne i zaradne z was chomiki. Akty własności nieruchomości też
skonfiskowane, nawet te, które zapobiegliwie zapisaliście na rodzinę czy kochanki. Każdy członek zakonu, który zhańbił się morderstwem
właśnie zyskał ozdoby twarzy podobne do waszych. Myślę, że zasłużyliście na
specjalne względy, w
końcu co dnia w pocie czoła skutecznie pracowaliście na karę. Dlatego łaskawie doceniając wasz trud obdaruję was jeszcze wrzodami na całym ciele. Trudno
wam będzie w takim
stanie agitować i zniewalać. Lubicie
terror, więc od teraz życie będzie wypełnione waszym własnym
strachem i cierpieniem, dostaliście tylko to, co fundowaliście innym. Wydaje mi
się to całkiem sprawiedliwe. Skonfiskowane dobra wrócą do właścicieli reszta
zaś pójdzie na pomoc ubogim.
Czuł się strasznie brudny i śmierdzący
zupełnie tak jakby właśnie pływał w kloace. Powąchał swoją pelerynę sprawdzając
czy aby nie przesiąknął smrodem nienawiści.
Wiedział, że tamci trwale oszpeceni i bez majątku natychmiast stracą na znaczeniu. Bez pieniędzy na łapówki i opłacanie zbirów nie będą już
wygodnymi partnerami do robienia szemranych interesów dla tych, którzy do tej
pory współpracowali z zakonem. Nie będą
mile widziani na dworach i w pałacach, nie będą uwodzić bogatych kobiet i mężczyzn a lud może przejrzy na oczy i zacznie samodzielnie
myśleć, choć w to
nie bardzo wierzył. Prędzej czy później
znajdzie się ktoś, kto będzie próbował odbudować to imperium zła, bredząc o zemście i świętym gniewie. Wiedział o tym,
tak było zawsze. I z tym nie da się nic zrobić.
Spojrzał jeszcze na złoto odzianych
faktycznych władców tego królestwa, mając nadzieję, że
skutecznie przez
niego zdetronizowanych.
Codzienność nie lubiła wolnych przestrzeni, a on osłabił aż dwa zakony,
nie wiedział czy tym samym nie utorował drogi grupie jeszcze gorszych kanalii. Westchnął i zniknął.
Zmaterializował
się tuż za bramą
pałacyku róż.
Skierował się
stronę ławeczki ukrytej w labiryncie żywopłotu.
Potrzebował
spokoju i samotności.
Siedział tam długo, nigdy nie czuł się
częścią tego świata, nie był jednak pewny czy potrafi żyć gdzieś indziej.
Marzył o powrocie do
domu a jednocześnie wiedział, że może się
rozczarować i zamiast szczęścia odnajdzie tylko ból i
rozczarowanie. Nie mógł się jednak wycofać, na pewno nie teraz, gdy był tak
blisko. Nie znalazł w ciszy i samotności ukojenia,
którego szukał.
Powoli, ciągnąc nogę za nogą skierował się w stronę pałacu.
-Rozdeptałeś
pluskwy?
Ironia aż kaleczyła uszy. Numi jednak
nie uśmiechał się drwiąco jak to miał w zwyczaju, tylko patrzył gdzieś w dal.
Czekał. Siedział
na szczycie schodów trzymając wielkie ręce w kieszeniach jasnych, płóciennych spodni. Szerokie plecy wygięły się w łuk,
wyglądał na zmęczonego i starego. Jednak nie na zrezygnowanego.
-Miałem ich
zostawić na pastwę losu? – Spytał, ale bez zajadłości, na którą miał ochotę, bez złości i buntu może
to przez ten zmęczony łuk pleców Numiego- Tylko,
dlatego że mieszaliście w wyniku, czego los niefortunnie zetknął ich ze mną?
Też był cholernie zmęczony, jeszcze nigdy nie czuł się jak spróchniałe od środka drzewo. Ciążyło mu niczym kamień u szyi brzemię lat i tej całej odpowiedzialności. Zbyt dobrze
rozumiał Numiego. Te same kamienie obowiązku boleśnie raniły
im stopy, odczuwali ten sam ból i żaden z nich nie mógł uwolnić się od tego
brzemienia.
- Obroniłbyś
ich? Nie odpowiadaj, nie oszukuj sam siebie, ani mnie, doskonale wiem kim jesteśmy. Znam nasze
ograniczenia i słabości, w każdym razie swoje na pewno. Nie wiadomo, co się stanie, gdy przejdę. Myślisz, że
lubię się babrać w potwornościach? Myślisz, że chcę za sobą zostawiać tylko
cierpienie i rozczarowanie?
-Nie łatwiej
było zabić? -Numi czubkiem buta kopnął biały drobny kamyczek, który stukając cichutko sturlał się po schodach.
-Łatwiej.-
Przyznał niechętnie- jednak ani ty ani ja nie mamy złudzeń. Zawsze znajdzie się
łotr, który na ludzkim strachu, słabości czy naiwności stworzy sobie
organizację, która da mu władzę i bogactwo. Zanim się ludziska zorientują już
siedzą pod butem i boją się pisnąć. Nie ważne, co takie bydle wykorzysta, ci
tutaj bronili czystości rasy i swojej religii. Zabijając nader często, z perwersyjną przyjemnością paląc każdego, kto myśli inaczej. Nie znali umiaru w swojej
pazerności i zepsuciu. Czasami spodobał
się im czyjś mająteczek i co wtedy spotykało właścicieli? Czasami żona, córka, albo syn. Odrodzą się tak czy inaczej. Myślę, że dałem swoim działaniem tym tutaj trochę czasu.
Czasami żałuję, że brzydzę się zabijaniem. Zresztą sam wiesz jak już raz
zaczniesz to robić, utoniesz we krwi. Mam nadzieję, że nigdy nie stanę
się zwykłym bezdusznym
potworem, choć czasem mnie kusi by
narozrabiać.
-Złudzenia, jaka
to piękna sprawa, masz rację szkoda, że już na nie nie chorujemy. Co z tą drugą organizacją?
Wyciągnął z kieszeni dużą kraciastą
chusteczkę i głośno wysmarkał nos. Opiekun popatrzył na to ze zdziwieniem, nie
spodziewał się, że ktoś tak wyjątkowy może mieć zwykły katar.
-Zakon
czystości to, chociaż jasna sprawa nienawiść, chorobliwa żądza
władzy i pieniędzy. Gorzej z tym, co pozostawił Horacy. On był tylko
narzędziem, a ja jeszcze nie wiem, co i kto się za tym kryje. Nie uważasz, że dwa potężne
zakony to trochę dużo jak na jedno miasto?- Wiedział, że kiedyś będzie żałował,
że nie sprawdził, że nie rozgryzł sprawy do końca, ale nie miał już czasu. Musiał
wybierać i wybrał powrót do domu.
-Dlatego
czekasz?
Nie czekał,
nie chciał po prostu uderzać na oślep. Wiedział, że ma zbyt mało czasu i informacji, nie
był jeszcze tak zdesperowany i zdeterminowany żeby walić głową w
mur. Zresztą nigdy nie chciał mieć kontroli nad wszystkim. To przekraczało jego kompetencje.
-Cały czas mam
nadzieję, że ten ktoś zrobi jakiś fałszywy ruch, że
zdradzi swą obecność- Bąknął niewyraźnie pod nosem, trochę
jak usprawiedliwiający
się uczniak.
-Brałeś pod
uwagę, że to, co się wydarzyło mogło zweryfikować plany nie tylko tobie?-
Chrząknął znacząco Numi
i wyciągnął chusteczkę. Inną niż poprzednio i głośno wysmarkał
nos.
-Ja wszystko
biorę pod uwagę, uwierz, że to niczego mi nie ułatwia.
Zastanawiał
się gdzie Numi mógł się tak strasznie przeziębić. W sumie to było nawet śmieszne,
samo w sobie, przeziębione słońce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz