Kobieta pokręciła przecząco głową
-Panie ją
noworodkiem znaleźli rolnicy, w nocy przed swoją chałupą. Nie
wiedzieli, kto im podrzucił dziecię, ale żal im było kruszyny to
przygarnęli. Bali się znaku na jej ręce.
Zawsze ktoś mógł zobaczyć i krzyknąć, że to czarownica albo pomiot diabła a wtedy niechybnie spaliliby dziecko na stosie. To
byli prości ludzie, ale pokochali ją jak swoją. Ona nic
nie wie, za mała była by pamiętać.
-Na prawej
ręce wilk, wróży wielką pomyślność. Szlachetna w tobie płynie
krew Mareo. Dziwne, że żyjesz w kraju gdzie się nie szanuje twojego ludu.
-Panie, co to
jest na tych naszych rękach? - Dalia, jako tako doszła do siebie
i po dziecięcemu próbowała się czegoś dowiedzieć.
-To znak przynależności
do pewnego szlachetnego rodu. Jest tam w szerokim świecie ogromna puszcza.
Pełno tam starych pięknych majestatycznych dębów i buków. Wszelkiej zwierzyny
zatrzęsienie. Bystre potoki toczą zimną krystalicznie czystą wodę, a poziomki i
jagody nigdzie nie są tak urodziwe i słodkie jak właśnie tam. Na jednej z
zielonych polan stoi wielki drewniany dwór. Miejsce szczęśliwe i pełne miłości.
Mieszkają tam ludzie o niezwykłych umysłach i dobrych sercach. Kto tam raz
zawita chciałby zostać już na zawsze. Ten właśnie dwór jest miejscem skąd się
wywodzisz Mareo. Nie wiem, co się stało, że nie dorastałaś u swoich.
-Panie byłeś
tam? -Dziewczynka
się chłonęła jego słowa, z niecierpliwością czekając na każde następne.
Matka oddychała płytko bojąc się
nawet poruszyć, od
tak dawna tak bardzo potrzebowała choćby
drobnego promyka nadziei, przestała już marzyć. A teraz nie dość, że dowiedziała się, że jej
ukochany mąż żyje to jeszcze naprawdę może wrócić do domu. Tak długo czekała,
to było ważniejsze niż informacje o jej prawdziwej tożsamości. Które tak
naprawdę nie wnosiły nic nowego do jej życia, nie przyniosą
żadnych zmian.
Przecież nie spakuje córki i nie pójdzie w głąb nieznanej sobie puszczy by
szukać swoich. Teraz to już nie ważne, czemu zostawili ją na progu obcej
chałupy, dlaczego jej nie chcieli, miała własną rodzinę.
-Wielokrotnie.
Jestem jednym z tych, których to miejsce urzekło. I jednym z niewielu
szczęściarzy, którzy mogli wracać tam, kiedy tylko mieli na to ochotę. Nie mam
pojęcia, co się stało. Tam dbają a każde dziecko jak o największy skarb. Mam
nadzieję, że to nie przeze mnie was spotkało.
-Jak to przez
pana? To było dawno.
Babcia chciała
zrozumieć, ale on nawet gdyby chciał to niewiele mógł im zdradzić. Zresztą
prawda brzmiała zbyt absurdalnie by uwierzyły w to, co powie. Jakiś szaleniec latami mieszał w
ludzkich losach by on wrócił do domu.
-Dlatego, że
tylko ktoś tak szlachetnej krwi jak pani synowa i wnuczka może uszyć pewien
szczególny płaszcz. Płaszcz, od którego zależy moje życie.
-O cczzzyym
pan mówwi?
Wyciągnął z kieszeni płaszcza cenne
zawiniątko. Kobieta niepewnie podeszła wzięła czule niczym dziecko do rąk tkaninę, po czym przyłożyła do policzka. Nic nie powiedziała chwilę
trwała w niemym zachwycie, by z widocznym żalem odłożyć ją na stół.
-Uszyjesz
Mareo?
Sama musiała podjąć decyzję czy jest
gotowa na takie wyzwanie. Nie mógł naciskać ani nawet prosić. Obydwoje o tym
wiedzieli.
