Ranek zastał go rozedrganego,
umęczonego całonocnymi rozmyślaniami.
Później było
jeszcze gorzej, nie mógł sobie znaleźć miejsca, snuł się po pałacu jak lunatyk nie widząc i nie słysząc tego, co działo
się wokół. Nie
potrafił się na niczym skupić.
Spadkobiercy
zakonu Horacego nie zdobyli się na żaden widoczny ruch, nie sprowokowali go, nie dali
pretekstu do działania. Cała ta sprawa
była zbyt mroczna i niepokojąca. Obawiał się, że te przerośnięte myszy mogą
nieźle narozrabiać, gdy kocura tu nie będzie. Niby mógł uderzyć prewencyjnie,
ale to mogło przynieść więcej szkody niż pożytku. Dręczył go ten zakon, nie lubił zostawiać za sobą niezałatwionych do końca
spraw, a ta cuchnęła na kilometr.
Co gorsza, choć nie chciał się do tego
głośno przyznać, perspektywa samotnej wędrówki psuła mu humor. Przez
ten krótki czas poczuł się tu jak w prawdziwym domu, takim, o jakim całe życie
marzył. To niewiarygodne, że ta przypadkowa zbieranina ludzi okazała się być
tak bliska jego sercu, stała się jego prawdziwą rodziną.
Stało się to mimochodem, od niechcenia, gdy wcale o to nie
zabiegał, a teraz miał wrócić do prawdziwego domu. Tylko, po co? Z tamtej
strony mógł przecież
zaznać obojętności i niezrozumienia zamiast tkliwej miłości
rodzicielskiej. Istniała możliwość, że wyidealizował wspomnienia z przeszłości.
Z tęsknoty oblał lukrem i pozłocił te kilka obrazków zapamiętanych z domu
rodzinnego. Z
drugiej strony wyrósł, jest dorosłym mężczyzną ale czy spełni oczekiwania
rodziców, czy może odrzucą go jak obcego?
Myśl, że komuś
z pałacu róż stanie się krzywda albo, co gorsze ktoś zginie w czasie jego
nieobecności sprawiała, że przed oczami latały mu czarne płaty. Nigdy by sobie tego nie wybaczył, nosił już w
sobie takie brzemię. Śmierć Hadwigi prawie doprowadziła go do szaleństwa,
więcej nie był wstanie udźwignąć.
Podświadomie szukał powodów by
zostać i wiedział, że nie znajdzie takiego, który potrafiłby go zatrzymać.
Szukał kotwicy by nie zniosły go za daleko fale zmian, nie chciał skończyć na
bezludnej wyspie, oszalały i samotny. W miejscu gdzie nikt go nie będzie w
stanie zrozumieć.
Nie potrafił się jednak przełamać, rzucić wszystkiego w diabły i utonąć w
ramionach dziewczyny o srebrzystych włosach. Zasłużył na odrobinę szczęścia.
Płaszcz
niepokojąco falował na wieszaku, już nie wzbudzał w nim zachwytu, przerażała go
magia zaklęta w materiale. Żył własnym życiem, potraktował to, jako
ostrzeżenie. Nic nie jest tym, na co wygląda, a najlepsi kompani potrafią wbić
nóż w plecy przy sprzeczce o następny kufel. Co mogła przygotować dla niego
ślepa staruszka wykarmiona przez lwy? Wyobraźnia odmówiła współpracy.
Miał wrażenie,
że pętla się zaciska, coraz trudniej było oddychać, uśmiechy były sztuczne, wymuszone a słowa brzmiały fałszywo.
Wszyscy chodzi jak struci, nawet Numi
skurczył się i był dziwnie drażliwy. Babcia ukradkiem obcierała łzy, a młodzi
patrzyli na Wędrowca z żalem. Bohater zawsze ma pod górkę. Tym razem nawet nie
będzie nagrody czy pieśni wychwalającej mądrość i męstwo a upragnione ramiona
będą daleko niedostępne.
Nie zszedł na kolację, myśl o grobowym nastroju całego
towarzystwa skutecznie odebrała mu apetyt. Zresztą i tak by nic nie przełknął.
Po kolacji niechętnie wystroił się te łażące. dziwne
litery. Psy usiadły rzędem tuż przed jego
butami, by niespodziewanie zadrzeć łby do góry i zawyć. Od tego żalu w ich
głosie mało mu serce nie pękło, nie spodziewał się takiego pożegnania. W
kieszeni klucz ciążył niemiłosiernie miał wrażenie, że waży z tonę albo jeszcze
więcej.
Siedział sam jak kołek w
ścianie, psy zawodziły, patrząc na niego jak na jakieś dziwadło. Tak jakby się
zmienił, zdradził je i pozostawiał na poniewierkę. Nawet one go nie
rozumiały. Wyczuły, że tym razem
zostają, że wyrusza sam.
