- Musimy zrobić test na malamuta – stwierdził mąż wpychając
sobie do ust wielki kawał kanapki z szynką. Musiał szybko skończyć posiłek,
zanim Raptor, który stojąc nad nim uruchomił procedurę żebrania „na zaśliniony
zamszowy fotel”, ostatecznie zrujnuje nasze meble.
Spojrzałam na Freyę. Przyjechała 3 tygodnie temu, a wciąż
nie wykazywała „malamucich odruchów”. Nawet teraz, zamiast żebrać, leżała sobie
zwinięta w kulkę na posłaniu i łypała na nas z daleka, zupełnie nie starając
się kupić naszego serca.
Freya nie była strachliwa. Ani nieśmiała. Ale miała w sobie
coś takiego, co budziło naszą litość i trwogę. I łamało nam serca. Takie
głębokie rozczarowanie człowiekiem, pewność, że po Eskimosach nie można
spodziewać się niczego dobrego…
Freya była najbardziej zamkniętym w sobie psem, który trafił
do naszego Domu Tymczasowego. Nie dążyła do kontaktów, nie szukała pieszczot. Nie
szczędziliśmy jej uwagi, choć o nią nie zabiegała.
Ale mimo naszej pozytywnej
postawy pozostawała niewzruszona:
- Ludzie są źli. I
krzywdzą. A ja już nie chcę żyć, nie potrzebuję niczego. Zostawcie mnie w spokoju
- mówiło jej smutne spojrzenie w tych rzadkich
chwilach, kiedy nawiązywała kontakt wzrokowy. Normalna, klasyczna, ludzka
depresja.
- Ludzie są dobrzy Freya. Kochają psy. Głaszczą. A jak się
żebra, to zawsze się złamią i dadzą wylizać okruszki. Choć, sprawdź sama! –
zachęcałam pokazując kawałek ciasta, który odłożyłam na talerzyk specjalnie, w
nadziei że jednak zdecyduje się przyjść i o niego poprosić.
- Akurat! –
wzdychała Freya i odwracała się tyłem. Kawałek ciasta lądował w pysku Raptora,
który się na ludziach znał i depresji nie miał. Zwłaszcza kiedy
chodziło o ciasto. A Freyka wzdychała ponownie i przymykała oczy. Z zawodem i
rozżaleniem. Jakby znów się okazało, że wyszło na jej…
Trzy tygodnie niewiele zmieniły. Nie miałam pojęcia co
począć, żeby ta tama żalu pękła w końcu i pokazał się szczęśliwy pies. Który
kocha życie.
Wiec test na malamuta wydał mi się świetnym pomysłem. Obejmował
przecież rzeczy które malamuty uwielbiają i nie mogą im się oprzeć. Jeśli on nie przełamie Frei, to już
chyba nic tego nie uczyli.
Przystąpiliśmy do realizacji punktu pierwszego: WYCIECZKI
SAMOCHODEM.
I to nie do weterynarza (u którego niestety Freyka bywa
często). Na naszą WYSPĘ. Gdzie jest WSZYSTKO. Zapakowaliśmy psy i wyruszyliśmy.
W połowie drogi zorientowaliśmy się, że zapomnieliśmy
smyczy. No, ile znacie malamutów, które można zabrać na cały dzień na wycieczkę
z wypasem, i co do których ma się taką pewność, że będą grzeczne, że się smyczy
zapomina, hę?
NO! A ja znam dwa: Raptora i Freykę!
Na wyspie spędziliśmy 2 albo 3 godziny. Liczba sztuk przez
cały czas była constans, nawet mimo braku smyczy. Dwudziesty siódmy punkt testu
na malamuta oblany: Freya nie zwiewa, nie ginie, nie ucieka, nie odchodzi, nie
znika… Pilnuje się. Po prostu. Niebywałe!
Na pocieszenie był fakt, że Raptopr też tego punktu nie
zaliczył. Grzeczny pies. Nie-malamut. Może jakiś… jamniczek?
