czwartek, 9 lutego 2012

Darmowy Pies Wielofunkcyjny


To był zwykły wieczór. Tak koło 23:30. Czyli pora, kiedy u nas w końcu jest czas na rozmowę. I na domowe wypieki…

- Taki pies to powinien być drogi… - rzuciłam do męża, jednym okiem obserwując jak się miksuje białko na bezy, a drugim pilnując, żeby Luna nie ukradła miksowanej zawartości, razem z mikserem. Wierzcie mi, że by to umiała…
- Kto, Luna? Przecież jest za darmo – odpowiedział mąż z nosem wlepionym w gazetę.
- No właśnie! Jest za darmo! A powinna być droga. Co najmniej za 500!
- W jakim sensie za 500? – mąż w końcu oderwał się od gazety…
- W sensie złotowym. Polski złoty. Co najmniej 500 PLN! No bo patrz: kupiłam robota, najtańszego w sklepie, a kosztował 500. Bo jest wielofunkcyjny. I co on właściwie potrafi? Miele mięso, miesza ciasto i ubija białka. I Już. Koniec funkcji. Nie gada, nie przytula, nie kocha, nie sprząta pokoju. A Luna?… Luna ma z tysiąc funkcji, wliczając kochanie i gadanie... choć akurat też nie sprząta…, a jest za darmo! Jak ona kosztuje zero, to za tego robota powinni mi dopłacić!

Bezy wylądowały w piekarniku a my rozsiedliśmy się w pokoju przy herbatce.
- I co ten wielofunkcyjny pies umie według ciebie, co jest warte 500 zł. Oprócz kochania i gadania… – zagaił mąż patrząc z uśmiechem, jak Luna sama sobie rzuca pluszowego szczura i jeszcze zanim spadnie sama go sobie aportuje…
- No co, nie widzisz? Umie sobie rzucić i aportować. Ty tak nie umiesz!
- No, ale to nie jest warte 500 zł.
- No dobra. Umie podawać wszystkie łapy. I przybijać piątkę.
- Każdy mądry pies to umie, za dramo to jest. W pakiecie.
- Umie znaleźć kurę. Żywą lub martwą! – oznajmiłam, bo przypomniało mi się, jak Luna właśnie taką kurę znalazła. Wczoraj. W siatce na zakupy. Akurat je przyniosłam i zanim zabrałam się do rozpakowywania, musiałam do toalety. Kiedy wróciłam psy właśnie były w trakcie mordowania niedoszłych de volaille. Na śmierć. Oczywiście równocześnie ustalały, kto jest silny, a kto jest sprytny i kto szybciej zjada kradzione filety. Remis im wyszedł...
- Za to bym akurat nie zapłacił... – stwierdził mąż z kwaśną miną. Nie oprotestowałam… W końcu ON na obiad jadł fasolkę…
- Ech no… No to umie wykopać studnie! Głębinową. Funkcja włącza się automatycznie, jak się z nią nie chodzi na spacery przez tydzień. Ile myśmy zapłacili za naszą studnię do podlewania ogrodu?
- Ze 3000. To faktycznie niezła funkcja. Można by założyć szkółkę ogrodniczą i Luna by wykopywała dołki pod sadzonki.
- No! I można by z nią jeździć do klientów i tam kopała by dziury pod nasadzenia!
- No! I wykopywałaby krety!
- Wiesz co… aż tak to ona nie kopie. Właściwie to nawet do studni by się nie nadawała. Wykopała raptem jedną dziurę – obruszyłam się, bo w zasadzie to Luna jest grzeczna. Dewastacja ogródka liczy się przecież od drugiej dziury. Jedna może się zdarzyć nawet Yorkom! – ona się raczej nadaje do pracy INTELEKTUALNEJ…!
- Tak? Do jakiej na przykład???
- Do…. Hmmm… do TESTOWANIA ODKURZACZY! – oznajmiłam triumfalnie – widziałeś tą reklamę, jak testują Zelmery? Do bani to jest! Luna to robi znacznie dokładniej. I w dodatku z funkcją rozśmieszania!
- Hehehe… No! Do rozśmieszania by się nadała! W reklamie czy bez!
- Mogłaby też testować świeżość produktów spożywczych – przypomniało mi się, jak psy kręcą nosem, kiedy się próbuje wcisnąć im do jedzenia jakiś "wczorajszy" kit…
- Albo robić za budzik – ziewnął mąż, bo to on dziś rano był Pragnienie i jak zombi musiał się włóczyć z pasami po ogrodzie, o godzinie, o której nie wstają ludzie, którzy o 23:30 zaczynają piec ciastka…
- Albo być osobistym trenerem biatlonistów - wspomniałam poranny spacer...
- Albo Justyny Kowalczyk! Z Luną Kowalczyk wykosiłaby Bjoergen! - dodał mąż, który uważa, że to Kowalczyk jest ładniej w żółtym...
- Albo robić za czujnik przypalania bezów – przerwałam mężowi. Luna właśnie szczekała na piekarnik. Całym psem szczekała, więc pobiegłam sprawdzić. Bezy rzeczywiście trochę wymknęły się spod kontroli… Ale bez tragedii... Takie między beżem a kawą-z-mlekiem wyszły... Luna przesadza. Dla ludzi się nadadzą.
- To ja idę pod prysznic a ty je wystaw na mróz, skoro już się upiekły. Bo już się wszyscy nie mogą doczekać – oznajmił mąż. Mówiąc „wszyscy” miał oczywiście na myśli siebie…

