wtorek, 27 marca 2012

Otwieracz do róż


- Jak ci koń stanie przed przeszkodą i nie skoczy, to wracasz robisz najazd i próbujesz jeszcze raz. Nawet jak to jest koniec treningu. Musi skoczyć – oznajmiłam z desperacją, trzymając mocno obrożę Nuki. Właśnie zakończyliśmy półgodzinny pościg za psem. Wszyscy czworo mieliśmy dość, no może troje, z wyjątkiem Raptora.

- Czyli co: nie do samochodu, tylko dalej? – zapytał zdyszany mąż.
- Tak. Ale po płaskim. I już Nuki nie spuszczam.

Ruszyliśmy więc dalej podziwiając malownicze tereny i zastanawiając się, czemu się nie udało.

Ten spacer mógł być przełomem. Była niedziela. Piękna pogoda. Postanowiliśmy zabrać psy w jedno z naszych ulubionych miejsc. Wyobraźcie sobie: poniemiecki jaz z drewnianym mostkiem, tamę, błękitną Odrę, która z dwóch stron opływa kawałek dzikiego terenu tworząc urokliwą wyspę, pełną łąk, lasów, magicznych cichych jeziorek, kaczek, saren i zajęcy. Miejsce jest piękne o każdej porze roku i zazwyczaj całkiem puste. Większość ludzi wybiera spacer uregulowanymi wałami po „lądowej” stronie Odry, zamiast brnąć po pas w chaszczach, nawet jeśli uroczych. Zwykle spędzamy w tym miejscu kilka godzin, a psy mogą się cieszyć nieskrępowaną wolnością.  Jest czas na zabawę i pracę. To miejsce to nasza tajna broń: taki otwieracz dla psów. Cokolwiek dzieje się z naszymi podopiecznymi z Fundacji, tam otwierają się na życie. Tam pojawia się uśmiech na pyskach. Tam właśnie zaczynają rozumieć, że świat jest dobry, Eskimosi nie krzywdzą, a wspólne bieganie sprawia radość.

I rzeczywiście, także tym razem wszystko szło gładko i zapowiadał się przełom. Nuka biegła tuż przy mnie, zrelaksowana i spokojna, z roześmianym pyskiem. Chyba było jej przyjemnie.

- Spuść ją – podsunął mąż.
- Nie, na to jeszcze za wcześnie. Ona na smyczy mniej się stresuje.
- Nic się nie stanie. Zobacz: gdzie miałaby tu uciec?
- Nie, to zły pomysł. Ta wyspa na ze sto kilometrów kwadratowych. Albo jakoś tak. Może na ląd nie przepłynie, ale jak nam tu zwieje, to będziemy jej szukać lata świetlne.
- Musisz jej w końcu zaufać. Ona wie, że ma tylko nas. Będzie się nas trzymać. Zobaczysz.

Już kiedyś słyszałam tekst o zaufaniu. Kiedy nasze małoletnie dziecko prosiło, żeby pozwolić jej spać u koleżanek. A potem się okazało, że czas spędziły na „dorosłej” dyskotece. W Bóg wie jakim towarzystwie. Więc teraz miałam uzasadnione wątpliwości:

- Ja jej nie przywołam. Ona wciąż słabo reaguje na swoje imię, nie wspominając o komendach. Jak pójdzie, to koniec…
- Spuść. Już czas. Nie będzie lepszej okazji. Zobaczysz, że nic się nie stanie.
- Dobra – poddałam się w końcu. Znajdowaliśmy się na płaskiej jak stół łące. Niełatwo jej będzie zwiać tak, żeby się zgubić. – ale jak pójdzie to ty ją gonisz!
- Dobra. Jak pójdzie to ją złapię. Ale nie pójdzie. No odepnij w końcu tę smycz, bo chce porobić jej ładne zdjęcia. Bez ciebie!

Beze mnie! Milutki… 
No, ale spuściłam. Niech ma te swoje „ładne zdjęcia”. Ruszyliśmy do przodu i po chwili niechętnie musiałam mu przyznać rację. Nuka bez smyczy szła dalej przy nodze.
Zapowiadał się spacer marzeń.  Wędrowaliśmy po łące przez jakieś 15 minut. Krajobraz płaski jak stół, piękne słońce, ciepło, cicho, spokojnie. Raptor śmiga jak kometa tam i spowrotem, Nuka trzyma się przy mnie. Bajka!

- Do lasku? – zapytał maż. A ja się zgodziłam.

Powinniśmy byli to przewidzieć. Ale nie przewidzieliśmy. Mieliśmy listę rzeczy, których Nuka się boi. Zawiera 793 pozycje. Myśleliśmy, że jest już kompletna. Niestety, tego tam nie było...

Skręciliśmy w stronę niewielkiego wału, który oddzielał łąkę od lasu. Wał miał jakieś półtora metra wysokości i był obrośnięty taką samą łąką jak reszta terenu. Zupełnie niczym się nie wyróżniał. Dla nas. Bo Nuka nagle przystanęła. Obejrzałam się na nią zbyt późno.  Ze szczytu pagórka. Nuka stała trzy metry od wału. Skamieniała ze strachu patrzyła na potworne, krwiożercze i wyraźnie agresywnie nastawione WZNIESIENIE TERENU!

- No co ty, daj spokój. Chyba nie boisz się GÓREK? – zapytałam.

A właśnie że się bała!
Przez chwilę przyglądała się mi badawczo, bo może z tego zejdę i wrócimy do domu… I wtedy usłyszała nawoływania mojego męża, potwierdzone entuzjastycznym wyciem Raptora:

- No chodźcie! Tu jest jeziorko! – wrzeszczała w dwóch narzeczach, niczego nieświadoma para moich samców. Nuka zrozumiała, że jednak nie zejdę. Bezradnie rozejrzała się wokoło... I wtedy zobaczyłam w jej oczach ten Malamuci błysk. Patrzyła wzdłuż wałów… Wyraźnie mierzyła odległość.

- Nuka daj spokój! Nie obiegniesz! Te wały są poniemieckie. Solidne. Bez przerw. Ciągną się… ho-ho… - powiedziałam łagodnie, żeby jej dodatkowo nie przerazić.
Jak to: ona nie obiegnie?! No, to ja jeszcze zobaczę, że obiegnie!

- No chodźcie, co tak stoisz?! – krzyczał mąż z odległości jakiś 100 m po jednej stronie wału, podczas gdy Nuka, po drugiej stronie, była już w połowie drogi do źródeł Odry. Miałam zamiar przypomnieć mężowi kto miał gonić za Nuką, ale dałam spokój. Mała Siostra jak się uprze do śmiga jak wiatr. Na tłumaczenia nie zostawia ani minuty…

Pierwszy zorientował się Raptor. Kątem oka zobaczyłam, że biegnie równolegle do mnie, w ślad za Nuką.
- Dobry pies -  wydyszałam, doceniając wsparcie bardziej inteligentnego z moich samców. Była szansa, że dogoni Nukę, przyciśnie do ziemi i każe jej na mnie poczekać. Niestety…

- Raptor, a ty gdzie! Do mnie! Tutaj! Ale już! – wrzasnął mąż za naszymi plecami, niwecząc moje nadzieje na udany pościg. Mój pies spojrzał na mnie przepraszająco:

Sorki, nic nie poradzę. Była komenda: do mnie. Dasz radę sama?” – pytał spojrzeniem.
Spoko. Leć. Takie są zasady.” - odpowiedziałam, mrugnięciem obojga oczu dając sygnał, że ma posłuchać męża. Raptor zawrócił, a ja biegłam dalej.

Nuka zobaczyła, że teraz już wszyscy są po właściwej stronie krwiożerczej górki, więc uznała, że zamiast ją obiegać, najbezpieczniej będzie wziąć azymut na samochód i wrócić do domu. Przecięła łąkę. Obejrzałam się przez ramię i zobaczyłam, że niezawodny Raptor jednak pomaga. Już na smyczy z całej siły wlecze zziajanego męża w naszym kierunku.

- To Ty miałeś ją gonić – wrzasnęłam do męża przez ramię. Dałabym spokój, ale moje serce było w stanie przedzawałowym.
- Ja prowadzę Raptora – odwrzasnął mąż. Leniuch jeden!

Zatrzymałam się. I tak wiedziałam, że Nuka wraca do samochodu.

- To ja go poprowadzę, a ty ją goń – oświadczyłam. Bo nie lubię cwaniactwa, lenistwa i niedotrzymanych obietnic. I też dlatego, że byłam o krok od śmierci z wyczerpania.
Zamieniliśmy się rolami: ja dostałam psa i aparat (choć dźwigałam już plecak), a mąż dostał zadanie żeby złapać Nukę. Bez wsparcia psa pociągowego.

Ostatecznie to ja ją jednak złapałam, a dokładnie usiadłam na ziemi, odetchnęłam głęboko, rozluźniłam wszystkie mięśnie, wyciągnęłam dłoń i miękkim głosem poprosiłam żeby do mnie przyszła. Zadziałało. Ale tylko dlatego, że dzięki wsparciu Raptora i sprytowi mojego męża, który nieznacznie zmienił kierunek biegu, udało mi się zbliżyć do niej na 10 a nie na 100 metrów…

Postanowiliśmy wdrożyć „Regułę konia” i zamiast wrócić do samochodu, jeszcze godzinę spacerowaliśmy po wyspie. Nuka, przerażona i załamana, ani razu już się nie uśmiechnęła. Wlekła się za nami, bojaźliwie wypatrując kolejnych wzniesień terenu. Znaleźliśmy łagodne zejście z nad wodę i mąż zabrał tam oba psy. Zachwycony Raptor stał po kolana w Odrze zanim mąż z Nuką dotarli do połowy pagórka. Ani przykład Raptora, ani zrelaksowany, pewny siebie krok mojego męża nie podziałały. Nuce nie podobało się schodzenie z górek, a jeszcze bardziej wspinanie się na ich szczyty. Chciała do domu i koniec.

***

- Nie wiem dlaczego się nie udało. To miejsce zwykle otwiera psy jak otwieracz. Tracę nadzieję, że ona kiedykolwiek przestanie się bać… – powiedział smutno mój mąż wręczając mi w domu kubek gorącej herbaty. Usiedliśmy na werandzie przyglądając się  zrelaksowanym psom leżącym na trawie w naszym ogrodzie. Nuka dopiero teraz uśmiechała się pełnym pyskiem.

Może z innymi psami tak było, ale Nuka to Nuka. Nie przypomina innych psów. Nie da się jej otworzyć jak puszki konserw: bzyk i po sprawie. Nukę trzeba otwierać jak… RÓŻĘ:

Otulać ciepłem, zraszać mgiełką miłości. Osłonić od wichrów okrucieństwa. Nawozić nadzieją, żeby puściła młode i silne pędy wiary… Wytępić niewidzialne mikroby złych doświadczeń… Wypielić z serca wszystkie bolesne chwasty wspomnień… Pielęgnować, chronić i... Czekać. Aż pewnego dnia zobaczymy ją w pełnym rozkwicie. Każdy płatek osobno. Radość i dumę. I wiarę że miłość, bezpieczeństwo i troska nie są kaprysem natury. Że nie przeminą. Że wolno być szczęśliwym. I śmiać się od ucha do ucha. Cały czas.

- A widziałeś nasze róże? - zapytałam zmartwionego męża.
- Widziałem. Wyglądają fatalnie…
- Właśnie! Zawsze tak wyglądają po zimie. Suche, martwe badyle. Jakby się miały nigdy nie zazielenić. A jednak kwitną co roku!
- ...dobrze... Dajmy jej czas... Do sierpnia. - uśmiechnął się mąż.

…a więc do sierpnia…

15 komentarzy:

  1. Dobrze się czyta Twoje opowieści :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wierzę, że Nuka rozkwitnie i mocno trzymam za Was wszystkich kciuki

    OdpowiedzUsuń
  3. Też mi się tak zdarzyło - a "reguła konia" to niedobry pomysł :) ani koniom nie dodaje odwagi, ani psom! Powodzenia następnym razem :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mi szkoda Nuki, kiedy zmuszam ją do robienia rzeczy, których ona się boi. Ale nie znam innego sposobu. Na początku tak było ze wszystkim, dosłownie. Musiałam ją zmuszać do każdego kontaktu fizycznego z nami(na początku nie pozwoliła do siebie nawet podejść), do zakładania smyczy, do wychodzenia z domu, nawet na 5 minut i nawet do ogrodu... Oczywiście przez "zmuszanie" nie mam na myśli przemocy, bo to właśnie przemoc uczyniła z niej takie zalęknione stworzonko. Mam tylko na myśli pewną uporczywość i nierezygnowanie. Np. mimo, że nie lubiła wychodzić z domu codziennie idzie na spacer. Na początku na kilka minut do ogrodu, teraz już na całkiem długie wycieczki. Nie rezygnuję też z kontaktu fizycznego: na początku tylko siadałam koło niej i patrzyłam sobie gdzieś w bok, teraz się głaskamy, czeszemy, obcinamy pazurki, zdejmujemy śpioszki z oczu, robimy "przeglądy psa". Myślę, że to działa. Jedyny sposób, żeby przestać się bać, to zmierzyć się z rzeczami, które powodują lęk i przekonać się, że nic się nie dzieje. Nuka zrobiła wielkie postępy w małych rzeczach: jest w stanie przejść na smyczy obok zaparkowanego samochodu i nie wpaść w panikę. Ba, nie ucieka na oślep nawet kiedy koło nas przejeżdża samochód... No i przed zakładaniem obroży nie ucieka. I nie tylko nie boi się ludzi, ale sama dopomina się o głaskanie. Sama też przekracza próg domu (choć tu jeszcze pracujemy nad większą pewnością, że nikt jej za to nie zabije). Sama idzie do ogrodu. Śpi w pobliżu ludzi (na kocyku w dużym pokoju) i nie zrywa się z przerażeniem kiedy obok przechodzimy, nawet jeśli przechodzi mąż i nawet jeśli bardzo blisko. Mam nadzieję, że mimo, że tamten spacer nie był najłatwiejszy, to udało nam się choć w części przekonać ją, że górki nie zjadają psów. To się okaże następnym razem, kiedy znów stanie przed wrogo nastawionym wzniesieniem ;)

      Usuń
    2. To o czym piszesz fachowo nazywa się "zanurzanie" :) dlatego że "zanurzamy" pacjenta w tym czego się boi i czekamy, aż strach minie. To zwykle działa (poza przypadkami, kiedy strach jest tak wielki, że zanurzanie prowadzi do traumy, która prowadzi do zespołu stresu pourazowego), ale wadą tej metody jest wysoki poziom stresu.
      Ja wolę metodę małych kroków - czyli nagradzania za niewielkie akty odwagi :) można np. podejść z psem na "bezpieczną odległość", tak że widzi straszydło, ale jeszcze nie jest nim mocno zaniepokojony - i tam poćwiczyć to co pies dobrze zna, żeby móc go za to nagrodzić.
      Podobnie z końmi - jeśli nie chcą skakać, to wracamy do podstaw, choćby nagradzania za samo spojrzenie na przeszkodę, potem za przejście przeszkody leżącej na ziemi, i tak dalej... wszystko da się rozbić na małe elementy. Tak naprawdę to w rezultacie często się okazuje szybsza metoda niż próba pokonania "dużego problemu" od razu :) a do tego nie stresujemy zwierzęcia i budujemy u niego wysoką samoocenę (takie podejście typu "co, ja nie potrafię?! ja wszystko potrafię!") bo nie ponosi porażek i nie musi zmagać się z czymś, co je przerasta :)

      Usuń
    3. Andziu, bardzo dziękuję za to wyjaśnienie. Nie wiedziałam, że to co robimy ma w ogóle jakieś nazwy. Zwykle postępujemy tak, jak Ty to opisałaś w "małych krokach". Ze spacerami na przykład: najpierw Nuka wychodziła tylko na ogród (oczywiście na smyczy, bo sama nie miała odwagi w ogóle zejść z kocyka), z czasem wydłużyliśmy pobyt na ogrodzie i Nuka nie potrzebowała smyczy. Teraz sama stoi pod drzwiami i daje znać, że chce wyjść. Po jakimś tygodniu "ogrodowych rewolucji" zaczęliśmy zabierać ja na naszą cichą uliczkę, przed domem, początkowo na krótkie 5-minutówki. Potem były pierwsze dłuższe spacery po okolicy, w miejsca, z których nie widać naszego domu, potem dłuższe spacery nad rzekę a dopiero potem wyjazdy (na wyspę to był drugi wyjazdowy spacer, pierwszy był do lasu i było OK). Z samochodami oswajała się tak, że najpierw tylko podchodziliśmy do zaparkowanego samochodu, potem, jak już się nie bała podchodzić, to go mijaliśmy. W międzyczasie codziennie podchodziliśmy bliżej ulicy po której jeżdżą samochody, aż pewnego dnia jeden nas minął. Teraz Nuka jak słyszy nadjeżdżający samochód to siada za mną i czeka co ja zrobię. Ale nie kładzie się na ziemi, ani nie ucieka na oślep. A co do górek, to ja po prostu nie miałam pojęcia, że psy mogą się bać ukształtowania terenu. Po koniach spodziewam się wszystkiego, ale psy... Nie przyszło mi do głowy :(
      Tamtego dnia, po ucieczce chodziliśmy jeszcze godzinę na tej wyspie, ale po płaskim. Mąż zabrał Nukę nad wodę, to było wzniesienie, ale znaleźliśmy bardzo łagodne zejście, takie z 50 metrów (taki zjazd dla samochodów) i rozbiliśmy to powoli i wszyscy razem. "Regułę konia" zastosowaliśmy w sensie, że nie zakończyliśmy spaceru. Nie mam pewności, czy dobrze zrobiliśmy, ale nie chcieliśmy, żeby ona pomyślała, że faktycznie było tam coś takiego, że skłoniło nas wszystkich do powrotu. Chciałam, żeby wiedziała, że my wszyscy uważamy, że nie ma powodu do paniki. Ale oczywiście do górek się z Nuką nie zbliżałyśmy (mąż wchodził z Raptorem, tam są takie górki chyba wykorzystywane przez motocykle crossowe, ale my z Nuką tylko stałyśmy w bezpiecznej odległości i sobie patrzyłyśmy jacy oni odważni...)
      Ona na prawdę boi się wielu rzeczy. Ale codziennie robi kroczki w stronę normalności. Może to maleńkie tip-topki, a dla niej to kamienie milowe. Np. dziś, przed chwilą, sama wstała z posłania i podeszła do męża w celu wyłudzenia kawałka mandarynki. Zwykle musimy ODUCZAĆ psy żebrania, ale tym razem byliśmy tak szczęśliwi, że odważyła się podejść bez zapraszania i to do mężczyzny, że oczywiście dostała tyle kawałków mandarynki ile chciała. I co najfajniejsze: po wypchaniu brzuszka cytrusami położyła się koło męża!!! Dla nas to sukces dnia jest. Mąż 4 tygodnie pracował na tyle zaufania ;)

      Usuń
    4. Wiesz, Nuka niewiele rzeczy dobrze zna. Dla niej wszystko jest nowe i bardzo przerażające. Np. chodzenie na smyczy i w ogóle chodzenie... Nie umie najprostszych rzeczy, np. komendy "siad". Mam z tym nieco problemu, bo ona się za bardzo boi kontaktu z człowiekiem, żeby zacząć ją uczyć komend. Wymaganie od niej, żeby zrobiła siad, kiedy już zbliży się do człowieka, kończy się totalnym zamknięciem i odwrotem. Więc dostaje nagrody za podejście do nas. Dla niej to bardzo dużo... Nie wiem ile czasu minie, zanim będzie gotowa zacząć trening komend. To bardzo skrzywdzony pies... :(
      Na spacerze mięliśmy zamiar ćwiczyć właśnie podchodzenie na do nas kiedy nie jest na smyczy (dotąd ćwiczymy to w ogrodzie, czasem mija kilka minut, zanim ona odważy się zmniejszyć odległość, a podchodzenie często kończy się czołganiem na brzuchu. Ale i tak dostaje za to nagrodę, bo to wielki wyczyn. Na spacerze miał być kolejny stopień wtajemniczenia.). No ale nie poćwiczyliśmy... :(

      Usuń
    5. Na pewno będzie dobrze, chociaż niektóre zwierzątka pozostają bardziej "lękowe" od innych i trzeba im to wybaczyć :) polecam tą czytankę i w ogóle całe forum:

      http://psiesprawy.pl/viewtopic.php?f=66&t=67&hilit=l%C4%99kliwo%C5%9B%C4%87

      (w razie gdyby link się połamał, to prowadzi do tego działu: Behawior > Problemy behawioralne > Lękliwość)
      Pozdrawiam :)

      Usuń
  4. góry są takie groźne...małe szczególnie bo wyglądają jak przyczajone:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No więc właśnie...
      A poza tym Alaska jest płaska i alaskańskie psy mają prawo górom nie ufać... Szczególnie tym przyczajonym ;)

      Usuń
  5. Nuka jest delikatna ale i zarazem mądra potrzebuje czasu a potem to nawet Giewont nie będzie jej straszny

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. NO i przez Ciebie mam teraz jedno marzenie więcej: żeby kiedyś zobaczyć uśmiechniętą Nukę w drodze na "prawdziwą" górę...
      Nie rób mi tak, bo ja już i tak mam za dużo marzeń żeby je wszystkie pospełniać ;)

      Usuń
  6. To jest dobre marzenie! Może trzeba jej powiedzieć że wysokie górki porośnięte są mandarynkami?;)( Jestem mądra bo właśnie na forum przeczytałam że lubi;). Ja wierzę i w Ciebie i w Nukę i oczywiście nie zapominam o Raptorze i Twoim mężu;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hahaha! Wiesz, że to jest myśl! Akurat mandarynkami można z nią dużo załatwić! Nawet ostatnio do karmy jej wyciskam połówki, bo wtedy zjada wszystko bez grymaszenia. Ona je uwielbia. Mandarynki, kiełbasę i babkę piaskową. Najlepiej na raz ;)

      Usuń
    2. Właśnie ogladałam przez Nukę oczywiście, fotki z kwiatami pomarańczy. Możesz jej przekazać że ciocia z gór mówi że u nas są najsłodsze i to nic że ze sklepu! Z Giewontem przesadziłam bo tam psów nie wpuszczają ale inne wielkie góry sa do zdobycia!!

      Usuń