Ale za to jazda samochodem zaliczona na piątkę. Freyka ją
uwielbia. Na wyspie wypuściliśmy psy z bagażnika, z zadowoleniem zauważając
standardowe zaplucie tapicerki naszego kombi. Nikt się chyba tak jak my nie
cieszył nigdy ze zdewastowania swojego volvo. Zaplucie świadczyło o ekscytacji.
I radości. Więc trochę malamuta w
malamucie jest na pewno. Nawet jeśli głęboko ukryte.
Punkt numer dwa: KĄPIELE BŁOTNE
ZALICZONY!!!! Na celująco. Błoto zostało odnalezione nawet w
miejscu gdzie błota nie było! I nastąpiły próby potajemnego chłeptania! A potem
galop w tę! A potem galop spowrotem! A potem galop w tę! I spowrotem! I tak
dopóki całe błoto z kałuży nie przeniosło się na Freyę. I ten pysk:
SZCZĘŚLIWY MALAMUT!
Ufff!!!
Jeszcze dwa punkty i zda. Denerwowałam się jak przed maturą.
Próba trzecia: PŁYWANIE
W tej konkurencji Raptor jest słaby. Woda owszem, w rzece
jak najbardziej, ale do łokci najwyżej. Oniemiał z wrażenia, kiedy jego
koleżanka z depresją wypłynęła na środek szerokiej w tym miejscu na 50 metrów
Odry!
Ja też oniemiałam. Bo mi przyszło do głowy, że:
A) Jak ją wyciągnę z tej wody jeśli straci siły i
nie dopłynie spowrotem oraz
B) Co ja do cholery zrobię, jak ona tę Odrę
przepłynie na drugą stronę?!
Na szczęście Freya postanowiła być grzeczna i wrócić z nami
do domu. Ufff! Bo ja raczej po tej operacji to bym za nią nie przepłynęła.
Próba czwarta: SARNY
Oblana! Freya miała je w nosie! Wolała po lesie łazić nam
przy nodze. Może dlatego, że to był las z PAJĄKAMI. Kurde, i to jakimi! Ja coś
takiego widziałam pierwszy raz w życiu. Pająki giganty, pajęczyny porozpinane między
drzewami oddalonymi od siebie o 4 metry. Dokładnie na wysokości twarzy! I tak
cały las. I to nie była dżungla amazońska, tylko wyspa pod Wrocławiem.
Przedzielaliśmy się wymachując przed sobą patykiem, żeby pościągać pajęczyny
zanim w nie wejdziemy. Oczywiście
wymyśliliśmy tą procedurę dopiero po tym, jak już wpakowałam się centralnie twarzą
w pierwszego napotkanego pająka-krzyżaka-giganta i narobiłam wrzasku, który
spłoszył sarny w całym województwie Dolnośląskim. Może dlatego Freya oblała
test – bo tak się wystraszyła tego lasu, który doprowadził do wrzasku samicę
Alfa, że wolała potem iść przy nodze…
Na łące nastąpiło gruntowne trzepanie garderoby, żeby żaden
pająk nie ukrył mi się za kołnierzem. Mój mąż musiał obejrzeć mi włosy, plecy i
w ogóle wszystko (bardzo mu się podobało, a jakże), aby przepędzić te krwiożercze
bestie, które podstępnie na mnie wlazły w lesie.
No i niechcący Freyka jednak zaliczyła próbę „Polowanie”. Tyle,
że z zającem. Ale tak. Malamut to jest, zdecydowanie malamuci.
Specjalizacja: zwierzyna kicająca.
***
Wykończeni, ale w dobrych humorach wróciliśmy do domu, gdzie
komisyjnie wręczyliśmy Frei certyfikat na malamuta. Pachniał jak martwy drób.
Wyglądał jak martwy drób (a dokładnie pierś z kurczaka, która pierwotnie miała
być przeznaczona na kotlet de volaille, ale po namyśle poświęciliśmy obiad na
rzecz certyfikowania Frei. W końcu na to zasłużyła). I smakował jak martwy
drób. Mam nadzieję (choć sama, jako nie-malamut, nie zdecydowałam się
spróbować). W dodatku obyło się bez żebrania!