niedziela, 3 sierpnia 2014

03.08 Wędrowiec, dębowy gaj.





      Kobieta pokręciła przecząco głową
-Panie ją noworodkiem znaleźli rolnicy, w nocy przed swoją chałupą. Nie wiedzieli, kto im podrzucił dziecię, ale żal im było kruszyny to przygarnęli.  Bali się znaku na jej ręce. Zawsze ktoś mógł zobaczyć i krzyknąć, że to czarownica albo pomiot diabła a wtedy niechybnie spaliliby dziecko na stosie. To byli prości ludzie, ale pokochali ją jak swoją. Ona nic nie wie, za mała była by pamiętać.
-Na prawej ręce wilk, wróży wielką pomyślność. Szlachetna w tobie płynie krew Mareo. Dziwne, że żyjesz w kraju gdzie się nie szanuje twojego ludu.
-Panie, co to jest na tych naszych rękach? - Dalia, jako tako doszła do siebie i po dziecięcemu próbowała się czegoś dowiedzieć.
-To znak przynależności do pewnego szlachetnego rodu. Jest tam w szerokim świecie ogromna puszcza. Pełno tam starych pięknych majestatycznych dębów i buków. Wszelkiej zwierzyny zatrzęsienie. Bystre potoki toczą zimną krystalicznie czystą wodę, a poziomki i jagody nigdzie nie są tak urodziwe i słodkie jak właśnie tam. Na jednej z zielonych polan stoi wielki drewniany dwór. Miejsce szczęśliwe i pełne miłości. Mieszkają tam ludzie o niezwykłych umysłach i dobrych sercach. Kto tam raz zawita chciałby zostać już na zawsze. Ten właśnie dwór jest miejscem skąd się wywodzisz Mareo. Nie wiem, co się stało, że nie dorastałaś u swoich.
-Panie byłeś tam?  -Dziewczynka się chłonęła jego słowa, z niecierpliwością czekając na każde następne.
Matka oddychała płytko bojąc się nawet poruszyć, od tak dawna tak bardzo potrzebowała choćby drobnego promyka nadziei, przestała już marzyć. A teraz nie dość, że dowiedziała się, że jej ukochany mąż żyje to jeszcze naprawdę może wrócić do domu. Tak długo czekała, to było ważniejsze niż informacje o jej prawdziwej tożsamości. Które tak naprawdę nie wnosiły nic nowego do jej życia, nie przyniosą żadnych zmian. Przecież nie spakuje córki i nie pójdzie w głąb nieznanej sobie puszczy by szukać swoich. Teraz to już nie ważne, czemu zostawili ją na progu obcej chałupy, dlaczego jej nie chcieli, miała własną rodzinę.
-Wielokrotnie. Jestem jednym z tych, których to miejsce urzekło. I jednym z niewielu szczęściarzy, którzy mogli wracać tam, kiedy tylko mieli na to ochotę. Nie mam pojęcia, co się stało. Tam dbają a każde dziecko jak o największy skarb. Mam nadzieję, że to nie przeze mnie was spotkało.
-Jak to przez pana? To było dawno.
Babcia chciała zrozumieć, ale on nawet gdyby chciał to niewiele mógł im zdradzić. Zresztą prawda brzmiała zbyt absurdalnie by uwierzyły w to, co powie. Jakiś szaleniec latami mieszał w ludzkich losach by on wrócił do domu.
-Dlatego, że tylko ktoś tak szlachetnej krwi jak pani synowa i wnuczka może uszyć pewien szczególny płaszcz. Płaszcz, od którego zależy moje życie.
-O cczzzyym pan mówwi?
       Wyciągnął z kieszeni płaszcza cenne zawiniątko. Kobieta niepewnie podeszła wzięła czule niczym dziecko do rąk tkaninę, po czym przyłożyła do policzka. Nic nie powiedziała chwilę trwała w niemym zachwycie, by z widocznym żalem odłożyć ją na stół.
-Uszyjesz Mareo?
          Sama musiała podjąć decyzję czy jest gotowa na takie wyzwanie. Nie mógł naciskać ani nawet prosić. Obydwoje o tym wiedzieli.
-Tak, ale potrrrzzebbujjję pomocy.
-Tylko twoja córka może dotykać materiału nikt inny. Tak, więc chyba musimy poczekać aż jej nogi się zagoją.
             Zamyśliła się, po czym pokiwała głową na zgodę.
-Przepraszam za zamieszanie. Możecie wracać do pracy, zawołajcie te biedne kobiety, które przegoniłem jak wariat. I uspokójcie, powiedzcie, że nic złego się nie dzieje.
         Delikatnie schował materiał pod pelerynę. Nie mógł go tu zostawić. Zbyt dużo ludzi się tu teraz kręci, za dużo rąk chętnych do dotykania. A drugiej szansy nie będzie, nie dostanie już nawet skrawka od ślepej tkaczki.
        Wyszedł zastanawiając się czy dobrze rozstawia pionki na szachownicy. Nagle wypełnił go strach, że usłyszy tuż za plecami nienawistny głos oznajmiający przegraną. Szach i mat.
       Pomocnice krawcowych przykucnęły pod ścianą jak stado przemoczonych kur. Nie uciekły, zbyt zależało im na pracy.
       Nie wiadomo, który raz zaczął analizować sytuację. Dziwny posłaniec zostawił kamyk u wilczycy, bo była wyjątkowa, ale dlaczego druga wiadomość zaplątała się u rudowłosej uzdrawiaczki?
          Brnął przez miasto mokrymi ulicami nie zważając na mżawkę i ludzi. Jego ciało przechodziło przyjemne ożywcze mrowienie. Od stóp do głów odbierał dobrą i oczyszczającą energię do złudzenia przypominającą tę ze świętych gajów. Wedle jego orientacji istnieją w pobliskich dąbrowach jeszcze trzy. Zbyt daleko jak na tak intensywnie odczucia, to nie to.
Inni Opiekunowie nie rozumieli jego fascynacji miejscami mocy. Nie potrafił ich przekonać o potędze i wyjątkowości drzew ani, że trzeba otoczyć je staranną opieką. Opowieści o reakcji jego organizmu i umysłu kwitowali ironicznym uśmieszkiem, traktując jak nieudany żart. Więc zniechęcony odpuścił sobie zgłębianie tematu, był zbyt wygodny, nie chciało płynąć mu się pod prąd. A potem zwyczajnie zobojętniał, tak jak ci, którymi pogardzał. Teraz idąc w mieście zadawał sobie pytanie, jakim cudem przechodzą go dębowe dreszcze?
        Olśniło go, aż palnął się w czoło. Już go nawet nie irytowało, że znowu musiał potknąć się o odpowiedź by ją znaleźć.
         Pierwszy święty dębowy gaj. 
        Będąc jeszcze młodzieńcem spotykał najbardziej irytującego i zrzędliwego gospodarza gaju.  Szczerze nie cierpiał tego człowieka zresztą z wzajemnością. Prawdę mówiąc nie tylko on był na czarnej liście, gospodarz nie cierpiał wszystkich i wszystkiego oprócz swych ukochanych dębów.
         Pamiętał ten dzień jakby to było wczoraj, pokłócił się wtedy z jednym z kręgu, poszło o krwawą rzeź. Nie mógł zaakceptować, że dla osiągnięcia celu poświęcono tak dużo istnień ludzkich. Pełen gniewu i żalu uciekł z twierdzy szukając spokoju, wyciszenia. Chwilę wcześniej szalała wichura, było zimno i mokro.
        Bezmyślnie łażąc trafił do gaju, na dźwięk skrzeczliwego głosu gospodarza zawrócił nie miał ochoty na spotkanie. Po kilku krokach zdał sobie sprawę, że w głosie mężczyzny usłyszał nieznaną wcześniej nutę. Zawrócił i starając się być cicho ruszył w kierunku skąd dochodził głos. Nie miał zamiaru podsłuchiwać czy śledzić, myślał raczej o tym by nie przeszkodzić w czymś ważnym. Ze zdziwieniem stwierdził, że gospodarz gaju siedzi na drzewie i zamazuje oleistą ciemną mazią miejsce ziejące niczym rana. Szalejący wiatr połamał gałęzie i grube konary.  Stróż drzew odprawiając rytuał opowiadał z tkliwością w głosie nieznane mu historie. Stał wtedy jak dzieciak i słuchał, zapomniał o awanturze wściekłości a nawet o krwawej wojnie. Nie pamiętał wszystkiego dokładnie, była mowa o najważniejszym, pierwszym gaju, skąd przyszło życie. Zresztą nie usłyszał dużo, gdy tamten tylko zauważył, że słucha, drąc się jak nawiedzony przegonił go z lasu. Kilka razy próbował w innych gajach dowiedzieć się czegoś więcej, ale wszędzie bezradnie wzruszano ramionami. Po latach postanowił przezwyciężyć niechęć i iść do upierdliwca. Okazało się, że się spóźnił, kilka miesięcy wcześniej gospodarz zginął przygnieciony przez swoje ukochane drzewo.  Zrobił, więc to, co radzili inni, uznał opowieść za wymysł szaleńca.
    Teraz już wiedział, że właśnie to miejsce tamten człowiek nazywał pępkiem świata. Jeśli się nie mylił w swych domysłach to stał blisko drzwi do swojego domu.
To był krok na przód, a raczej malutki kroczek. Wiedział już skąd musi wyruszyć, ale nadal nie wiedział jak.
         Do pałacu wrócił zmarznięty i w kiepskim humorze. Zaczynało brakować mu pomysłów. Nie poszedł jednak prosto do głównego budynku, gdzie jak podpowiedział mu nos właśnie podano do stołu. Udał się do stajni. Zobaczył ich z daleka, Emeryk wymachiwał rękami miał chyba pretensje do Karana. Olbrzym zaś założył rękę za rękę opuścił głowę i słuchał.
        Przez chwile korciło go by się niepostrzeżenie podkraść i podsłuchać, co się dzieje. Zrezygnował, to chyba nie był najlepszy pomysł. Ani jeden ani drugi nie dałby się podejść, chyba, że miałby w tym jakiś cel. Nie chciał psuć relacji, jakie zapanowały między nim a tamtymi.
         Zorientowali się, że idzie w ich kierunku, najwyraźniej czekali na jego następny ruch.
-Panowie zapraszam do jadalni, właśnie podano smakowite dania. Musimy pogadać, ta farsa przestała być zabawna.
         Mógłby się z nimi szarpać tutaj, miał jednak alternatywę. Dlatego bez oporów i wątpliwości wybrał ciepłe miłe miejsce, gdzie można było zjeść coś dobrego.
-My tylko służbą jesteśmy, nie możemy siadać przy stole z jaśnie państwem.
         Niestety w Keran w ciągu sekundy przeszedł przemianę. Karna pełna skupienia postawa odeszła w niebyt a na swoje miejsce wrócił bezczelny uśmieszek.
-Numi nie będę się z tobą szarpał jak zwykła przekupa, chodź coś zjeść- Wytoczył wielkie działo dość udawania, Karem to fikcja.
Olbrzym z głupawą miną podrapał się po głowie
-A niech mnie ściśnie.  Jak się domyśliłeś?
           Zaliczył punkt dla siebie. Poprawiło mu to humor, bo ci dwaj osobnicy sprawiali, że on Opiekun przestawał wierzyć w siebie i czuł się jak jakiś niedorobiony kiep.
-Ostatnio nie robię nic innego, tylko się domyślam i kombinuję. Już mi głowa od tego pęka. Idziecie czy nie?
- A wiesz już, kim ja jestem? -Emeryk przemówił dziwnym mocnym głosem, ostrzejszym niż tytanowe ostrze jego noża.
Poczuł jak włosy na karku stają mu dęba. To był głos, który świadczył o potędze jego właściciela, co tam o potędze, był w stanie uwierzyć, że Emeryk jest wszechmocny. Jest potęgą samą w sobie a nie jak on marnym jej przedstawicielem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz