niedziela, 7 czerwca 2015

Jajko, tuńczyk, czekolada. 74 Chróścina jagodna.




74 Chróścina jagodna. 



-A, co mam robić, płakać i smarkać ci w rękaw?- Zdziwił się, słysząc wyrzut w jej głosie- Wy kobiety jednak jesteście z Marsa. Nienawidziłaś tej koszulki, tyle razy ją chciałaś wyrzucić a teraz masz pretensje, że nie rozpaczam?  Oszaleć można.
-Jakie pretensje? Człowieku ogarnij się, im szybciej tym lepiej. O psa się martwię, do weterynarza trzeba lecieć! Taka koszulka może ją zabić, pomyślałeś w ogóle o tym? Czy tylko rozpaczałeś nad tym swym, ukochanym, ekstra ciuchem?- Jak Leon mógł nie posiadać, podstawowej wiedzy o szkodliwości konsumpcji substancji i rzeczy do tego nieprzeznaczonych? Nawet dziecko by się zorientowało, że zjedzenie takiej wielkiej szmaty jest niebezpieczne.
-Tyle, że ja nie wiem, czy ona ją na pewno zjadła, to taka robocza hipoteza- zaczął się tłumaczyć.
Leeloo siedziała między nimi, spoglądając raz na Ankę raz na Leona, wesoło przy tym merdając ogonem. Nie wyglądała na zbolałą, czy umierającą a wręcz przeciwnie tryskała radością i pełną gotowością do szaleństw.
-To się zdecyduj się w końcu, zjadła, czy nie zjadła? A tak na marginesie to kobiety są z Wenus a faceci z Marsa.- Dodała z rezygnacją.
Leon nie zdążył odnieść się do jej słów, bo tę arcyciekawą konwersację przerwał im dzwonek do drzwi. Nie domofon a właśnie dzwonek. Leeloo przestała machać ogonkiem, powarkując pomknęła w stronę drzwi, niczym obrośnięta futerkiem strzała.
-Spodziewamy się kogoś?
Anka pokiwała przecząco głową. Nie wiedziała, kto to może być, no i zaniepokoiła ją reakcja psa. Leon spojrzał przez wizjer, ale nie zobaczył nikogo.
-No, kto to?- Nie wytrzymała Anka
-Nikogo nie ma- nie wiedząc, czemu szeptał.
-Schował się?
-Nie wiem- Przyznał zgodnie z prawdą- Ty przytrzymaj psa a ja sprawdzę, tak na wszelki wypadek.
Anka chciała zaprotestować, ale w sumie nie wiedziała jak. Słowa odbierały sens i powagę jej obawom, a jak inaczej mogła przekonywać męża, że otwieranie drzwi jest niebezpieczne? To jakaś paranoja. Poległa bez walki, co ma być to będzie. Chwyciła posłusznie Leeloo za obróżkę, nie chciała by przy głupocie uciekł im pies. Jedyne, co mogła zrobić w tej sytuacji to zminimalizować straty.
Leeloo nastroszona niczym jeżozwierz, warczała i wyrywała się Ance.
Leon energicznym ruchem otworzył drzwi. W przeciwieństwie do Anki, strach nie obsiadł go niczym wszy brudny kożuch, ale i tak był zwarty i gotowy do szybkiego uniku. Anka nie mogła oderwać wzroku od napiętych mięśni łydek męża, zamarła w oczekiwaniu błyskawicznego odskoku lub choćby wykopu. Tak, Leon w nogach miał dynamit i potrafił w razie konieczności go wykorzystać.
-Nikogo nie ma- stwierdził i wyszedł na korytarz. Miał nadzieję, że zobaczy uciekającego żartownisia.
-Jak to?- Ance coś nie pasowało, jeśli ten, kto dzwonił, uciekł to, dlaczego pies nadal jest taki niespokojny.
-Nie wiem może jakieś dzieciaki… -zawiesił głos, nawet on nie wierzył w taką wersję wydarzeń.
-Dobra chodź i tak nic tu nie wystoimy- zadecydowała, nie miała ochoty dłużej szarpać się z psem.
-Moment, coś tu jest- stwierdził zaskoczony
Anka nakręcona swoimi wcześniejszymi obawami, oczyma wyobraźni zobaczyła małego, paskudnego, jadowitego potworka z ostrymi zębami i hipnotycznym spojrzeniem. Takiego śmiercionośnego, złośliwego, ogólnie pierwszej wody zwyrodnialca.
-Kartkę nam przylepili
Odetchnęła z ulgą, jeszcze dziś nie zginą, ani nikt ich nie okaleczy. Nikt nie wydłubie oczu, ani nie zarazi wstrętną chorobą
-Ty wiesz co to chróścina jagodna?- Spytał skołowany Leon

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz