niedziela, 15 kwietnia 2012

Jak sobie pościelisz, tak się Luna wyśpi.






Po Świętach Wielkiej Nocy zostało tylko wspomnienie mamusinej babki, schabu ze śliwką i niezjedzone przez Lunę bazie w wazonie. Leniwe chmurne przedpołudnie sprawia, że nasza Lunice zaległa pod niekończącym się suszyć praniem - pewnie w celu zapewnienia sobie odpowiedniego poziomu nawilżenia. Bardzo dobrze, może wyłapie nadmiar wilgoci, a ja zdołam skrobnąć kilka zdań o naszym pierwszym z Luną wypadzie pod namiot.
Atrakcja to była co najmniej podwójna – wojaż zagraniczna i biwakowa zarazem. Mimo koszmarnych prognoz pogody – gradobicie, żaby lecące z nieba, zimno i koklusz – załadowaliśmy niezastąpionego transportera rarytasami wielkanocnymi (jajka w zalewie kminkowej, schab ze śliwką i bez, kiełbaski różniaste, ciasta wszelakie, chrzan, żurawina, zając drożdżowy udający baranka). Tak wyekspediowani ruszyliśmy. Azymut Sulov na Słowacji. Jeszcze przed wyjazdem popełniając wszelkich formalności Luna została posiadaczem paszportu ze stosownymi adnotacjami i naklejkami. Niestety strefa Schengen odebrała nam przyjemność zafundowania podróżniczce obcojęzycznej pieczęci w jej własnym dokumencie urzędowym. Lunencja całą podróż grzecznie przespała „na pace” mając za legowisko całkiem fajną kołdrę, otoczona bambetlami i wszechogarniającym zapachem mięsiw. O dziwo ładunek jedzeniowy w stanie nieumniejszonym dotarł do celu. Widocznie psina pojęła, że takie smakołyki wymagają większej celebracji i oprawy w konsumowaniu. Miała rację. W niedzielę na świeżym, by nie rzec mroźnym powietrzu smakował jej zwłaszcza: kuper zająca (spadł ze stołu wprost pod łapy, więc musiała się nim - nomen omen - zająć), sos ze schabu (tak to można jeść te psie chrupki), wędzona polędwica – kolega Wojtek się podzielił, nutella – ktoś nie wylizał łyżki i pewnie jeszcze inne dobra, o których w ferworze walki umknęło jej nam wspomnieć.
Przyznam szczerze mieliśmy obawy jak Luna zareaguje na konieczność nocowania w namiocie. Co prawda wzięliśmy ze sobą jej czerwony kocyk, aby na zasadzie skojarzeń: kocyk – spanie psina załapała, że w namiocie się śpi, jednak wątpliwości nas nie opuszczały. Zwłaszcza, że patrząc na Luni kocyk - kiedyś wytworny teraz dziurawy – istniała też taka możliwość, że namiot podzieli los kocyka i zostanie Luninym gryzakiem. Na marginesie zaznaczam, że nasz namiot nie jest namiotem szturmowym do zdobywania Korony Świata, nie jest też wykonany z włókna kosmicznego. Nie jest nawet solidnym wojskowym namiotem „niedozdarcia”. Jakież było nasze zdziwienie, gdy Luna po zrobionej chyba jedynie pro forma próbie podkopu od środka namiotu, ułożyła się grzeczniutko i wkomponowana w nasze nogi zasnęła. Obudziły ją dopiero poranne pokrzykiwania słowackich dzieciaków. Rewelacyjnie musieliśmy wyglądać wykluwając się z malutkiego namiotu najpierw wielki pies, potem ja, na końcu Karol. No i jeszcze duża kołdra – ta na której Luna leżała podczas podróży. Powiem tylko, że zimnica była zacna – dość, że Lunie zamarzła woda w misce...
Po porannym obchodzie obozowiska Luna nawiązała znajomość ze słowackim owczarkiem niemieckim. Po kilku szaleńczych rundach z przeszkodami w postaci strumyka, ogrodzenia i płotków owczarek schował się do swojego kojca najwidoczniej w celu regeneracji nadwątlonych sił. Lubiąca zwiedzać Luna odwiedziła też sąsiednie podwórka, boisko szkolne i szeroko rozumiane chaszcze. Jednak gdy zza jednego z krzaków wróciła z damską gustowną częścią bielizny stwierdziliśmy, że trzeba te jej inspekcyjne wypady ukrócić.
Jako, że wyjazd był z założenia wspinaczkowy Luna liznęła - w każdym tego słowa znaczeniu – trochę technik linowych i zapoznała się z podstawami asekuracji. Najbardziej jednak podobało jej się analizowanie zawartości plecaków przygodnie poznanych wspinaczy. Musiała przecież sprawdzić, czy stosowany przez nich sprzęt ma wszystkie wymagane atesty. Nie chwaląc się nasz pies pod względem wspinaczkowym jest bardzo pojętny. Zaczyna dostrzegać niuanse dotyczące stylów przejść dróg wspinaczkowych (OS, RP, TR), rozróżnia które komendy są kierowane do wspinających się – „blok”, „mam auto”, które do niej – „podziel się tym batonikiem skoro go już wyżebrałaś od kogoś”, a które do wszystkich: „uwaga lina!”. Musimy jeszcze trochę popracować nad komendą „nie depcz liny”, która dotyczy zarówno psów jak i ludzi. No i żeby Luna odróżniała linę, która nadal pełni funkcje wspinaczkowe, od tej zaadoptowanej na potrzeby jej smyczy....Zasadniczo pobieżnie ma dziewczyna potencjał. Będzie co robić na kolejnych wyjazdach.





6 komentarzy:

  1. teraz jeszcze uprzaz dla Lunki i sie zrealizuje na ściance :) super!

    OdpowiedzUsuń
  2. Rewelacja :) Ale się Lunce trafił domek z atrakcjami :)))

    OdpowiedzUsuń
  3. A co to bambetle? :):):)
    Minka Luny w tym namiocie jest bezcenna. Widać też, że na skałki by chciała powłazić :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bambetle to po śląsku masa pakunków, manatków, klamotów (to pewnie znowu po śląsku). Przynajmniej ja tego słowa używam w takim znaczeniu:)W razie nieścisłości - wybaczcie.

      Usuń
  4. Ja zrozumiałam, ale w końcu śląski nie jest nam pozostałym do końca obcy. Część słów przeszło ze śląskiego do potocznego użytku. :)

    OdpowiedzUsuń
  5. A ja w Wawie też mówię: bambetle, klamoty, bibeloty itp:)Fajna psinka:)

    OdpowiedzUsuń