-Tak, ale
potrrrzzebbujjję pomocy.
-Tylko twoja
córka może dotykać materiału nikt inny. Tak, więc chyba musimy poczekać aż jej nogi się zagoją.
Zamyśliła się, po czym pokiwała
głową na zgodę.
-Przepraszam
za zamieszanie. Możecie wracać do pracy, zawołajcie te biedne kobiety, które
przegoniłem jak wariat. I uspokójcie, powiedzcie, że nic
złego się nie dzieje.
Delikatnie schował materiał pod
pelerynę. Nie mógł go tu zostawić. Zbyt dużo ludzi się tu teraz kręci, za dużo
rąk chętnych do dotykania. A drugiej szansy nie będzie, nie dostanie już nawet
skrawka od ślepej tkaczki.
Wyszedł zastanawiając się czy dobrze
rozstawia pionki na szachownicy. Nagle wypełnił go strach, że usłyszy tuż za
plecami nienawistny głos oznajmiający przegraną. Szach i mat.
Pomocnice krawcowych przykucnęły pod
ścianą jak stado przemoczonych kur. Nie uciekły, zbyt zależało im na pracy.
Nie wiadomo, który raz zaczął analizować
sytuację. Dziwny posłaniec zostawił kamyk u wilczycy, bo była wyjątkowa, ale
dlaczego druga wiadomość zaplątała się u rudowłosej uzdrawiaczki?
Brnął przez miasto mokrymi ulicami
nie zważając na mżawkę i ludzi. Jego ciało przechodziło przyjemne ożywcze
mrowienie. Od stóp do głów odbierał dobrą i oczyszczającą energię do złudzenia
przypominającą tę ze świętych gajów. Wedle jego orientacji istnieją w
pobliskich dąbrowach jeszcze trzy. Zbyt daleko jak na tak intensywnie odczucia,
to nie to.
Inni Opiekunowie
nie rozumieli jego fascynacji miejscami mocy. Nie potrafił ich przekonać o
potędze i wyjątkowości drzew ani, że trzeba otoczyć je staranną opieką.
Opowieści o reakcji jego organizmu i umysłu kwitowali ironicznym uśmieszkiem,
traktując jak nieudany żart. Więc zniechęcony odpuścił
sobie zgłębianie tematu, był zbyt wygodny, nie chciało
płynąć mu się pod prąd. A potem zwyczajnie zobojętniał, tak jak ci, którymi
pogardzał. Teraz idąc w mieście zadawał sobie pytanie, jakim cudem przechodzą
go dębowe dreszcze?
Olśniło go, aż palnął się w czoło. Już go
nawet nie irytowało, że znowu musiał potknąć się o odpowiedź by ją znaleźć.
Pierwszy święty dębowy gaj.
Będąc jeszcze młodzieńcem spotykał
najbardziej irytującego i zrzędliwego gospodarza gaju. Szczerze nie cierpiał tego człowieka zresztą
z wzajemnością. Prawdę mówiąc nie tylko on był na czarnej liście, gospodarz nie cierpiał wszystkich i wszystkiego oprócz swych
ukochanych dębów.
Pamiętał ten dzień jakby to było
wczoraj, pokłócił się wtedy z jednym z kręgu, poszło o krwawą rzeź. Nie mógł zaakceptować, że dla osiągnięcia celu
poświęcono tak dużo istnień ludzkich. Pełen gniewu i żalu uciekł z twierdzy
szukając spokoju, wyciszenia. Chwilę wcześniej szalała wichura, było zimno i
mokro.
Bezmyślnie łażąc trafił do gaju, na
dźwięk skrzeczliwego głosu gospodarza zawrócił nie miał ochoty na spotkanie. Po
kilku krokach zdał sobie sprawę, że w głosie mężczyzny usłyszał nieznaną
wcześniej nutę. Zawrócił i starając się być cicho ruszył w kierunku skąd
dochodził głos. Nie miał zamiaru podsłuchiwać czy śledzić, myślał raczej o tym
by nie przeszkodzić w czymś ważnym. Ze zdziwieniem stwierdził, że gospodarz
gaju siedzi na drzewie i zamazuje oleistą ciemną mazią miejsce ziejące niczym
rana. Szalejący wiatr połamał gałęzie i grube konary. Stróż drzew odprawiając rytuał opowiadał z
tkliwością w głosie nieznane mu historie. Stał wtedy jak dzieciak i słuchał,
zapomniał o awanturze wściekłości a nawet o krwawej wojnie. Nie pamiętał
wszystkiego dokładnie, była mowa o najważniejszym, pierwszym
gaju, skąd przyszło życie. Zresztą nie usłyszał dużo, gdy tamten tylko
zauważył, że słucha, drąc się jak nawiedzony przegonił go z lasu. Kilka razy
próbował w innych gajach dowiedzieć się czegoś więcej, ale wszędzie bezradnie
wzruszano ramionami. Po latach postanowił przezwyciężyć niechęć i iść do
upierdliwca. Okazało się, że się spóźnił, kilka miesięcy wcześniej gospodarz
zginął przygnieciony przez swoje ukochane drzewo. Zrobił, więc to, co radzili inni, uznał opowieść za wymysł szaleńca.
Teraz już wiedział, że właśnie to miejsce
tamten człowiek nazywał pępkiem świata. Jeśli się nie mylił w swych domysłach
to stał blisko drzwi do swojego domu.
To był krok na
przód, a raczej malutki kroczek. Wiedział już skąd musi wyruszyć, ale nadal nie
wiedział jak.
Do pałacu wrócił zmarznięty i w
kiepskim humorze. Zaczynało brakować mu pomysłów. Nie poszedł jednak prosto do
głównego budynku, gdzie jak podpowiedział mu nos właśnie podano do
stołu. Udał się do stajni. Zobaczył ich z daleka, Emeryk
wymachiwał rękami miał chyba pretensje do Karana. Olbrzym zaś założył rękę za
rękę opuścił głowę i słuchał.
Przez chwile korciło go by się niepostrzeżenie podkraść i podsłuchać, co się dzieje. Zrezygnował, to chyba nie był najlepszy pomysł. Ani jeden ani drugi
nie dałby się podejść, chyba, że miałby w tym jakiś cel. Nie chciał psuć
relacji, jakie zapanowały
między nim a tamtymi.
Zorientowali się, że idzie w ich
kierunku, najwyraźniej czekali na jego następny ruch.
-Panowie
zapraszam do jadalni, właśnie podano smakowite dania.
Musimy pogadać, ta
farsa przestała być zabawna.
Mógłby się z nimi szarpać tutaj, miał jednak alternatywę. Dlatego bez oporów i wątpliwości wybrał ciepłe miłe miejsce, gdzie można było
zjeść coś dobrego.
-My tylko
służbą jesteśmy, nie możemy siadać przy stole z jaśnie państwem.
Niestety w Keran w ciągu sekundy przeszedł przemianę. Karna
pełna skupienia postawa odeszła w niebyt a na swoje miejsce wrócił bezczelny
uśmieszek.
-Numi nie będę
się z tobą szarpał jak zwykła przekupa, chodź coś zjeść- Wytoczył wielkie działo dość udawania, Karem to fikcja.
Olbrzym z
głupawą miną podrapał się po głowie
-A niech mnie
ściśnie. Jak się domyśliłeś?
Zaliczył punkt dla siebie. Poprawiło
mu to humor, bo ci dwaj osobnicy sprawiali, że on Opiekun przestawał wierzyć w
siebie i czuł się jak jakiś niedorobiony kiep.
-Ostatnio nie
robię nic innego, tylko się domyślam i kombinuję. Już mi głowa od tego
pęka. Idziecie czy nie?
- A wiesz już,
kim ja jestem? -Emeryk przemówił dziwnym mocnym głosem, ostrzejszym
niż tytanowe ostrze jego noża.
Poczuł jak
włosy na karku stają mu dęba. To był głos, który świadczył o potędze jego
właściciela, co tam o potędze, był w stanie uwierzyć, że Emeryk jest
wszechmocny. Jest potęgą samą w sobie a nie jak on marnym jej
przedstawicielem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz