środa, 29 lutego 2012

canis lupus familiaris

Czego się spodziewamy kiedy głos Krystyny Czubówny z telewizyjnego odbiornika oznajmia, że „oto będziemy świadkiem polowania w czasie którego canis lupus familiaris zabije przedstawiciela gatunku columba livia domestica”? Rzucamy wszystko i biegniemy obejrzeć pięknie sfilmowane sceny pościgu, obrazy walki w HD, i w końcu wielki finał: triumf drapieżnej siły pokazany przez kamerzystów z chirurgiczną precyzją…

Zupełnie inne wrażenie powstaje kiedy to JA krzyczę do męża z dużego pokoju:
- Pomocy! Szybko! Luna ma w pysku gołębia!

Wypadam na taras, gdzie Luna zdążyła już się rozsiąść i zabrać do pałaszowania... Biorę w ręce białe skrzydło i próbuję wyrwać je oraz wszystko z czym jest połączone z pyska mojej canis lupus… Szybko okazuje się, że niewiele jest już zostało z gołębia. Choć skrzydło jest jeszcze ciepłe i pachnie gołębim potem, oprócz niego widzę tylko trochę korpusu, kawałek szyi, dwie łapki i… gołębie serce, które jak wyrzut sumienia wyziera z dziury po klatce piersiowej…

Robi mi się niedobrze i jakoś tak… niezbyt… ale nie puszczam, bo choć gołębia nie da się uratować, to nie chcę dodatkowo stracić też psa po tym jak się naje ostrych drobiowych kości. Luna widzi, że to nie przelewki. Próbuje oderwać jak największy kawałek mięsa zanim utraci prawo do przysmaku. Mąż staje w progu jak wryty widząc dwie łagodne skąd-inąt samice walczące zaciekle o maleńkie ciałko i piękne białe, anielskie skrzydło… Ale osłupienie trwa tylko na chwilę i mój samiec Alfa przychodzi mi z odsieczą. Zawiedziona Luna w końcu się poddaje. Mąż idzie zutylizować szczątki, a ja – odnaleźć miejsce zbrodni. Bo nie mogę uwierzyć że ta śliczna, słodka, maleńka dziewczynka mogła zabić i zeżreć na miejscu takiego pięknego ptaka!

Luna najpierw odprowadza męża, ale kiedy okazuje się, że szczątki wylądują na łące za płotem, gdzie nie da się ich już dopaść po raz drugi, unosi dumnie ogon i głowę i biegnie za mną, pokazać mi gdzie wydarzyła się tragedia. Wyprzedza mnie i prowadzi na miejsce. Dziękuję bardzo – nawet bez pomocy bym je znalazła. Za kaskadą, w trawie widać kałużę krwi oraz krąg białych pór i pierza. Podchodzę bliżej i znajduję maleńki łepek. To musiał być rasowy gołąb. Cały biały, z piękną głową i takimi jakby loczkami… Łapki miał błękitnawe z białymi puchatymi „portkami” i długie eleganckie lotki. Robi mi się jeszcze gorzej, bo to na pewno był ptak domowy, który nie spodziewał się niczego złego po ludziach… Ani, jak widać, po psach…

- A jak to był gołąb jakiegoś prawnika, i teraz będziemy go musieli przez 20 lat w ratach spłacać? – zaczęłam zastanawiać się na głos, kiedy po powrocie do domu usiadłam z mężem przy kubku herbaty, żeby trochę ochłonąć i zebrać myśli…
- Nie, prawnicy raczej nie hodują gołębi.
- Ale on był domowy. Na pewno. Piękny był… Pewnie drogi... I może ktoś go kochał…
- A skąd ty wiesz, że był piękny, jak widziałaś tylko… kawałek?
- No bo miał piękną głowę. I pióra.

Mąż popatrzył na mnie ze współczuciem domyślając się, że na miejscu zbrodni znalazłam coś, o czym dotąd nie wspomniałam. Zamilkliśmy na chwilę. Ja myślałam o tym, że szkoda takiego pięknego ufnego ptaka co nie bał się ludzi, a mąż…

- Ale taki ptak nie może chyba więcej kosztować niż ze 3 tysiące... - przerwał milczenie - Ech, bez paniki... - uspokoił po chwili sam siebie -  jak się ktoś zgłosi, to najwyżej zamiast ratę kredytu na dom zapłacimy za gołębia…  W banku zrozumieją…
- To ty nie rozumiesz! Mi SZKODA tego ptaka! – odpowiedziałam oburzona tym materialistycznym podejściem.
Mąż zastanowił się chwilę. A może zresztą to była pauza, żeby mnie bardziej skupić na tym co miał do powiedzenia...
- Popatrz na to tak: mamy niesamowitego psa! Takiego ptaka trudno schwytać przecież, trzeba być szybkim, zwinnym, cichym… Wspaniałym, sprawnym drapieżnikiem trzeba być. I Luna taka jest. Niesamowita! No to podziwiaj, zamiast się zamartwiać!

Miał rację. Psy domowe, to jedyne drapieżniki na ziemi, które potrafią stworzyć stado z innym gatunkiem, nauczyć się międzygatunkowej komunikacji i tak zasymilować, że ten inny gatunek… no właśnie. Że ten inny gatunek, homo sapiens, przestaje zauważać, że psy to zwierzęta. Nadajemy im imiona, ubieramy w ubranka, rozmawiamy z nimi przy śniadaniu… Uważamy je za puchate skrzyżowanie dziecka i japońskiej zabawki. A tymczasem canis lupus familiaris, czyli psy domowe, to nie ludzkie dzieci, tylko drapieżniki, zwierzęta, które po prostu, na swoją szkodę, posiadły fenomenalną umiejętność współżycia z ludźmi.

Przestałam się boczyć. I zaczęłam być dumna z Luny. Choć szkoda mi było gołębia, musiałam przyznać, że nie łatwo upolować ptaka jak się na do dyspozycji tylko kły i pazury. I żadnych skrzydeł czy strzelby... Człowiekowi by się nie udało! Zaczęłam się nawet zastanawiać, jak my w ogóle zdołaliśmy przetrwać jako gatunek…

Luna też była z siebie dumna. Za każdym razem kiedy znalazła frajera, który dał się wyciągnąć na ogród prowadziła go w miejsce zbrodni:
- Patrz, tu się to wydarzyło! To ja to zrobiłam! Całkiem sama! Nieźle co?!
Raptor musiał oglądać krąg białych piór ze 100 razy. Za każdym razem spokojnie, metodycznie obwąchiwał każde pióro i każdy centymetr gruntu, wyrażając tym Lunie szacunek i uznanie. A ona pękała z dumy.
Ja też byłam prowadzona w tamto miejsce, bo chwalenie się zabójstwem było ewidentnie przyjemniejsze niż gra w piłkę.
- No chodź, zobacz, powąchaj. O tutaj. W tym miejscu jest najwięcej zapachu. No sama powiedz. Mistrzunio jestem, prawda?! Raptor mówi, że szacun!! - mówiła Luna kiedy udało jej się zaciągnąć mnie za kaskadę.

 Przez kilka dni zagadka pochodzenia gołębia nie dawała nam spokoju, aż któregoś dnia wieczorem córka z komórką w ręce, zbiega do nas ze swojej samotni:
- Zgadnijcie czyj był ten gołąb?! – oznajmia triunfalnie, bo ona wie, a my jeszcze nie.
- Nie wiemy – mówię, lecz spoglądając na komórkę w jej dłoni powoli kojarzę fakty – sąsiadów?

To dość niedorzeczne tak myśleć, bo znam naszych sąsiadów. Nie hodują gołębi…

- No właśnie! Sąsiadów. Wujek Dagmary miał stado, ale się rozchorował i już nie mógł się nim zajmować. Wysprzedał więc wszystkie i zostawił sobie tylko 4 sztuki, czempiony same, bo nie mógł się z nimi rozstać. I ten wujek właśnie się do Dagmary wprowadził. I wypuścił te gołębie i teraz nie może się ich doliczyć. Trzy mu zostały. I Dagmara właśnie dzwoniła, czy nie widziałam takiego białego…

Zbledliśmy. Jak się mieszka w domu, to z sąsiadami lepiej nie zadzierać. A jak twój pies zeżre gołębia  sąsiadów to zadarte jest jak w banku. I może się skończyć jak w Samych Swoich – wojną domową na 3  pokolenia.
- Ale ty nie powiedziałaś Dagmarze, że wiesz co się stało z tym czempionem numer 4?
- No właśnie tak sobie pomyślałam, że nich ona najpierw powie swoje, to ja jej potem opowiem o Lunie i gołębiu… Ale jak powiedziała o wujku, to nic nie wspomniałam i przyszłam się was zapytać czy mówić.
- NIE MÓWIĆ! – krzyknęliśmy chórem.
- A ten wujek to prawnik? – chciał się jeszcze wiedzieć mąż.
- Nie wiem. Chyba jakiś emeryt.
- Tak. To i tak nie mów. Dla niego lepiej… żeby myślał, że ten gołąb żyje i… jest wolny… no wiesz…
- Wiem. Nie chcecie, żeby jakaś draka z tego była. Bez obawy, nie powiem. – oznajmiło dziecko i poszło grać w komputerową strzelankę…


Canis lupus familiaris, w różowej sukience z mojego podkoszulka, którą jej założyłam w celu nie-lizania ranki na barku, i w której wygląda jak skrzyżowanie dziecka i japońskiej zabawki, poszła z córką. Jak drapieżnik z drapieżnikiem. OK. Jak już mają zabijać, to lepiej w wirtualu…

wtorek, 28 lutego 2012

Wielka Radość


Nie wiem skąd, ale psy zawsze wiedzą. Może zauważają te kilka więcej spojrzeń na minutę, może zmienia nam się głos. A może inaczej pachniemy, kiedy my sami się dowiadujemy… Nie wiem co to może być, ale jest na pewno, widoczne jak znamię na naszych twarzach. To coś po czym psy poznają, że w ich życiu stanie się coś ważnego.

Zaczęło się od miłej rozmowy. Z rodzaju takich, w czasie których coś fajnego zaskakuje i wydaje się, że tę osobę zna się bardzo długo. Po tym się chyba poznajemy, my Eskimosi. Nawet jak nie mamy przy sobie naszych psów. Ba! Nawet jak ich jeszcze nie mamy w ogóle, to i tak wyczuwamy się z daleka, jak członkowie jakiejś tajnej organizacji...

Kiedyś byłam na zawodach Frisbee. Pełno tam było ludzi. Tysiące. Stałam, patrzyłam, podziwiałam… A obok stała jakaś dziewczyna, która też patrzyła i miała taką minę… Taką jakby znajomą… Uśmiechnęłyśmy się do siebie, a ja powiedziałam:
- Dla mnie to kosmos, mój pies nawet jak za piłką biega to tylko po to, żeby mi pokazać gdzie spadła… Jakbym przypadkiem zamierzała sama sobie po nią pójść i aportować.
- Hmm... Mam to samo. U mnie jest Husky, a u ciebie?

NO właśnie. Sami widzicie. Tysiące ludzi a ja się uśmiechnęłam akurat do właścicielki Haszczaka…

No więc to tego typu rozmowa była… Nowych-starych znajomych. Telefoniczna.

A potem druga. Tym razem z Paulinką, adopcyjną opiekunką Lunki z FAM:
- I jak ci się podobali? - zapytała zamiast "cześć".
- Wiesz, tfu, tfu, żeby nie zapeszyć, podobali się...
- A Luna? Już wie co się kroi?
...bo Paulinka wie, że PSY WIEDZĄ. Miała na DT więcej psów niż ja w ogóle w życiu. Dlatego lubię z nią rozmawiać. Jej niczego nie trzeba tłumaczyć: ani tego, że można się równocześnie cieszyć i nie-cieszyć, ani tego, że psy WIEDZĄ i stają się takie kochane, że jest jeszcze trudniej, niż by było jakby nie wiedziały... Ani nawet tego, że "trudniej" w dniu adopcji urasta do "niemożliwie" i trzeba się bardzo starać, żeby nie ukryć psa gdzieś w lesie i nie poczekać, aż wszystko przycichnie...
Całej rozmowy nie zacytuję, żeby nie zapeszyć właśnie. Paulince spodobało się, że ta rodzina to aktywni ludzie, idealni dla psa z napędem atomowym. Mi, że kiedy tamta dziewczyna mówiła o swoim owczarku, który odszedł, to miała taki miękki głos… Widać, że bardzo go kochała. Takiej miłości życzyłabym Lunce. No i jeszcze parę rzeczy nam się spodobało, ale nie mogę o nich pisać, bo to niegrzecznie tak ludzi na Blogu obgadywać…

A potem był czas do namysłu, do sprawdzenia wszystkiego przez FAM i… i druga rozmowa. Która zaczęła się od:
- Dzień dobry. Dzwonię, żeby zapytać kiedy możemy przyjechać do psa?
Ta druga rozmowa też była miła. Luna przez cały czas siedziała mi pod nogami i PODSŁUCHIWAŁA. Jak tylko skończyłam, to od razu skomentowała:
- Uuuuuuuuu. Auuuuu... Hauuuaouuułaaaauuułaaaa.
Przetłumaczę dla Was, bo wiem, że nie wszyscy mówią w suahili. To znaczyło mniej więcej coś takiego:
„Co tyle czasu gadałaś? I z kim? I czemu słowo Luna padło w rozmowie z 10 tysięcy razy? I po co mi nowa adresówka…? To moja mama dzwoniła????”
- Tak dzieciaku. Twoja mama. Ale jak będziesz niegrzeczna, to nigdzie nie pojedziesz! Zostaniesz tu i już zawsze będziesz musiała oddawać Raptorowi wszystkie piłki!
- Hooouuuuouuuuouuuu… Uuuuuuu!! Ouuuuuu!!!! Uuuaaaauuaaa!
Czyli:
„Mama! Ja cię kręcę!!!! Mama dzwoniła!! MOJA WŁASNA!!!”

No i zaczęło się.
Radość musiała gdzieś znaleźć ujście, więc najpierw życie stracił kocyk. Potem pluszowy szczur, który i tak już wcześniej został wielokrotnie zabity, więc chyba go to nie obeszło. Ale Radość była tak ogromna, że nie mogła się pomieścić w naszym małym domku i wymagała wypuszczenia na ogród. Otworzyliśmy drzwi i Radość wypadła do ogrodu jak bomba, popędziła na koniec, naszczekała na stary dąb, wykopała sztolnię w warzywniaku (ale jej nie podparła i teraz mamy po-wydobywcze osuwisko), zasadziła się na Raptora i… dostała od niego opiernicz... więc zamiast na Raptora napadła na piłkę…

I jakoś nie mijała…

Teraz ogród mamy do remontu. A Radość śpi sobie w kąciku, na czerwonej poduszeczce. I wygląda jak Aniołek.

W jej imieniu proszę – trzymajcie kciuki. Trzymajcie mocno i nie puszczajcie, bo TAKA Radość zasługuje na to, żeby się w końcu udało!

środa, 22 lutego 2012

Co rośnie na Alasce


Nigdy nie byłam na Alasce. Żałuję oczywiście, bo moje psy twierdzą, że tam jest ekstra. One wprawdzie też tam nie były, ale Alaskę mają w genach, to wiedzą. Tak sobie na nie patrzę i myślę, że to musi być rzeczywiście ciekawe miejsce…

Np. pogoda:
Według moich psów na Alasce zawsze jest śnieg. I nigdy, ale to nigdy, nie ma tam obrzydliwego lata. Nikt tam psów nie kropi kroplami na pchły, bo pcheł też nie ma, ani kleszczy, a nawet jak są, to Eskimosom z Alaski NIE PRZESZKADZAJĄ. Raptor twierdzi dodatkowo, że cała Alaska jest zalana wodą, taką do kolan, zimną i czystą, w której można stać, brodzić, chłeptać, parskać, pluskać… Luna nie jest pewna, co do wody. Uważa, że jeśli na Alasce jest jakaś woda, to w postaci śniegu i kałuż z błotem. Za to oba psy są zgodne, że nie ma tam ani jednego prysznica – i nikt tam nikomu nie myje łapek po spacerze, a już na pewno nie całego psa.

Na Alasce psy śpią w łóżkach ze swoimi Eskimosami. I nikt ich nie wygania. Tu akurat Luna jest bardziej pewna tych łóżek niż Raptor... Więc może to jednak na Syberii tak jest?

Wielkie śnieżne równiny Alaski są wyłożone padliną. I w dobrym tonie jest się w niej tarzać, zbierać ją z pól i przynosić do domu. I nikt z tego wielkiego halo nie robi i psom padliny z pyska nie wydziera! A w ogóle to na Alasce psy, ale żebym wiedziała, że WSZYSTKIE, mogą chodzić utytłane w śmierdzących smrodach, które znalazły sobie na polach. I nikt ich z tego powodu pod prysznic nie wpycha. Kto znajdzie bardziej śmierdzące smrody do wytarzania, ten jest większy gościu. I szacun się należy, a nie prysznic!

Panują też inne zwyczaje żywieniowe:
1.    Psy dostają do jedzenia drób. Luna twierdzi, że żywy, Raptor, że może być też martwy, bo w jego wieku już się tak gonić nie chce. Ale żeby nie był przypadkiem zepsuty żadnym gotowaniem czy przyprawami. No, ewentualnie rosół też może być… Za to na pewno nikt na Alasce żadnych chrupek nikomu jeść nie każe!
2.     Z całą pewnością psy mogą tam też pić alkohol. Ba, mili Eskimosi SAMI CZĘSTUJĄ i nawet żebrać nie trzeba… Luna uważa, że pija się tam głównie ajerkoniak i rum, zwłaszcza ten droższy. Raptor twierdzi, że piwo Tyskie.
3.    Ponadto, i tu oba są zgodne, na Alasce, psy CODZIENNIE dostają marchewek TYLE ILE CHCĄ, słonecznika w skorupkach TYLE ILE CHCĄ i uszy królicze PO RÓWNO KAŻDEMU.
4.    I każde jedzenie, które trafia do psiej miski jest posmarowane masłem. BARDZO GRUBO!

Absolutnie niesamowita jest też flora Alaski! Studiowałam internet, ale w Wikipedii nie mają o tym pojęcia. Muszę im sprostowanie napisać, żeby świat się przestał mylić.
Otóż:
1.    Na Alasce rosną mandarynki. Raptor twierdzi, że są ich całe pola. I psy mogą je jeść kilogramami. A Eskimosi całymi wieczorami obierają je psom. Zdania są trochę podzielone, bo Luna uważa, że to nie są mandarynki tylko banany, i to nie całe, a jedynie skórki... Za to jest pewna, że na Alasce w rzekach i psich miskach nie ma wody (bo każdy przecież wie, że wodę to piją bydlęta), tylko sok malinowy. Są tam morza całe i jeziora soku malinowego. Ewentualnie truskawkowego. I to piją psy, a woda… to już pisałam: jest dopuszczalna tylko w postaci błota lub śniegu!
2.    Są tam też rośliny, jest ich mnóstwo i Luna twierdzi, że plenią się niczym chwasty, które smakują jak czekolada i maślane ciasteczka. Rosną w śniegu i psy, ale żebym wiedziała że WSZYSTKIE, się tym żywią. CAŁY CZAS. Po prostu muszą to jeść, bo czekolada i maślane ciasteczka, zwłaszcza te z waniliowym nadzieniem, to niezbędny składnik diety psa. I Eskimosi z Alaski TO SZANUJĄ. Ci z Alaski. W przeciwieństwie do co-po-niektórych z Nie-Alaski, co to psom, na szkodę ich zdrowia i życia, po jednym maleńkim ciasteczku wydzielają i po kosteczce czekolady. Jak wiadomo, że to za mało jest. O jakąś paczkę za mało!
3.    A między tymi roślinami, zamiast trawy rośnie pietruszka naciowa. I to dlatego Raptor mi ją przy ziemi jednym kłapnięciem kosi, jak tylko wiosną posadzę w warzywniaku. Takie ma GENETYCZNE UWARUNKOWANIE. Wcale nie z łakomstwa, a już na pewno nie ze złośliwości. No, bo przecież chyba widzę, że innych ziół nie rusza!
4.    I oba przysięgają, że na Alasce, specjalnie dla psów, sadzi się całe pola ogórków. MAŁOSOLNYCH…

Całe jedzenie rośnie pod ziemią i żeby je zdobyć TRZEBA kopać głębokie doły. Wiele dołów, ile się tylko chce. I nikt się o to nie obrusza!

Z innych rzeczy, z których słynie Alaska, są na przykład słynne wyścigi w celu upolowania drobiu sąsiada, rywalizacja, kto najszybciej zmęczy Eskimosa, głuchnięcie i ślepnięcie zawsze, kiedy Eskimosi oczekują czegoś, czego się zrobić nie chce. Zdobywa się tam skautowskie sprawności w cichym skradaniu się do kociej miski, potajemnym obgryzaniu sznurówek i nocnych kradzieżach czekolady. 

I podobno nie ma głupich zasad, że na przykład nie wolno być na tarasie jak się tam chłodzą bezy czy biszkopt, albo, że wolno żebrać tylko z odległości metra lub dalej... A już NA PEWNO nie ma zasady, że nie wolno gonić kotów!

Niezłe to musi być miejsce, ta Alaska. Jak zniosą wizy, to koniecznie się wybiorę… Oczywiście malamuty jada ze mną...


piątek, 17 lutego 2012

Psi ideał...

Tak sobie czytam wpis Martyny o sprzątaniu piwnicy, umieram ze śmiechu i myślę: ja już nic nie napiszę…

Bo:
Po pierwsze nie mam piwnicy. Więc nie mogę tam wpuścić Luny, żeby sprawdzić czy wyobraźnią i zapałem dorówna Koliemu. O świetnym zdjęciu dowodowym nie wspominając.

A po drugie… Luna mi zgrzeczniała…! Jak na złość. Anioł nie pies. Już nawet w domu bezprawnie przetrzymuję (choć nie bez powodu: mam anginę. Wiem, wiem, skoro ja choruję, to dlaczego Luna nie chodzi… Ona też się o to pyta. No bo tak i już. Samej przecież nie puszczę, a mąż ostatnio w pracy się zagubił i wciąż na liście zaginionych…) i nic. Po prostu grzeczna.

Po ogrodzie się wyhasa, kolejne wiaderko skądś wywlecze, pogryzie, połamie, na swojej „kupce skarbów” resztki zabunkruje… trochę Raptorowi podokucza, z jakiejś „porzuconej” szklanki, którą na sekundę na ławie postawię sok podpije, kapcie mi pochowa, a potem dzielnie mi towarzyszy i razem ze mną zagląda pod każde łóżko. Z miną niewiniątka. Że niby ona ABSOLUTNIE NIE WIE GDZIE TE KAPCIE SAME SIĘ SCHOWAŁY…

Zrzuci tonę sierści wprost na świeżutkie pączki, dopiero co na tłusty czwartek zakupione. Żeby nie dało się zjeść! Bo wtedy będzie je trzeba dać psom… A gdybyśmy je jednak zamierzali zjeść z tą sierścią, to żebyśmy wiedzieli, że lepiej nie. Bo POLIZANE! na naszych oczach oczywiście, żeby żadnych wątpliwości nie było, co z nimi należy zrobić teraz...

Podyskutuje ze spikerką w czasie wiadomości, zagłuszając to, co właśnie chciałam usłyszeć o mojej emeryturze... A co tam, nie ważne! Przecież jej to nie dotyczy...  Wyżebrze dwie marchewki podstępnie wmawiając mężowi, że ode mnie żadnej nie dostała… A trzecią Raptorowi ukradnie…

Pocałuje mnie w same usta, kiedy śpię i nie mogę się bronić. O szóstej rano zacznie się drapać i iskać z takim zapałem, że umarłego z łóżka wywlecze... W zmowie z zaginionym mężem, obgryzie guziki z mojego ulubionego, starego swetra, żeby już nie dało się niczym usprawiedliwić jego istnienia… Niby niechcący kołdrę ze mnie zwlecze, ucieknie z nią do garażu i pod samochód schowa, tak żebym ja już z tą kołdrą do łóżka nie wróciła, tylko musiała do pralki wrzucić, a sama do ogrodu grać w piłkę… z nią oczywiście... jak już się wyspałam...

Tabletki na gardło ze stolika nocnego rąbnie ale tak, żebym widziała, bo wie, że będę za nią z migdałkami jak jabłka i zatokami wypełnionymi wrzącym ołowiem, w górę i w dół po całym domu gonić… I tak przez godzinę… Aż ona się zmęczy i da się złapać…No muszę, bo przecież jak zeżre te tabletki to jeszcze „bardziej pobudzona” się stanie…

Worek ze zużytym żwirkiem po sprzątaniu kociej kuwety do łóżka mi zaniesie, żebym już na drugi raz pamiętała, że to się wyrzuca…

„Zniknie” mi jajecznicę, którą zostawię na stole i pójdę po herbatę. A kiedy pytam co tu się wydarzyło, to oko niebieskie ze zdziwienia okrągleje, a oko żółte mówi: „Sztuczka taka była. I jajecznicy nie ma! Nie wkurzaj się tylko, przecież widzisz, że nie wiem gdzie się podziała. Ale była PYCHA!

Nowych komend się też błyskawicznie uczy, aż mnie w osłupienie wprawia! Ostatnio przyswojone zostały komendy następujące:

Przełącz na wiadomości” – na tą komendę Luna i Raptor zaczynają się bić i podgryzać dokładnie na linii wzroku człowiek-telewizor.

Doktor House jest” – reakcja dokładnie jak wyżej.

Chodźcie na obiad” – komenda jest pozornie skierowana do ludzi, ale psy ją świetnie przyswoiły. Budzą się wtedy z najgłębszego snu żeby się na wyścigi zabunkrować pod stołem, zanim my do obiadu zasiądziemy… Co zwykle kończy się bijatyką. Nasza wina bo stół kupiliśmy za mały i dwa malamuty się na raz nie mieszczą.

Powieś pranie” – ta komenda z kolei jest lepiej rozpoznawana przez Lunę niż przez mojego męża. Na jej dźwięk Luna biegnie pod drzwi górnej łazienki w nadziei, że się jakoś niepostrzeżenie między nogami do środka przemyci i zdąży zjeść z kociej miski tyle ile jest w stanie udźwignąć. Zanim ją wyprosimy.

Zgarnij psy z ogrodu” – to zadziwiające jak ona to słyszy przez zamknięte drzwi z końca ogrodu, ale słyszy. I po tej komendzie przez godzinę bawi się z nami w chowanego. A ja mam anginę!

Ostatnią rolkę papieru toaletowego biorę. Nie zapomnij kupić jak będziesz w sklepie” – wiem, wiem... Długa komenda. Ale Luna to wyjątkowy pies jest, bo takie długie też przyswaja. Niektóre przynajmniej... Ta akurat służy do rozpoznania sytuacji, kiedy najbardziej się opłaca na naszych oczach dokonać włamu do łazienki i z kradzioną rolką w zębach zwiewać po całym domu. Na pewno gonić będziemy!

Popilnuj mi kanapki, idę po herbatę” – to wiadomo. Luna myśli, że to do niej. I zawsze z ochotą rzuca wszystko i idzie pilnować. A wiadomo gdzie kanapka będzie bardzo bezpieczna. Tak bezpieczna, że nikt już jej nie zabierze…

I takie tam… Sami powiedzcie... Nie ma o czym pisać...

niedziela, 12 lutego 2012

Proszę, niech już nie czeka...

Luna nie jest moja. Zwykle o tym nie pamiętam. Kiedy ją karmię, pielęgnuję, wychowuję, staram się, żeby była szczęśliwa i żeby pilnie się uczyła bycia Dobrym Psem… Kiedy mnie rozśmiesza, albo kiedy mnie złości. Kiedy coś jej się dzieje, albo kiedy jest niegrzeczna…
Ja nawet mówię „moje psy” o Raptorze i Lunie…

Ale bywają wieczory jak dziś, kiedy Luna cichutko, grzeczniutko drzemie pod moimi nogami i mogę na nią po prostu patrzeć. I wtedy pęka mi serce.   

Bo Luna jest NICZYJA.

Nie ma na świecie jednego ludzkiego serca, które by było całe jej. To świetny pies. Wesoły, rozbrykany, bardzo kontaktowy. I taki młodziutki. I pół swojego życia, dosłownie pół, ten pies jest niczyj. Miała 5 miesięcy kiedy jej właściciele postanowili ją oddać. Teraz ma 10. Mieszka z nami, a my dbamy o nią jak umiemy najlepiej. Kochamy ją. Naprawdę kochamy. Zapytajcie kogo chcecie – nie da się psa nie pokochać po tylu wspólnych spacerach, miskach, zabawach… Nawet, kiedy się ma pełną świadomość, że to pies tylko na chwilę.

Sęk w tym, że Luna nie wie, że jest NICZYJA. Im dłużej jest z nami tym bardziej wierzy, że to na zawsze. Staje się taka ufna. Taka pewna. Taka spokojna i bezpieczna.

Luna to drapieżnik socjalny. Przez tysiące lat ewolucji te zwierzęta wykształciły mechanizmy, których łatwo nie zniszczą złe koleje losu. Te mechanizmy, to wiara, że stado daje bezpieczeństwo i opiekę. To umiejętność całkowitego, bezwzględnego oddania, zawierzenia i bezwarunkowej miłości. To wola poświęcenia życia dla dobra swojej społeczności.
To te mechanizmy umożliwiły udomowienie psów i sprawiły, że stały się dla ludzi najlepszymi przyjaciółmi, opiekunami, powiernikami, towarzyszami... A teraz te same mechanizmy sprawiają, że Luna przywiązuje się do nas, nie znając ani nie rozumiejąc pojęcia Dom Tymczasowy.

I to właśnie to jest najtrudniejsze dla nas – "tymczasowych" opiekunów. Nie to, że trzeba dbać o nie-swojego psa. Nie to, że się go pokocha. Ani nie to, że jak już się pokocha, to trzeba go oddać. Najtrudniejsze jest patrzeć na niego co wieczór i prosić Boga, żeby się w końcu znalazł ten DOM i ten ESKIMOS, bo z każdym dniem pies przywiązuje się bardziej i bardziej. Choćbyśmy byli wstrętni i opryskliwi, on wciąż, codziennie, mocniej kocha.

I nawet jak wezmę ten kształtny łepek w dłonie, spojrzę w te dwa różne oka, i będę przez milion lat, w kółko powtarzać:
Luna, maleńka, przestań mnie kochać, bo potem będzie cię od tego bolało serduszko…

To wszystko co w odpowiedzi zobaczę, w jej oku żółtym i oku niebieskim, to będzie:
Nie martw się. Na pewno wszystko będzie dobrze. Przecież jestem przy tobie!

Jak z filmu Spielberga, o małym robocie który pokochał swoją mamę…

Człowieku Luny. Wiem, że gdzieś tam jesteś. Ona już za długo jest NICZYJA. A ja już za długo patrzę, jak ona myli się w kochaniu. Przecież już od dawna powinna kochać CIEBIE. Masz dla niej mały kąt w rogu pokoju, kocyk, piłeczkę i niezbyt pełną miskę…? Ona więcej nie potrzebuje. Tego, chwili spaceru i Twojego Serca. Proszę, niech już nie czeka…


piątek, 10 lutego 2012

Wszechstronnie uzdolniony...


Malamut jak już pokazała Luna jest narzędziem wielofunkcyjnym, idealnie nadaję się do sprzątania. Szczególnie do sprzątania tego co akurat ma już swoje miejsce, przeznaczenie, a także pomaga w podejmowaniu trudnych decyzji kiedy to człowiek coś bunkruje, z myślą to  to się jeszcze może kiedyś przydać.
Nasz Koli raz tak właśnie posprzątał piwnicę w starym domu, w końcu po co trzymać coś, skoro nawet nie wiemy czy się kiedyś przyda? Wiklinowy koszyk, jest idealny do czyszczenia przestrzeni międzyzębowych, gazety należy potargać, aby łatwiej je było potem włoźyć do kosza na makulaturę, karton należy także trochę zmniejszyć, a wszelkie plastikowe skrzynki, należy poukładać tak by to miało jakiś sens, a nie tak po bokach, bez ładu i konkretnego zamysłu. Tyle wynieśliśmy z nauki Koliego.
Jeżeli chodzi o inne umiejętności to nasz pies mógłby prowadzić nieźle prosperującą szkołę psiej magii. Spytacie dlaczego? otóż nie znam drugiego psa, który potrafiłby w kuchni przylegającej do dużego pokoju, otwartej z częscią barową tak, że większość kuchni widać z pokoju bez problemu, sprawić, że kilogram rolady znika bez śladu z zlewozmywaka w którym się rozmrażał. Ale najwięcej znikało w naszym domu kostek masła,prznajmniej 2-3 tygodniowo, ale spryciarz wiedział, że bez dowodu rzeczowego, czytaj papierek po maśle, nikt go nie będzie mógł ukarać, baa nawet podejrzewać o niecne podkradanie masła. No cóż prędzej czy póżniej papierki znajdywały się pod stołem, pod tapczanem, pod maskotką w pokoju dziewczyn, albo obok kosza na śmieci. Bo przecież nie tylko można ukryć dowody przestępstwa ale także zmylić trop.
Magia i sprzątanie to  nie były jedyne atuty naszego psa. Dodatkowe funkcję w pakiecie jakie otrzymaliśmy to stolarz-> nogi przy stole były stanowczo za grubę, trzeba je było troszkę przeheblować zębami, niania, o tym jeszcze napiszę przy innej okazji, ogrodnik-> potrafił przesadzić nie tylko domowe kwiatki doniczkowe, ale również wykopać dziury z myśla o nowych drzewach, które będzie można skrupulatnie podlewać, tajny agent do zadań specjalnych-> ukrywanie mięsa pod kable z laptopa, drukarki, pod poduszkę pana, do doniczki z kwiatkiem to tylko parę tajnych miejsc.
A to jeszcze nie wszystko nasz pies był również doradcą rodzinnym, jak nikt inny potrafił przeprowadzać mediację i namawiać zwaśnione małżeństwo do podania sobię ręki na zgodę. Kiedy tylko widział, że po ostrej wymianie zdań, każde z nas przebywa w innym pokoju,, szedł do jednego z nas i ciągnął za rękaw, następnie prowadził go do pokoju w którym przebywało drugie z nas, po czym poszedł do drugiej osoby ciągnał  ją tak długo za rękaw,aż doprowadził ją w te samo miejsce, co poprzednika, kiedy oboję staliśmy na przeciw siebie, stawał między nami i przerzucał oczami z jednego na drugie, a jak to nie pomagało trącał dłonie, odpuścił dopiero wówczas kiedy podaliśmy sobię ręcę na zgodę i przytuliliśmy do siebie, a potem wygłaskaliśmy go by podziękować za pomoc.

Koli krótka historia Malamuciego życia...

Nasza historia zaczeła się jak wiele innych, tylko wiele z podobych historii ma inne, mniej szcześliwe zakończenie. Dawno temu bo w 2004 roku, kiedy to postanowiłam zrealizować swoje marzenie o huskim, kosztem, jeszcze ówczas narzeczonego, po kłotni postawiłam ultimatum, skończe z fochem, jak dostanę psa. Oczywiście otrzymałam zielone światło na poszukiwanie psa swoich marzeń, znalazłam na Allegro ofertę, ktoś chciał oddać Huskiego z Alaski (aż wstyd się przyznać, ale wtedy wiedzą o szpicach kończyła się na tym, że Husky miewa niebieskie oczy i ciągnie sanki), bo nie spełnia jego wymogów. No cóż pan chciał psa do pilnowania podwórka, a nie do przekopywania grządek.
Zmuszony przeze mnie Łukasz chcąc nie chcąc, prosto z Bawarii, po 8 godzinnej drodze, musiał podjechać po mnie i jechać dalej- kierunek Siewierz. Narozrabiał (już nawet nie pamiętam o co wtedy byłam na niego zła, pewnie miało to związek z jego hobby, survivalowo/militarnym), to musiał odpokutować.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce, ówczesny właściciel wyszedł z Kolim na podwórko, mały zaczał biegać, szaleć, skakać, lizać, że mieliśmy wrażenie, że to nie jeden pies jest na podwórku, ale kilka naraz. Od razu skradł nam serce, wzieliśmy go.
W Aucie ciąg dalszy atrakcji, skakał po całym aucie, a po wyjściu z auta, żadne z nas nie potrzebowało kąpieli, bo Koli tak nas wylizał, że nawet najlepszę szczoteczki myjąco-peelingujące do twarzy, są niczym przy jego języku.
W drodze powrotnej wstąpiliśmy po wyprawkę dla malucha, miski, szelki, smycz itp. Nigdy nie zapomne akcji pod tytułem "szelki- jak to ubrać?", Łukasz wział psa, wpakował w szelki i zadowolony, nie ważne, że zwykle kólka do przypięcia smyczy są na górze, felerne te szelki, producent się chyba pomylił, chwile potem patrzę, a Koli tu łapą machnie, tu łep przeciśnie i proszę kółko na górze! Jednak się da, tak to się ubiera, trzeba było widzieć minę Łukasza i moją.
Koli w momencie przejęcia go przez nas, miał 3,5 miesiąca, jego cały posa to klapnięte uszy, a po wizycie u wterynarza okazało się, że dodatkowo ma skostnienia na kolanach. No ale nic dziwnego, jak menu psa które dostaliśmy od poprzedniego właściciela opiewało tylko 3 pozycje-> bułki z jogurtem, ziemniaki i makaron, zero jakiejkolwiek psiej karmy, zero mięsa w jakiejkolwiek postaci, może tamten pan się pomylił? może chciał mysz domową? ona szara, Koli też, kto wie.
Jedno było pewne, jeszcze miesiac na tym bogatym Menu  i pies zostałby psim kaleką, wszystko jednak dobrzę się skończyło, łapy zostały uratowane, a uszy? po jednym czyszczeniu staneły na baczność.
Z czasem po wizycie w hodowli malamutów, okazało się, że to Alaskan Malamute, a nie żaden Husky.
c.d.n.


czwartek, 9 lutego 2012

Darmowy Pies Wielofunkcyjny


To był zwykły wieczór. Tak koło 23:30. Czyli pora, kiedy u nas w końcu jest czas na rozmowę. I na domowe wypieki…

- Taki pies to powinien być drogi… - rzuciłam do męża, jednym okiem obserwując jak się miksuje białko na bezy, a drugim pilnując, żeby Luna nie ukradła miksowanej zawartości, razem z mikserem. Wierzcie mi, że by to umiała…
- Kto, Luna? Przecież jest za darmo – odpowiedział mąż z nosem wlepionym w gazetę.
- No właśnie! Jest za darmo! A powinna być droga. Co najmniej za 500!
- W jakim sensie za 500? – mąż w końcu oderwał się od gazety…
- W sensie złotowym. Polski złoty. Co najmniej 500 PLN! No bo patrz: kupiłam robota, najtańszego w sklepie, a kosztował 500. Bo jest wielofunkcyjny. I co on właściwie potrafi? Miele mięso, miesza ciasto i ubija białka. I Już. Koniec funkcji. Nie gada, nie przytula, nie kocha, nie sprząta pokoju. A Luna?… Luna ma z tysiąc funkcji, wliczając kochanie i gadanie... choć akurat też nie sprząta…, a jest za darmo! Jak ona kosztuje zero, to za tego robota powinni mi dopłacić!

Bezy wylądowały w piekarniku a my rozsiedliśmy się w pokoju przy herbatce.
- I co ten wielofunkcyjny pies umie według ciebie, co jest warte 500 zł. Oprócz kochania i gadania… – zagaił mąż patrząc z uśmiechem, jak Luna sama sobie rzuca pluszowego szczura i jeszcze zanim spadnie sama go sobie aportuje…
- No co, nie widzisz? Umie sobie rzucić i aportować. Ty tak nie umiesz!
- No, ale to nie jest warte 500 zł.
- No dobra. Umie podawać wszystkie łapy. I przybijać piątkę.
- Każdy mądry pies to umie, za dramo to jest. W pakiecie.
- Umie znaleźć kurę. Żywą lub martwą! – oznajmiłam, bo przypomniało mi się, jak Luna właśnie taką kurę znalazła. Wczoraj. W siatce na zakupy. Akurat je przyniosłam i zanim zabrałam się do rozpakowywania, musiałam do toalety. Kiedy wróciłam psy właśnie były w trakcie mordowania niedoszłych de volaille. Na śmierć. Oczywiście równocześnie ustalały, kto jest silny, a kto jest sprytny i kto szybciej zjada kradzione filety. Remis im wyszedł...
- Za to bym akurat nie zapłacił... – stwierdził mąż z kwaśną miną. Nie oprotestowałam… W końcu ON na obiad jadł fasolkę…
- Ech no… No to umie wykopać studnie! Głębinową. Funkcja włącza się automatycznie, jak się z nią nie chodzi na spacery przez tydzień. Ile myśmy zapłacili za naszą studnię do podlewania ogrodu?
- Ze 3000. To faktycznie niezła funkcja. Można by założyć szkółkę ogrodniczą i Luna by wykopywała dołki pod sadzonki.
- No! I można by z nią jeździć do klientów i tam kopała by dziury pod nasadzenia!
- No! I wykopywałaby krety!
- Wiesz co… aż tak to ona nie kopie. Właściwie to nawet do studni by się nie nadawała. Wykopała raptem jedną dziurę – obruszyłam się, bo w zasadzie to Luna jest grzeczna. Dewastacja ogródka liczy się przecież od drugiej dziury. Jedna może się zdarzyć nawet Yorkom! – ona się raczej nadaje do pracy INTELEKTUALNEJ…!
- Tak? Do jakiej na przykład???
- Do…. Hmmm… do TESTOWANIA ODKURZACZY! – oznajmiłam triumfalnie – widziałeś tą reklamę, jak testują Zelmery? Do bani to jest! Luna to robi znacznie dokładniej. I w dodatku z funkcją rozśmieszania!
- Hehehe… No! Do rozśmieszania by się nadała! W reklamie czy bez!
- Mogłaby też testować świeżość produktów spożywczych – przypomniało mi się, jak psy kręcą nosem, kiedy się próbuje wcisnąć im do jedzenia jakiś "wczorajszy" kit…
- Albo robić za budzik – ziewnął mąż, bo to on dziś rano był Pragnienie i jak zombi musiał się włóczyć z pasami po ogrodzie, o godzinie, o której nie wstają ludzie, którzy o 23:30 zaczynają piec ciastka…
- Albo być osobistym trenerem biatlonistów - wspomniałam poranny spacer...
- Albo Justyny Kowalczyk! Z Luną Kowalczyk wykosiłaby Bjoergen! - dodał mąż, który uważa, że to Kowalczyk jest ładniej w żółtym...
- Albo robić za czujnik przypalania bezów – przerwałam mężowi. Luna właśnie szczekała na piekarnik. Całym psem szczekała, więc pobiegłam sprawdzić. Bezy rzeczywiście trochę wymknęły się spod kontroli… Ale bez tragedii... Takie między beżem a kawą-z-mlekiem wyszły... Luna przesadza. Dla ludzi się nadadzą.
- To ja idę pod prysznic a ty je wystaw na mróz, skoro już się upiekły. Bo już się wszyscy nie mogą doczekać – oznajmił mąż. Mówiąc „wszyscy” miał oczywiście na myśli siebie…

Chciałam powiedzieć, że bezy muszą godzinę poleżakować w piekarniku, ale dałam spokój. Było już późno i w sumie to sama też miałam ochotę na jedną czy dwie. Wyniosłam je na taras i postawiłam na stoliku. Niestety, z braku męża musiałam osobiście dopilnować zasady, że na dworze nie mogą przebywać równocześnie psy i bezy… Siłą dopilnowywałam, bo psy oczywiście się z tą zasadą nie zgadzają. Odciągnięcie dwóch malamutów od blachy z bezami i zamknięcie ich w domu na 10 minut pochłonęło ze 3 miliardy kCal. Będę mogła teraz całą blachę zjeść sama!

Mąż wyszedł spod prysznica, mokry, seksowny, owinięty tylko ręcznikiem. Luna przerwała pilnowanie tarasowych drzwi, przechyliła łepek i spojrzała na ręcznik, który prowokacyjnie dyndał mu dłuższym końcem z tyłu…
- Tak Luna – krzyknęłam rozbawiona, do Wielofunkcyjnego Psa Tymczasowego – No dalej! Ciągnij za ręcznik!
- Tego jej nie ucz!- wrzasnął mąż zmykając do sypialni. Biedak, zapomniał, że Luna jest szybka po Huskich i silna po Malamutach... I że to w końcu pies pociągowy...

PS.
Przepis na bezy: 8 białek (to będzie bardzo dużo bez! Ale i tak się zjedzą…), 400-500 g cukru pudru (jak wolicie, ja robię z 400g, bo pozostały cukier dodaję do bitej śmietany, którą bezy faszeruję przed zjedzeniem. I owocami. A co!), 2 łyżki mąki ziemniaczanej, szczypta soli. Białka zmiksować Robotem Wielofunkcyjnym (albo czymkolwiek) ze szczyptą soli (ale to ma być mała szczypta. Taka szczyptusia), potem dodawać po trochę cukru pudru i dalej miksować aż się cukier skończy. Potem można zanurzyć palec i wyjeść trochę. Ile się chce. I tak dużo zostanie. Potem dodać mąkę ziemniaczaną i jeszcze chwilę miksować. Potem wyłożyć blachę papierem do pieczenia, piekarnik na 120 st. z termoobiegiem (albo 130 bez termoobiegu). Wyłożyć bezy na papier (ja to robię łyżką, ale można jak się chce. Jaki wzór się ułoży, taki się upiecze). Jak są w miarę małe (nie większe niż 1 beza z 1 łyżki stołowej) to piec 35-40 min, jak większe to dłużej. Piekarnik nie powinien być całkiem zamknięty, tylko przymknięty (ja wkładam w drzwi kawałek ściereczki). A jak się skończą piec, to nie wyjmować od razu. Im dłużej się „suszą” w przewiewnym ciepełku, tym będą lepsze. No, chyba, że „wszyscy” nie mogą już się doczekać…

