Zimny styczniowy poranek, truchtamy sobie z psiulami, z głowami pełnymi marzeń. Niespodziewanie psy zmieniają kierunek ruchu i pędzą w krzaki. Wyfruwa stamtąd przepiękny, drapieżny ptak i zawisa na gałęzi głową w dół. Chłopaki podniecone tańczą na dupkach, wyciszam ich. Przez chwilę obserwujemy ptaka, lecz czas nas ponagla, ruszamy w drogę. Gdy wracamy, ptaka nie ma. Męczy mnie myśl, dlaczego siedział na ziemi, ale że nie znam się na ptakach drapieżnych, dlatego zajęta codziennymi sprawami, zapominam o ptaku. Trzy dni później niespodziewanie znowu spotykamy go w tym samym miejscu, ewidentnie widać, że ma uszkodzone skrzydło. Już wiem, że nazywa się myszołów, musiałam sprawdzić to w internecie, ponieważ znajomością naszych polskich ptaków nie grzeszę, co oczywiście, nie przemawia na moją korzyść. Zmartwiona, zastanawiam się, co tak na prawdę mogę zrobić. Psy wiedzą, co one by z myszołowem zrobiły, tylko, że ta opcja nie wchodzi w grę. Trening dopiero, co się zaczął, dlatego ruszamy z chłopakami w drogę, lecz moja głowa jest zajęta myślami o biednym ptaszysku, podejrzewam, że smrody też o nim myślą, tylko, że w innym kontekście. Gdy wracamy, myszak siedzi w tym samym miejscu, jak by na nas czekał. -Mamo, wyłapiemy go?!! - Pytają mnie smrody, oblizując się. Na takie zakończenie pozwolić nie mogę, dlatego przywiązuję chłopców przy drzewie i zaczynam akcję ratunkową. Łatwo powiedzieć, wyłapiemy ptaka, ale jak go wyłapać, gdy niczego przydatnego do łapania nie masz pod ręką? Powolutku się zbliżam, lecz myszak nie zamierza na mnie czekać i ucieka.
-Matka, zajdź mu drogę z lewej strony! - Podnieconym głosem piszczy Bafulec.
-Mamo, pomogę Ci, pomogę! - Wtóruje mu Maniuś.
Zachodzę i z lewej, i z prawej strony, lecz wyników brak.
- Ależ niezdara z Ciebie! - Denerwuje się Bafi. - My z Maniutkiem wyłapiemy go w tri miga!
- Cicho bądź! - Syczę zduszonym głosem. - Dam sobie radę! Lecz widzę, że nie dam rady, bo robi się, co raz ciemniej, dlatego ściągam Pana z samochodem. Wspólnym wysiłkiem wyłapujemy ptaka, wszyscy razem pakujemy się do wozu i ruszamy do domu. Dopiero w domu możemy go obejrzeć, jest przepiękny. Ostrożnie biorę myszaka w ręce i podnoszę, żeby pokazać psom. Muszę uważać, ponieważ wynik tej znajomości może być różny: albo ptak zostanie bez głowy, albo pies bez oka. Decydujemy, że jutro odwieziemy go do naszego ZOO, lecz koleżanka podpowiada, że dosłownie obok siebie mamy Ośródek rehabilitacyjny. Ruszamy tam całą rodziną. W ośrodku weterynarz opatruje naszego znajdę, mówiąc nam, że szybko z tego wyjdzie. Oczywiście, chłopcy muszą się pochwalić, że to oni go znaleźli, no a jak by inaczej... heheh. Pozwolono nam wejść na teren ze zwierzętami.
-Maniuś, patrz ile tutaj jedzenia! - Zachwyconym głosem piszczy Bafulec. No tak, moje zaprzęgowe psy, wszystko, co się rusza, uważają za jedzenie.
-Jedzenie czeka na Was w domu! - Wtrącam się stanowczo. - Tutaj jesteśmy z wycieczką. Powoli się żegnamy, zastrzegając sobie prawo, odwiedzania myszołowa. Szczęśliwi i trochę dumni z siebie wracamy do domu. Psy po cichutku wyrażają swe niezadowolenie, wydając z siebie ciężkie westchnienia, ale dobrze wiedzą, że dyskusji nie ma. Czas leci, szerokim krokiem idzie wiosna, nasz myszołów już od dawna jest na wolności. O styczniowym wydarzeniu przypomina nam tylko charakterystyczny krzyk tego gatunku ptaków „hije-hije!”. Tydzień temu spotkało nas coś dziwnego, niecodziennego. Kończymy trening, truchtając brzegiem lasu, nagle nad naszymi głowami pokazuje się myszak i robiąc dwie rundy wraca do lasu. Zaskoczeni, zatrzymujemy krok i patrzymy całą trójką w ślad za nim. Wiem, że to przypadek, ale tak chce się wierzyć, że to nasz myszołów nas poznał i podziękował nam swoim pięknym krzykiem.
Chodząc z psem widzi się więcej i można czasem pomóc, coś o tym wiem. :)
OdpowiedzUsuń