Chciałam powiedzieć, że bezy muszą godzinę poleżakować w piekarniku, ale dałam spokój. Było już późno i w sumie to sama też miałam ochotę na jedną czy dwie. Wyniosłam je na taras i postawiłam na stoliku. Niestety, z braku męża musiałam osobiście dopilnować zasady, że na dworze nie mogą przebywać równocześnie psy i bezy… Siłą dopilnowywałam, bo psy oczywiście się z tą zasadą nie zgadzają. Odciągnięcie dwóch malamutów od blachy z bezami i zamknięcie ich w domu na 10 minut pochłonęło ze 3 miliardy kCal. Będę mogła teraz całą blachę zjeść sama!

Mąż wyszedł spod prysznica, mokry, seksowny, owinięty tylko ręcznikiem. Luna przerwała pilnowanie tarasowych drzwi, przechyliła łepek i spojrzała na ręcznik, który prowokacyjnie dyndał mu dłuższym końcem z tyłu…
- Tak Luna – krzyknęłam rozbawiona, do Wielofunkcyjnego Psa Tymczasowego – No dalej! Ciągnij za ręcznik!
- Tego jej nie ucz!- wrzasnął mąż zmykając do sypialni. Biedak, zapomniał, że Luna jest szybka po Huskich i silna po Malamutach... I że to w końcu pies pociągowy...

PS.
Przepis na bezy: 8 białek (to będzie bardzo dużo bez! Ale i tak się zjedzą…), 400-500 g cukru pudru (jak wolicie, ja robię z 400g, bo pozostały cukier dodaję do bitej śmietany, którą bezy faszeruję przed zjedzeniem. I owocami. A co!), 2 łyżki mąki ziemniaczanej, szczypta soli. Białka zmiksować Robotem Wielofunkcyjnym (albo czymkolwiek) ze szczyptą soli (ale to ma być mała szczypta. Taka szczyptusia), potem dodawać po trochę cukru pudru i dalej miksować aż się cukier skończy. Potem można zanurzyć palec i wyjeść trochę. Ile się chce. I tak dużo zostanie. Potem dodać mąkę ziemniaczaną i jeszcze chwilę miksować. Potem wyłożyć blachę papierem do pieczenia, piekarnik na 120 st. z termoobiegiem (albo 130 bez termoobiegu). Wyłożyć bezy na papier (ja to robię łyżką, ale można jak się chce. Jaki wzór się ułoży, taki się upiecze). Jak są w miarę małe (nie większe niż 1 beza z 1 łyżki stołowej) to piec 35-40 min, jak większe to dłużej. Piekarnik nie powinien być całkiem zamknięty, tylko przymknięty (ja wkładam w drzwi kawałek ściereczki). A jak się skończą piec, to nie wyjmować od razu. Im dłużej się „suszą” w przewiewnym ciepełku, tym będą lepsze. No, chyba, że „wszyscy” nie mogą już się doczekać…

4 komentarze:

  1. uwielbiam czytac takie malamucie opowieści ;)
    wiem, powtarzam sie, ale naprawde uwielbiam taki styl, no i malamuciki :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję Shirin. To bardzo miłe :)
    A bez też spróbuj. Są takie łatwiutkie, że u nas następne piecze Luna. I też dobre!

    OdpowiedzUsuń
  3. to znow ja....ta bez polskich literkow....
    jako, ze poszukiwania odpowiedniego mleka skondensowanego w kraju Wikingow, ale nie tych ze Szwecji dobiegly konca kiedy znalazlam skelp z polskim jedzeniem ;) no wiec w koncu moglam zrobic obiecany ajerkoniak z wczesniej niechcacy zapakowanego do torby podroznej polskiego, ba lubelskiego spirytusu (naprawde nie wiem jak on sie znalazl w mojej walizce......)noo wiec jak juz zrobilam ta jajowke to zostaly mi bialka.....
    a ze mimo blond wlosow czasem mozg u mnie dziala, to zadzialal i przypomialo mi sie ze gdzies tu musi byc przepis na bezy.......
    hehehehehehehehehehehehehehehehehehehehehehehehehehehehehehehehe
    i jeszcze do kwadratu hehe
    bo tak mi sie dziub smial ;)
    bezy super!
    moje lekko dluzej musialy byc w piekarniku
    zdjecie nawet na fejsa wstawilam......bo to w koncu moje pierwsze bezy w zyciu, ktore sama upieklam......ach jak to dobrze ze malamuciarze wiedza co dobre ;) dzieki
    monia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Monia, ja tez jak wyjezdzam, to zawsze NIECHCACY do torby alkohol pakuje... Mysle ze tu nas takich jest wiecej...

      Usuń