Jak skazaniec zszedł do holu, czekali
już na niego.
Posępni gotowi
do walki.
Nie planował
tego, sami postanowili mu towarzyszyć.
Dziwny to był
pochód, trochę nieprzyjemnie skojarzył mu się z konduktem pogrzebowym.
Cieszył się,
że nikt nie zawodził i nie płakał, bo wtedy mogłoby mu nie starczyć odwagi by
dociągnąć to do końca.
Jak na złość zaczęło kropić. Rzadkie
wielkie krople uderzały i głośno rozpryskiwały się na ich głowach i ubraniach.
Doszli do kręgu Opiekun miał wrażenie,
że pod jego płaszczem przemieszczały się w wściekłym tempie i we
wszystkich kierunkach, co najmniej trzy mrowiska.
Nie było
odwrotu.
Omijali się
wzrokiem, nie padło ani jedno słowo.
Dziewczyny niemrawo i bez przekonania
rozpoczęły jakiś rytualny taniec. By dać się ponieść melodii, którą miały w
głowach. Ich ciała wyginały się niczym trzciny na wietrze, to znów zalotnie
kołysały biodrami i potrząsały głowami.
Numi wyznaczał
rytm przytupując nogą.
Wędrowiec czuł się
jak głupek, stojąc z uniesioną uzbrojoną w sztylet dłonią. Nie
miał jednak odwagi zaprotestować, gdy Lilidia tak ustawiła jego rękę.
Miał już
wszystkiego dość, gdy Numi krzyknął.
-TERAZ!
Walnął z całej siły w przestrzeń
przed sobą, na wysokości twarzy. Nożyk niemiłosiernie palił mu dłoń.
Coś huknęło,
potężne wyładowania prawie go ogłuszyły. Wolną ręką przetarł oczy i walnął w
ucho a potem przełknął ślinę. Pomogło, wrócił słuch.
Wokół jego ręki powietrze stało się krwisto-czerwone i takie jakby
galaretowate.
Dziwna plama
kilka centymetrów przed jego oczami zaczęła pulsować niczym żywe serce. Zawahał
się i gdyby nie zimna krew Świetlistego przegapiłby dogodny moment.
-KLUCZ!-
Ryczał Numi- DAWAJ KLUCZ!!
Mechanicznie sięgnął do kieszeni,
palce natychmiast wyczuły wisiorek Katji. Złapał go, wbijając palce między druciki i błyskawicznie wsadził w coraz mocniej
i szybciej pulsującą plamę.
Coś mlasnęło,
zimna galareta nieprzyjemnie
oblepiła jego ciało. Nie mógł otworzyć
oczu, choć bardzo się starał. Strasznie śmierdziało, nie miał pojęcia czym, żołądek fiknął mu kilka koziołków.
Słyszał jeszcze z oddali echo
przeraźliwych wrzasków przyjaciół a potem wszystko ucichło. Tak po prostu
przestało nim rzucać i rozdzierać ciało. I wtedy pomyślał że nigdy nie spytał co się stało z
rodzicami Hana, umknęła mu tak istotna sprawa to był błąd nawet nie chciał
wiedzieć jak wielki. A potem zemdlał
Ocknął się obolały, leżał na gładkim
błękitnym kamieniu, woda obmywała zwisające bezwładnie nogi. Buty miał
całkowicie przemoczone. Trzeźwo pomyślał, że miał dużo szczęścia gdyby
wylądował odwrotnie pewnie by się utopił.
Nieludzkim
wysiłkiem pokonał opór swego ciała, które po kilku próbach udało mu się cudem
postawić do pionu.
Wtedy go
zobaczył.
Rajski ptak, plątanina przecudnych
barw, kolory mieniły się i połyskiwały nienaturalnie, troszkę jak zorza
polarna. Nigdy nie widział czegoś tak pięknego, a jeśli widział to było tak
dawno, że zdążył zapomnieć.
Odniósł
wrażenie, że on sam nie wzbudził tak ciepłych uczuć. Ptak wypluł niedbale z
purpurowego dzioba rozmemłaną pestkę i zaskrzeczał.
-Idziesz w
końcu, czy jaja będziesz tu wysiadywał?
Co miał robić, ruszył śladem nietypowego
przewodnika. Gdzieś tam w dali był pałac, w którym się urodził, miejsce, do
którego zmierzał przez całe życie. Szedł a w butach pluskała mu woda, nie
przeszkadzało mu to zbytnio. Miał nadzieję, że może jeszcze wszystko się ułoży
tak jak powinno.
I wcale nie
będzie tak źle, bo
przecież zawsze może wrócić.
Koniec
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz