Rozdział I
Powrót
Nie śpieszył się, on już nie miał do czego biec,
została mu tylko pustka i ból. Szarpany
gwałtownymi podmuchami wiatru zszedł ze skalnej półki i skierował
swe kroki w stronę zabudowań. Psy nie czekając na jego przyzwolenie radośnie
zamiatając puszystymi ogonami, pobiegły w kierunku masywnej bramy. Podekscytowane ostatnimi wydarzeniami nie czuły już zmęczenia po wielogodzinnym biegu.
Chętnie przebierały łapami, skuszone unoszącym się w powietrzu zapachem jedzenia. W mieście nastała pora ostatniego dziś, wieczornego posiłku.
Śpiew cykad na moment zagłuszył
metaliczny, dudniący dźwięk opuszczanych łańcuchów. Ciężko zazgrzytała metalowa
kolba jękliwie skarżąc się na tak
brutalnie przerwany nocny wypoczynek. Deski pomostu trzeszcząc i ocierając się
o siebie opadały by z trzaskiem wznieść tuman kurzu, a potem zastygnąć w bezruchu, przyjaźnie zapraszając do środka zabłąkanego Wiecznego Wędrowca.
Prawo obowiązujące w tym królestwie dla
zapewnienia bezpieczeństwa mieszkańcom miast kategorycznie zabraniało
otwierania bram po zmroku. Ale czy on Opiekun -Wieczny
Wędrowiec nie był ponad prawem? A może jednak był samym prawem? Niczego
już nie był pewien.
On, właśnie on, jako
jeden z nielicznych przedstawicieli wybrańców, tylko czyich,
bo na pewno nie bogów, miał przywilej
zmiany dekretów każdego z władców. Niezależnie od kraju czy wyznania, był ponad
to. Zrządzeniem losu i potężnych sił formujących życie, władał nadnaturalnymi mocami i wrodzonym darem
rządzenia wszelkimi żyjącymi istotami. Był pięścią, która wprowadzała ład i
porządek. W każdym
razie takie było początkowe założenie.
Świat, co prawda, powoli zapominał o swoich Opiekunach. Którzy to po niezwykle długim czasie spektakularnych czynów i zwycięstw skarlali
z dala od ludzi omamieni swą pychą i samouwielbieniem. Ukryci w niedostępnych
dla zwykłych śmiertelników sanktuariach, zmęczeni ciągłymi
wyzwaniami i zbyt długim życiem,
zmieniali się w żywą skamielinę. Już wcale nie dbali o ludzi. Nie interesowali
się powierzonym im dziedzictwem. Istnieli gdzieś na marginesie życia, nie
pamiętając o rzeczach ważnych.
Może taka jest
kolej rzeczy, może wszystko musi przeminąć? Kto wie?
Kiedyś, w dobrych
starych czasach, król stałby przy moście by z pokorą i należnymi
honorami przywitać nadchodzącego Opiekuna. Dwieście lat to szmat czasu. Ludzie zapomnieli o starych
zasadach, dokładnie krok po kroku, instruujących jak powinni się zachować. Czas jest cichym i
podstępnym zabójcą, nie niszczy tylko ciał, niepostrzeżenie zabiera też pamięć.
Życie w
odosobnieniu odbiło się piętnem i na tym ostatnim z egzystujących w normalnej
rzeczywistości Opiekunów -Wiecznych Wędrowców. Jego
nieograniczona wcześniej moc ulatniała się po cichu i prawie niezauważalnie, mimo wszystko nie był na tyle zdesperowany by udawać że
nie widzi co się dzieje. Przez długie
lata, kiedy depresyjnie rozpamiętywał utracone szczęście do kompletu tracił swoje wyjątkowe umiejętności. Wszystko
wskazywało na to, że bezpowrotnie, ale to też było bez znaczenia. To była cena jaką musiał zapłacić za rozpacz
rezygnację i obojętność a on bez szemrania był skłonny ponieść koszty swej żałoby. Był jak szklany dzban, kiedyś pełen źródlanej, ożywczej wody, można było czerpać z niego bez końca. Teraz szkło
popękało. Jeszcze nie rozpadło się na kawałki, jeszcze sprawiało wrażenie
użytecznego, ale wiedział że jego potęga jest tylko wspomnieniem. Podszedł do tego ze stoickim spokojem, w końcu
nic nie trwa wiecznie.
Zawahał się właśnie teraz, praktycznie krok od celu. Zatrzymał się tuż przed ciężką wysoko uniesioną kutą
kratą, ozdobioną żelaznym, nabijanym gęsto ostrymi kolcami
bluszczem.
Nie wiedział
czy jest gotów na spotkanie z przeszłością. Wyruszył w podróż tknięty
przeczuciem, że znajdzie tu coś niezwykle istotnego. Właśnie tu
ukryła się tak
istotna dla niego odpowiedź, nie umiał
jeszcze zadać właściwego pytania, jednak wiedział że musi spróbować. To znaczy wcześniej był tego
pewien teraz zaś naszły go wątpliwości, naszpikowany był nimi niczym futro
bezdomnego kociambra pchłami.
Tęgi, niewysoki
żołdak trzymający w czerwonym łapsku sporych rozmiarów pochodnię opacznie
zrozumiał zachowanie Opiekuna. Drżącym
głosem zawołał w stronę przybysza.
-Panieee, my
mamy dobre zamiary!- Zrobił pauzę i po namyśle dodał - Jesteś bezpieczny.
Możesz wejść!
Wędrowiec rozbawiony tym niezwykłym przywitaniem
zaśmiał się przeraźliwie. Wydając z siebie dźwięk do złudzenia przypominający
wiosenne pękanie lodu tuż przed wielką powodzią.
Szeroko otwarte ze zdumienia usta
ujawniły poważne braki w uzębieniu wojaka, który to zadawał sobie teraz pytanie skąd znalazł w sobie tyle
odwagi by się odezwać do przybysza. Jego
mina dobitnie świadczyła, że poważnie rozważał bezwarunkowe i
natychmiastowe porzucenie służby. Korciło go by rzucić swój miecz i uciekać co
sił w nogach nie oglądając się za siebie. On, który nie miał
oporów by stanąć bez broni przeciw bandzie uzbrojonych bandytów. Biorący udział
w każdej poważniejszej bijatyce w mieście dzisiejszego wieczoru poznał prawdziwy strach. Pewnie by i uciekł gdyby nie psy, które obwąchując nowe miejsce wplątały się w jego mocno przestraszony
odział.
-Wiem.
Z pod obszernego, czarnego kaptura padło jedno, jedyne słowo. Wypowiedziane w tak
specyficzny sposób, że zebranym niechybnie musiało skojarzyć się z ostrym
jak brzytwa mieczem. Na dodatek często używanym.
Dla wszystkich nawet tych którym zwykle myślenie sprawiało kłopoty stało się jasne że przybysz nie ma w sobie ani odrobiny
strachu. Niestety uzbrojony po zęby odział nie mógł tego
powiedzieć o sobie.
Moc legendy jest wielka, nie wyblakła nie rozłazi się
jeszcze jak przegniły kobierzec. To dobrze, obędzie się bez spektakularnego
pokazu, pomyślał i ruszył pewnym krokiem
przed siebie.
Obojętnie
minął strażników, nie zaszczyciwszy ich nawet spojrzeniem. Byli mu za to
niezmiernie wdzięczni, płacono im za
pilnowanie bram, nie za myślenie. Żaden z nich nie miał ochoty mieszać
się w zbyt skomplikowane sprawy, zwyczajnie lubili swoje głowy.
Koń parskając posłusznie dreptał tuż za
jego plecami, stukając kopytami o nierówny bruk. Psy jak to malamuty węsząc
wciskały wszędzie swe ciekawskie nosy. Nikt nie ośmieliłby się tknąć zwierząt
Opiekuna, były więc bezpieczne, a one nie były głupie i doskonale o tym
wiedziały.
Drugi odcinek równie ciekawy, a może bardziej. To teraz czekam do niedzieli. Umiesz budować napięcie!
OdpowiedzUsuńTo dopiero początek zabawy ;)
OdpowiedzUsuń