To był ładny wieczór.
Taki niezobowiązująco chłodno-ciepły. Bez przymusu i niesmaku. Rześki.
I nie padało. WP donosiła o obłokach
srebrzystych, które można oglądać po zmierzchu, ale przed zmrokiem.
Postanowiłam sprawdzić. Nie, żebym miała siły na spacery. Po szpitalu i operacji
dzienną dawkę ruchu stanowiły jak dotąd krótkie kursy między fotelem a łazienką. I czasem kuchnią. Pozostałe aktywności fizyczne wciąż były
nieosiągalne. W końcu nie miałam w środku połowy człowieka. Odrastanie narządów
po operacji musi potrwać. Pogodziłam się z tym.
No tak. Ale te obłoki srebrzyste… I to powietrze letnie,
rześkie… I noc taka piękna…
Doczłapałam się więc do przedpokoju. Chwilę stałam i wykonywałam autoskanning czy nie umieram. Ale nie. Żyłam.
Raptor oszalał. Spacer. Ze mną!!!
- Ale tylko do płotu. Naszego własnego. I jak mnie pociągniesz, to mnie zabijesz, wiesz o tym? Wzdłuż tego płotu sobie powolutku, łapcia za łapcią, ale jak powiem że wracamy to nie dyskutujesz, jasne? – przedstawiłam swoje warunki.
Zgodził się na wszystkie. Na moje oko nawet zbyt gorliwie.
Bez żadnej pewności czy nie zostanę wywleczona z domu jak worek ziemniaków przypięłam smycz. Nic. Dalej żyłam, a Raptor ani drgnął. W drzwiach kolejna niespodzianka – żadnych konkurencji kto pierwszy próg przekroczy. Zostałam w przejściu przepuszczona jak dama. Przyjrzałam się mojemu psu dokładnie. Bo może chory? Nawet niż ja chorszy? No bo takie maniery, to na pewno nie u zdrowego malamuta.
Ale nie. Tryskał siłami witalnymi za mnie, za siebie i
jeszcze za cały zaprzęg. Tyle że spokojnie. Jakby nie przymierzając osobę z pociętym
brzuchem na smyczy trzymał…
Więc wyszliśmy. Raptor, choć nie wybiegany, grzecznie czekał, aż korzystając ze zdewastowanych mięśni biodrowych wykonam półobrót i zamknę za sobą drzwi. A potem poczłapaliśmy. Mój pies nawet nie siknął pod swoim zwyczajowym krzaczkiem, na którym mieszka jedyny w okolicy świetlik. Ten świetlik to chyba samiec, bo Raptor normalnie zawsze go obsikuje. Ale nie tym razem. Teraz był tak zaaferowany prowadzeniem na spacer kobiety z porcelany, że krzaczka nawet nie zauważył. No i się boję, że jak się świetlik pokapował, co musi się stać, żeby Raptor na niego nie sikał, to sprawi sobie laleczkę Voo-doo z moją podobizną i będzie szpilki wbijał żebym znów w szpitalu wylądowała, jak tylko się zagoję…
Poszliśmy. Siedemnaście człapnięć w lewo, dwadzieścia dwa w
prawo. I poczułam się jakoś… dziwnie. Choć może ja się czułam normalnie tylko
Ziemia wypadła z orbity. I zaczęła się chwiać z boku na bok, kołysać i wirować aż
mi się od tego niedobrze zrobiło.
- Wiesz co, może siądziemy tu sobie na murku na chwilkę. A
jakby co to komórkę mam w lewej kieszeni. Pamiętaj: trzy dziewiątki kręcisz i
mówisz, że pani zasłabła i leży pod swoim własnym płotem. Dasz radę?
Raptor tylko westchnął. Jasne że da radę. Co ja sobie w
ogóle myślę… No to klapnęłam. A Raptor koło mnie. Ziemia dalej się kołysała,
ale mniej trochę. Nawet mi się tego bujania szkoda zrobiło, bo w końcu nie na co
dzień Ziemia z orbity wypada podczas spaceru, ale nie miałam czasu rozpaczać,
bo do płotu podszedł właśnie Rocky, owczarek podhalański z naprzeciwka.
Nie przepadają za sobą z Raptorem. Poczułam w ustach znajomy metaliczny smak adrenaliny. No bo: zaraz się zaczną bić przez płot. A ja przecież z pociętym brzuchem. Nie odciągnę. A wiecie, że od adrenaliny Ziemia spowrotem wskakuje na orbitę i przestaje świrować z tym kołysaniem? Taki efekt uboczny. Tak tylko nadmieniam. Jakby ktoś miał z tym problem to żeby było wiadomo, że jest na to ludowy sposób…
Ku memu zdziwieniu żadnej bójki nie było. Rocky położył się po swojej stronie płotu, a Raptor nawet nie podniósł się spod moich nóg. Cholera, może ja wpadłam do jakiejś króliczej nory, wypiłam napój zmniejszający, zjadłam kawałek grzyba i jestem w jakiejś alternatywnej rzeczywistości? Hmmm… Nie. Jednak nie. Królowej kier nie widać ani nie słychać, grzyba w dłoni nie trzymam i żaden kot się do mnie nie uśmiecha. A więc to normalna moja rzeczywistość i nic mi się nie śni… Dostałam w prezencie miły wieczór na murku w towarzystwie dwóch psów i bez bijatyki. Spojrzałam w górę. Obłoków srebrzystych nie dostrzegłam, ale co tam. I tak było pięknie. Rocky spokojnie się nam przyglądał. Na sekundę zatrzymywał wzrok na mnie, potem na sekundę na Raptorze a potem podnosił pytające spojrzenie i zaglądał mi w oczy. A po chwili znów to samo. I kolejny raz. I kolejny.
Jeden… Dwa… Jak to?
Jeden… Dwa… Gdzie?
Jeden… Dwa… Czemu?
Uśmiechnęłam się przez całą długość ulicy.
- Masz rację Rocky. Powinno być trzy. Jeden: ja, dwa: Raptor,
trzy: Nuka. Ale Dreptusia nie ma już z nami. Teraz ma nowy dom i kochającą
rodzinę. Ma nawet brata, Bariego. Uwielbiają ją tam wszyscy i rozpieszczają na
całego.
Oba psy zawiesiły na mnie smutne, pytające spojrzenie:
- Ale wróci? Bo tu cała
ulica już się o nią dopytuje…
- Nie wróci. Tam jest jej DOM. Czekała na niego całe życie.
Może kiedyś przyjedzie w odwiedziny. Wtedy zobaczycie jak wypiękniała…
- Ach tak... Hmmm... A ty nie tęsknisz? Ciągle bierzesz jakąś suczkę i ciągle ci ktoś ją zabiera. Tak moja
droga to ty nigdy stada nie zbudujesz. A teraz jeszcze biegać nie możesz…!
– westchnął z wyrzutem Raptor.
- Wiecie, dla mnie, ona ciągle tu jest. Rano, zanim
jeszcze otworzę oczy przypominam sobie jej ciepłe, miodowe spojrzenie, nieśmiały
uśmiech i tą niebywałą delikatność. Mam w sercu wielki pałac, w którym mieszkają
wszystkie nasze psy. Tutaj – położyłam rękę na sercu – tu jest Dreptuś. Na
zawsze.
- Ech – westchnął Raptor
patrząc z ukosa na Rockiego – te babskie sentymenty! Choć już
lepiej do domu kobieto z porcelany, bo się przeziębisz i znów cię zamkną w
jakimś szpitalu. A bez ciebie… JEDZENIE MI NIE SMAKUJE.
Miał rację, jak zwykle. Podniosłam się i poczłapałam za nim do domu. Jeszcze kilka kroków i przystanek kanapa. Sięgnęłam do klamki. Raptor przepuścił mnie w progu.
- Wiesz -
chrząknął po cichu – ja też
mam ją TUTAJ. Tylko nie mów Rockiemu. Obśmiewałby mnie przez rok.
***
Dreptusiu mały. Nie pożegnaliśmy się z Tobą jak należy na Blogu od razu, bo smuteczki i choroby... Ale za to teraz, ode mnie i od Raptora, od
Pauli, Michała i kotów, od Rockiego, Murzyna, Sali, małej Yoko i dwóch wyżlic co mieszkają na rogu, od wilczura z ADHD i od tego czarnego kundelka,
który cię uwielbia:
WSPANIAŁEGO ŻYCIA! Miękkiego kocyka. Mamy i taty do
przytulania i grządek do przekopania. Domowych obiadków! Spacerów z bratnim malamutem i beztroskiego śmiechu.
Biegania i patyków gryzienia. Góry zabawek. Ogrodowych imprezek z kiełbaskami, których ludzie już nie chcą i psom chętnie oddadzą. I WSZYSTKIEGO. Po prostu wszystkiego!
Popłakałam się,Asiu. Ty to potrafisz człowieka do łez doprowadzić. Dużo zdrówka Ci życzymy.
OdpowiedzUsuńJa też się wzruszyłam. Historia Nuki ma szczęśliwe zakończenie w nowym domku. Teraz wszyscy trzymamy kciuki za Twoje zdrowie.
OdpowiedzUsuńDziękuję Wam za wsparcie w chorobie. Jest nieocenione.
OdpowiedzUsuńA co do Nuki, to bardzo za nią tęsknię. Wiem, że Ania jest dla niej najlepsza na świecie i że Nuka miała szczęście, że trafiła do takiego wspaniałego domku. Wszyscy ją tam uwielbiają. Wiem to i się cieszę, ale mimo to tęsknię. Ten pies od początku potrafił poruszyć w moim sercu takie głęboko ukryte struny... Może dlatego posty o niej są wzruszające. Bo i ona taka jest: maleńki skrzywdzony motylek z krzywo zrośniętym paluszkiem, który całe życie czekał, aż w końcu stracił nadzieję... Wiem, że Ania daje jej teraz wszystko czego wcześniej nie znała: miłość, oddanie, opiekę, zaufanie, ciepło i galony pieszczot. Aniu, dziękuję.