Mam zaszczyt przedstawić Nukę, naszą "Małą Siostrę". Malamuta Miniaturkę. Tycie łapki, wielkie oczy i ogromne przerażone serce. Oto jej historia...
- Corsa do niej nie pasuje. Wiem, że tak jest w ogłoszeniach i na Forum, ale zobacz tylko... Zwyczajnie nie pasuje. – stwierdzam patrząc na kupkę
nieszczęścia u moich stóp. Zwinięta w kulkę suczka udaje, że jej nie ma. Stara
się ze wszystkich sił nie zabierać przestrzeni ani powietrza, więc kładzie się
tak, że całe jej wątłe ciałko zajmuje jeden kafelek w przedpokoju. I prawie nie
oddycha.
Przyjechała do nas późnym wieczorem, cztery dni
po oddaniu Luny. Ledwo zdążyłam zrobić wszystkie te rzeczy, które czekały na
załatwienie, aż będę miała o jednego psa mniej. Zwykle Fundacja daje odpocząć
między jednym zwierzęciem a drugim, ale teraz sytuacja była pilna. Suczka po
wypadku samochodowym trafiła do kliniki, a stamtąd do schroniska. Szef
schroniska zadzwonił do FAM z błaganiem, żeby suczkę zabrać do DT, bo w boksach
ogólnych po prostu nie przeżyje. Dlatego jeszcze tydzień przed oddaniem Luny musiałam
podjąć decyzję o nowym psie. I cieszyłam się choć z tych czterech dni luzu.
Wiedzieliśmy, że suczka jest bardzo skrzywdzona, strachliwa
i niepewna, ale to co zobaczyliśmy przerosło nasze oczekiwania. Późnym
wieczorem przez szybę opla pana Adama zobaczyłam maleńkiego liska, łypiącego na
mnie przerażonymi oczami. Cudem udało mi się nakłonić zwierzę do wyjścia z
auta. Poszłyśmy na spacer i nad rzeką spotkałyśmy Raptora z mężem. Maleństwo,
które okazało się najmniejszym malamutem w historii świata, na widok mojego
wielkiego samca, a właściwie moich dwóch wielkich samców, przywarło do ziemi i
przestało oddychać. Bałam się, że zupełnie na serio umrze ze strachu. Mój pies
na szczęście okazał dość serca, żeby jej nie zabić, co mógłby zrobić łatwo,
jednym machnięciem ogona. Sekundę tylko ją wąchał, a potem, z całą
mądrością, której nam często brakuje, uznał, że mała poczuje się najlepiej kiedy
on będzie udawał, że jej nie widzi. Podniósł ogon i głowę i ruszył w stronę
domu nie oglądając się na dzikiego liska, który na ugiętych łapach, szorując
brzuchem po ziemi, podążał za nim.
W domu suczka wcale się nie rozluźniła. Wepchnęła swoje
maleńkie ciałko w kąt i cały wieczór łypała na nas przerażonymi oczami.
Daliśmy jej spokój. Nakarmiliśmy i pozwoliliśmy odetchnąć.
Przed snem jeszcze raz zabraliśmy na spacer. Corsa, bo takie tymczasowe imię
dostała w FAM, z przerażeniem zeszła z kocyka i ledwo dała się wyciągnąć na
dwór. Okazało się, że panicznie boi się praktycznie wszystkiego: innych psów i
kotów, cieni, świateł, odgłosów przejeżdżających samochodów, nie wspominając o
widoku samochodów z bliska. Nie da się z nią przejść nawet obok samochodu
zaparkowanego na poboczu. Boi się też przechodniów,
rowerów, wszystkich głośnych dźwięków… Boi się smyczy do której jest
przypięta. I nas...
- To jak byś ją nazwała? – zapytał mąż.
- Nie wiem. Przerażenie?
No tak. Ale „przerażenie” nie brzmi dobrze w żadnym znanym
nam języku. Wieczorem zapytałam o zdanie dziewczyny z Forum. Przed snem
sprawdziłam jeszcze jak jest w różnych językach „porcelana” (bo suczka jest
delikatna i krucha), „lisek” i „delikatny”. Najbardziej spodobał mi się dźwięk
tego ostatniego po turecku: „narin” z akcentem na drugą sylabę.
Rano na Forum przeczytałam propozycje dziewcząt z FAM.
Najwięcej głosów zdobyło: „lelou” [czyt. li-lu] – imię głównej bohaterki z „Piątego
elementu”, które dodatkowo po eskimosku znaczy „wilk”.
- Jaki tam z niej wilk – oświadczył mąż – już prędzej lisek.
No tak. Wiem, że prędzej lisek, ale tak się składa, że lisek
brzmi seksownie tylko po tamilsku („nari”), a ja nawet nie wiem gdzie leży ta
cała Tamilandia. Może oni tam wcale lisów nie mają i tłumaczenie jest czysto
akademickie...
Tego dnia postanowiliśmy wyprać kupkę nieszczęścia, w
nadziei, że trochę po praniu wypięknieje, a co najmniej przestanie śmierdzieć.
Kąpiel suczki była przeżyciem traumatycznym. Zmoczona sierść śmierdziała tak,
że dwa razy musiałam odejść żeby uspokoić żołądek. Mąż, który nigdy w życiu nie
widział pchły zobaczył ich tyle, że już na pewno do końca życia zapamięta. Po 2
godzinach szorowania psa o powierzchni piłki do koszykówki, dwoma butlami
szamponu przeciw insektom i po dodatkowej godzinie suszenia wszystkimi
ręcznikami, jakie były w domu, po 30 minutach wyczesywania martwej sierści oraz
po godzinie szorowania łazienki i siebie, mogliśmy w końcu obejrzeć rezultaty.
Suczka nie prezentowała się dużo lepiej – jeden bok nadal przecież był
wygolony (skutek interwencji ratującej życie po wypadku samochodowym), z drugiego wyczesałam cały podszerstek, więc stał się równie łysy jak ten pierwszy. Nie udało mi się też zmyć do końca różowych „łezek” pod oczami, a
sierść zamiast biała dalej była żółtawa. Ale na grzbiecie i karku zaczęła się
ładnie puszyć. Ogon też zyskał objętość i klasę, i pies z marniutkiego liska przeobraził się
w… niczego sobie kojota. No i pachnieć zaczął jak człowiek…
Oprócz kąpieli, tego dnia uczyliśmy się rzeczy podstawowych:
gdzie sikamy, kiedy jemy, że zakładanie smyczy nie boli, że można bezpiecznie
przemknąć koło zaparkowanego auta oraz że dźwięk autobusu na drodze oddalonej o
kilometr nie zabija… A przede wszystkim CO TO JEST ZABAWA. Mąż dokazywał z
Raptorem na pokaz, a nieszczęście zabunkrowane na swoim kocyku nie mogło
uwierzyć własnym oczom. Jak to: to pies może wyrywać zabawkę człowiekowi z
ręki? I nie boi się tak blisko podejść? I wolno skakać i powarkiwać? I biegać
wolno po całym domu pędem, i po ogrodzie? I czemu człowiek się śmieje zamiast
kopać i bić???!! Oczy prawie wyszły jej z orbit. Patrzyła jak zahipnotyzowana:
skamieniała, nieruchoma z oczami jak spodki… Takie coś nie mieściło jej się w
głowie.
Następnego dnia rano wstałam z mocnym postanowieniem, że
pies może i jest niczyj, ale to nie znaczy, że ma nie mieć imienia.
- Chcę ją przedstawić na blogu – podałam ważny argument.
- To przedstaw – niewzruszenie oznajmił mąż.
- Ale jak? Co powiem? Jaką dodam etykietę???
Etykieta przemówiła do męża. Całą rodziną zabraliśmy się do
ustalenie imienia.
- Niech będzie „dziewczyńskie”. Wiecie, takie z końcówką na
„a” – zaproponowało dziecko.
- I nie żadna nazwa samochodu! Nie będę łazić po polach i
wołać „Porsche gdzie jesteś” – zastrzegłam widząc, że mąż otwiera w necie
portal motoryzacyjny.
- Ale Porsche jest ładne… - zaoponował mąż. A potem
zamknął przeglądarkę:
- I nie żadne Lelou!
– odgryzł się – To ja nie będę chodził po polach i wołał jakieś lilijki!
- Nie żadne lilijki, tylko imię z "piątego elemantu" - próbowałam negocjować.
- Ale brzmi jak jakiś kwiatek! A poza tym musi się pisać tak jak się czyta. Może ją będzie
chciał ktoś kto nie zna angielskiego…
- To może znajdźmy stronę z imionami dla psów i zobaczmy czy
na któreś nie reaguje? – zaproponowało dziecko.
Otworzyłam pierwszą stronę jaką podała wyszukiwarka i zaczęłam:
- ABBA, ABI, ABIGAIL, ABRA, ADA,
ADELAJDA… Ale ich tu jest z tysiąc! To może przejdę od razu na „P” – zaproponowałam,
patrząc z przerażeniem, że suwak po prawej stronie okna zrobił się maleńki.
- Czytaj wszystkie… - oznajmił niewzruszony mąż. Macho! To
dlatego, że nie widział suwaka!
- …ZULUS, ZWIAD, ZWID, ZWIS, ZYGA, ZYGZAK, ZYSK –
zakończyłam godzinę później zachrypniętym głosem – i co zareagowała?
- Nie – ziewnęło znudzone dziecko.
- Bo ty złą stronę otworzyłaś! – mąż natychmiast znalazł
winnego - Co to jest?! Jamniczki.pl?!! Otwórz taką z imionami dla kojotów!
Jasne! Ktoś tu przecenia internet…
- Saba!... Nora!... Kora!... Luna!... – spróbowałam. Nieszczęście
zamknęło oczy i odwróciło się jeszcze bardziej bokiem.
- Mam! – krzyknęło dziecko.
- Co masz? – z nadzieją spojrzeliśmy na córkę,
- Imiona bogów peruwiańskich i hinduskich!
- No dawaj... – zgodziliśmy się bez wielkich nadziei.
Po kolejnej godzinie okazało się, że do nieszczęścia nie
pasuje żaden z bogatej palety bóstw Inków, Azteków, Majów, Hindusów, Buddystów
ani Egipcjan…
Byliśmy w kropce. W akcie rozpaczy otworzyliśmy stronę
ze słownikiem Eskimosów z Alaski.
- Wiesz, że Nanook, to znaczy „niedźwiedź polarny”? A Nanuk
to znaczy „słodki, miły”. – oznajmiło dziecko. – Raptora tak chciałaś nazwać,
pamiętasz? Tylko nie wiem którym z tych imion.
- No tak. Ale to był okres, kiedy ty chciałaś zostać
paleontologiem. Dobrze, że nie nazywa się pterodaktyl…
Przez chwilę w ciszy gapiliśmy się w monitor, przeglądając dziwnie brzmiące, eskimoskie słowa...
- A "nuka"? Kończy się na "a" – zapytało dziecko marszcząc brwi.
Każde z nas w myślach przymierzyło nowe słowo do nieszczęścia. Obróciło je na
języku. "Nuka" smakowało jak karmelek. Było słodkie, krótkie, małe, miłe. I pisało się
tak jak się czytało…
- A co znaczy? – zapytałam.
- Znaczy "mała siostra".
Spojrzeliśmy na kupkę nieszczęścia. I na Raptora, który był
od niej pięć razy większy...
A ja pomyślałam o Św. Franciszku i jego "braciach mniejszych". Których trzeba chronić i kochać... hmmm...
- Nuka! – zawołałam na próbę. Nieszczęście zastrzygło lewym
uchem i łypnęło oczami. Lepsze to niż nic.
- Idę na spacer, wypróbować nowe imię… - oznajmiłam.
"Nuka", nawet na spacerze brzmiało ładnie. Niezbyt ostro. Nie
donośnie. Nie warczało jak "corsa" nie syczało jak "porsche"... "K" cichutko mlaskało o podniebienie, jak przy ssaniu mleka. "Nu" rozlewało się w ustach nugatową słodyczą. To
imię, którego nie trzeba było krzyczeć. Które ładnie brzmi wypowiedziane
szeptem. Którego nie boi się pies, który boi się wszystkiego.
- "Nuka" zostaje - oświadczyłam.
Nuka zaległa na kocyk - jedyne miejsce we wszechświecie, gdzie czuła się bezpiecznie. I pierwszy raz od kąpieli uśmiechnęła się do wszystkich. Jeszcze nie pełną gębą. Jeszcze cichutko i nieśmiało. Jeszcze...
Masz rację, to imię pasuje, jest delikatne. Niech się mała otwiera na was.
OdpowiedzUsuńAsiu wierze ,że cuda zdziałacie z Nuką, i z łezka w oku wspominać będziemy ten dzień kiedy do Was trafiła....aaaa imię bardzo trafione :)
OdpowiedzUsuńTrafiłam tu zupełnie przypadkiem, nawet nie pamiętam jak, bo od godziny.. może dłużej?? sama nie wiem.. czytam i zalewam się łzami na bardziej wzruszających momentach, czyli miarą wrażliwca średnio co drugą linijkę.
OdpowiedzUsuńPrzesyłam ogromne pozdrowienia i czytam dalej :)