czwartek, 2 lutego 2012

Wizyta

Odwiedziny są częścią zadania, jakiego podejmujemy się w Domu Tymczasowym. Ludzie, którzy chcą adoptować zwierzę, najpierw najczęściej chcą je poznać. Opiekunowie Adopcyjni z Fundacji umawiają wizytę i…
…i nigdy nie wiadomo, co pies wymyśli na tę niezwykłą okoliczność…
Dziś właśnie mieliśmy Dzień Wizyty. To były zupełnie niezobowiązujące odwiedziny, bez deklaracji. Przyjechał Pan, którego rodzina niedawno pożegnała psa i w ich domu jest teraz bardzo pusto. Sęk w tym, że tamten pies to był JAMNICZEK
Oczywiście staraliśmy się przygotować… i mieszkanie i siebie i psy...
Schowałam w schowku wszystkie psie zabawki. Głównie dlatego, że są obślinione i nie wyglądają pięknie. No i kocyk schowaliśmy, ten który Luna po pijanemu umie ciskać za siebie pod brzuchem. Z tego samego powodu…
Odkurzyliśmy kłaki... No, bo Luna linieje. I to tak, że wygląda jakbym się nad nią znęcała obdzierając po nocach ze skóry… Próbowałam przez telefon przygotować Pana na ten widok, ale chyba średnio się udało, bo Pan przez całą wizytę podejrzliwie nam się przyglądał, sprawdzając czy aby potajemnie nie zjadamy psów…
Kłaków nie było dopóki nie podałam na stół kawy. Wtedy Luna  zrzuciała kolejną dawkę 100 kg sierści... Nie wiem jak oni tę kawę wypili…
Rano psy poszły na spacer z mężem, mimo, że mamy rekordy zimna… Ale i w takie zimno z psów trzeba spuścić trochę pary, nawet jak nie ma wizyty, a co dopiero jak jest… Potem jeszcze, na wszelki wypadek, pozwoliliśmy im w ogrodzie przez godzinę ustalać, za pomocą kłów i pazurów, przygniatania i warczenia, czy od wczoraj nic się nie zmieniło w hierarchii stada… Wydawało się, że psy w końcu doszły do zgodnej konkluzji, że to Raptor dalej jest większy, a Luna dalej ma się słuchać… Niestety… Kiedy okazało się, że Pan przyniósł ciastka, psy postanowiły jednak, na wszelki wypadek, ustalić wszystko ponownie. To jest w sumie 85 kg tarzających się, gadających i powarkujących malamutów w czasie takiego ustalania, więc Pan, który wszedł do domu zrelaksowany, na ten widok wprasował się w ścianę. Oczywiście odsuwanie się nic nie dało, bo psy MUSIAŁY ustalić wszystko DOKŁADNIE pod samymi jego nogami. Bo przecież to on trzymał ciastka…
Do kolejnej weryfikacji, kto jest duży, a kto mały i ma się słuchać doszło, kiedy Pan chciał pogłaskać Lunę, mino, że Raptor stanął bliżej i bardziej w swoich własnych oczach nadawał się do głaskania… Oboje z mężem byliśmy dość zrelaksowani, i staraliśmy się tłumaczyć, że to „tylko taka zabawa”. W istocie nic poważnego się nie działo, ale przecież malamut w porównaniu do jamniczka wygląda groźnie nawet jak nic nie robi… a co dopiero jak turla się z drugim malamutem po całej podłodze warcząc i pohukując…
W końcu mąż przytomnie zakończył psie rozmówki przynosząc do pokoju marchewki. Psy ze zdobyczą w zębach rozeszły się w dwa różne kąty, Raptor odwrócił się tyłem do Luny, Luna bokiem do Raptora i mięliśmy jakieś 5 minut żeby porozmawiać… Potem jednak zwierzaki znów poszły do Pana po pieszczony… Ku naszej uldze okazało się, że Pan jest niesamowicie inteligentny i szybko się uczy… Tym razem głaskał tylko Raptora, a Luna skakała mu na plecy i gryzła w ucho. Chyba go tym kupiła…
Potem Luna poszła na zapoznawczy spacer. Poszła bez szemrania, ani się w drzwiach nie obejrzała! Spacer to spacer, nie ważne, kto jest na końcu smyczy! Raptor był wyraźnie zawiedziony, bo przecież to on jest większy, więc dlaczego Pan wziął Lunę?!! Biedny Raptor… W ramach rekompensaty dostał naleśnika…
Uprzedziliśmy Pana, że Luna to pies pociągowy, i to zdrowy i silny w dodatku, więc spacer może być trudny. Kiedy drzwi się zamknęły zrobiliśmy zakłady (o sprzątanie kuchni), czy Luna wywali Pana od razu przy furtce czy kawałek dalej… Biegniemy do okna, patrzymy, a tam… Idzie Pan i idzie Luna a pomiędzy nimi luźny kawałek smyczy!!!
To dlaczego ja mam jedną rękę dłuższą, jeśli ona potrafi tak grzecznie chodzić?!! Zakłamana jędza!
Gdzieś tam jeszcze, w międzyczasie przed spacerem, Luna miała złodziejski epizod: właśnie kiedy, przy kawie (z dodatkiem sierści, tak w proporcji: pół-na-pół), przekonywaliśmy z mężem, że wybiegany malamut to grzeczny malamut, Luna niepostrzeżenie podkradła się do stołu, żeby rąbnąć skórzane rękawiczki… Akurat patrzyłam w tamtą stronę, więc ją przyłapałam na gorącym uczynku! Na szczęście, bo rękawiczki wyglądały na drogie… No, ale nasze gadanie o grzecznych malamutach diabli wzięli…
Spacerowali chwilkę, potem wrócili, Luna się czule pożegnała i Pan pojechał.
To był zaledwie jeden z pierwszych kroków w drodze do adopcji. Bo nawet jeśli Pan i Pies przypadną sobie do gustu, to ostateczną decyzję podejmie Fundacja. A oni są bardzo wymagający. Sprawdzą przyszły dom i rodzinę. Rozważą wszystkie okoliczności i zadbają o dobro psa... Więc póki co Luna jeszcze długo będzie z nami… i z Wami...